A A+ A++

Tego dnia, 7 września, mąż mi powiedział: „zrezygnuj, nie rób tych zaplanowanych badań”. „Już dwa razy przekładałam termin, nie chcę wyczekiwać w przychodniach, prędzej zarażę się w Biedronce niż w szpitalu”, zirytowałam się. Pięć dni później zadzwoniła do mnie pani z sanepidu, informując, że w klinice miałam kontakt z osobami zakażonymi, dlatego nakładają na mnie kwarantannę. „Proszę się nie martwić, tylko do 19 września”.

Przyznaję, łupnęło mnie to, prześledziłam swoje kontakty i uspokoiłam się. Nie spotkałam się nawet z dziećmi, bo ku radości nastoletnich wnuków, dla których babcia nie jest już atrakcją, zamiast wspólnego obiadu zrobiłam im kluski i rolady na wynos.

Obudził mnie ból mięśni

Na kwarantannie bardzo o nas dbano. Centrum Kryzysowe zaproponowało paczkę żywnościową, policja codziennie namierzała męża i kazała mu machać z okna. Do mnie nie dzwonili ani razu. Pomyślałam, że po prostu mi ufają, wiadomo przecież, że nie wyskoczę do baru na piwko, nie te lata.

W szóstym dniu kwarantanny obudził mnie ból mięśni i bolesne skurcze goleni, łydek, palców u rąk i nóg, które mi wykręcało każdy w inną stronę. Tego też dnia odrzuciło mnie od kawy. Pierwszy łyk wydał mi się gorzki jak piołun, z metalicznym na dodatek posmakiem. Po konsultacji z rodzinną lekarką zaczęłam łykać magnez. Zażyłam też paracetamol, ponieważ termometr wskazywał 37,6. „Ale to nie to, to histeria, minie”, pocieszyłam się.

Nie minęło. W środku nocy zmieniłam piżamę, bo poprzednią można było wyżymać z potu. Kiedy brałam paracetamol, gorączka spadała na trzy godziny. Nie jadłam prawie nic. Każdy kęs smakował, jakbym lizała zardzewiały stalowy nóż. Nie straciłam węchu, wprost przeciwnie, wyostrzył się dziesięciokrotnie i nawet miły zapach przyprawiał mnie o mdłości. W kolejnym dniu zaczęłam kaszleć. Nie był to jednak suchy kaszel, wręcz przeciwnie, wylatywały ze mnie garści flegmy, jak u starego gruźlika.

Najgorsze były noce z gorączką. „Menuet jest dobry na gorączkę”, pomyślałam, kiedy żar dusił, głowa pękała, kołdra przyklejała się do ciała jak całun. Można sobie w głowie tańczyć menuetową lekkość. Problemem było przykrycie, które należało odrzucić. Ile stopni miało moje ciało, kiedy wyobraziłam sobie, że tylko igła (!) może mnie uratować? Cienką igłą należało uchylić kołdrę i wpuścić zimny wiatr. Gdybym tylko potrafiła! Takie tam gorączkowe maligny. Mijały, paracetamol pomagał.

System mnie „wyoutował”, a potem przywrócił

Po skończeniu kwarantanny dostałam skierowanie na wymaz. Okazało się jednak, że nie mogę go zrobić, bo… nie ma mnie w systemie. Nie byłam na kwarantannie, coś mi się pomyliło, to mój mąż miał kwarantannę, ja nie, choć mieszkam razem z nim. Może to kolejna faza gorączki? Uwiarygodniła mnie moja mania zapisywania wszystkiego. Podałam datę i telefon, z którego dzwonił do mnie sanepid. Po kilku godzinach odżyłam w systemie. „Tak, była pani na kwarantannie – usłyszałam – tylko system panią »wyoutował«, ale już przywrócił”. Wymaz zrobiłam następnego dnia. Pojechałam z temperaturą „zbitą” do 37 stopni, poszło sprawnie, nie wysiadałam z samochodu. Wracając, modliłam się o każde zielone światło, byle jak najszybciej dopaść toalety, nadchodził kolejny objaw. Biegunka trzymała mnie całą dobę. Teraz prócz wody piłam jeszcze elektrolity, od jedzenia nadal mnie odrzucało.

Na drugi dzień w południe już wiedziałam: „Niestety, plus. COVID”. Sanepid nałożył na mnie tym razem 10-dniową izolację. Jak zwał, tak zwał. Na męża kolejną kwarantannę, ale jak się wkrótce okazało, tym razem system jego „wyoutował”, więc policja go nie sprawdzała.

Byłam tak osłabiona kilkudniową gorączką, że nie potrafiłam dojść samodzielnie do toalety, nawet trzymając się ściany. „Najgorsze mam za sobą”, pocieszałam się, nie wiedząc jeszcze wtedy, jak bardzo się mylę. Kolejnej nocy z trudem oddychałam, ale postanowiłam nadal być dzielna. Po cichu zaczęłam pakować walizkę, tak na wszelki wypadek. Rano było ciut lepiej, ale kiedy doszłam do kanapy, traciłam oddech, więc wróciłam do łóżka. Od tej chwili niewiele pamiętam: głos Januszka powtarzającego moje imię, potem ratownika mówiącego spokojnie: „wdech, wydech, wdech, wydech”… Rzecz w tym, że ból w piersiach uniemożliwiał mi cokolwiek. W pędzącej na sygnale karetce było lepiej, bo był tlen. Pomyślałam: „zwariowali, COVID przeżyję, a w wypadku zginę”.

Renifer nad moją głową

W szpitalu ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam nad swoją twarzą czerwone rogi renifera. Powiedział ludzkim głosem: „Renifer we wrześniu, fajnie, co nie?”. A potem próbował mi podać kilka łyżek zupy, mówiąc: „Trza jeść, bo inaczej będzie pani miała takie chude nogi jak ja. Kilkanaście kilogramów w dół”.

„Fajnie – pomyślałam – renifer powinien mieć chude nogi”.

Nazajutrz zobaczyłam, że renifer to Grzegorz, 40-letni mężczyzna, przebywający szósty tydzień w szpitalu. „Pani się nie boi – mówił – pani krwią nie pluje, jak ja plułem, leczą nas tym co Trumpa. Pomaga”. To renifer pomagał mi dojść do toalety na korytarzu. To renifer wchodził w południe do sali, w której na początku leżałam sama – jedynej, która miała jeszcze tlen w ścianie, i podskakiwał przy zakratowanym oknie, rozśmieszając wychodzących ze szkoły licealistów. Trzecie piętro, na które trafiłam, było poprzednio oddziałem psychiatrycznym, stąd kraty w oknach, brak gniazdek elektrycznych w ścianach i inne atrakcje typu rogi renifera czy kapelusze, które ozdrowieńcy powyciągali z szafy i robili bal przebierańców, uatrakcyjniając także wygląd personelu w kosmicznych kombinezonach.

„Kuzyn mnie zaraził – opowiadał renifer. – Jest tu ze mną, jeździ tirami i przywiózł tego COVID-a z Niemiec. Mógł jakiegoś normalnego syfa załapać, to by się go szybko wyleczyło, a z COVID-em, nie wiadomo, młodzi i wysportowani byliśmy, żadnej grypy od dziesięciu lat, nic, nic”.

Tabletka dobroci

Zaglądała do mnie Justynka, młoda dziewczyna ze wspólnej sali w klinice, gdzie się zaraziłyśmy i ponownie się spotkałyśmy. „Wykończy się pani na tym łóżku, zaraz zaradzimy”, powiedziała. Z sąsiedniej salki przyturlała inne, z grubym materacem, zamieniła poduszkę na lepszą, hokus-pokus, do tego dwa prześcieradła zielone, jednorazowe. Układałam się na lewym boku, mościłam, by głowa mniej bolała, by mięśni przez przypadek nie napiąć, by gardła nie podrażnić śliną i nie zacząć na powrót kaszleć.

Najgorsze były noce pełne strachu, najmilsza chwila o 4.30, kiedy wchodziła pielęgniarka. „Niech pani poprosi o tabletkę na sen – powiedział Dominik, młodzieniec – mają rewelacyjne”. Rzeczywiście, tabletka „dobroci”, jak ją nazwałam, pozwoliła mi spać przez kilka godzin. Której doby pod tlenem pomyślałam, że już nie wrócę do domu? Nie wiem.

Lubiłam moment, kiedy zbliżała się „brygada szturmowa”, pielęgniarki w kosmicznych kombinezonach, zakutane pod szyję, z niebieskimi workami na nogach, ochraniaczami. Szeleściły ich kombinezony, trzeba się było wsłuchiwać w tubalne głosy, jakby zza światów, wychodzące spod specjalistycznych masek. „Jesteście aniołami”, mówiłam, dopytując o imię. Każdemu dziękowałam za to, że tak o mnie dbali. I pomyśleć, że tam, na zewnątrz, toczył się bój o noszenie masek. Pochodziliby ci „covididioci” w takich kombinezonach przez cztery godziny!

Żyły mi pouciekały, ręce całe w sińcach. Jak się wbić, by pobrać krew, jak założyć nowy wenflon? „Małgosi się uda, ona najlepsza”, pocieszano mnie po nieudanych próbach. „Cudnie mi pan podał te zastrzyki, panie Rafale”, zwróciłam się do pielęgniarza wysokiego na dwa metry. „Żaden pan, tylko Rafał. Te leki działają cuda, niech pani zobaczy naszych młodych ozdrowieńców, którzy byli już po drugiej stronie. Aha – dodał przy drzwiach – zapomniała pani powiedzieć, że jestem przystojny”. No, ba!

Trzeba żyć powoli

Lekarze byli tutaj cudownie starej daty. Podczas obchodu obsłuchiwali dokładnie stetoskopem każdego, tłumaczyli wyniki. Nikt tu nie przelatywał jak burza. Ciągle przypominali, że to obustronne śródmiąższowe zapalenie płuc będzie nam długo doskwierać, trzeba więc żyć powoli, jak gruźlicy na Czarodziejskiej Górze. „Ma pani szczęście, dobra reakcja na leki – powiedział lekarz. – Niektórym pacjentom trzeba kilka razy zmieniać antybiotyk”. Tak, już to czuję, że jest lepiej. Kroplówki i sterydy też zrobiły swoje. Może łatwiej mnie leczyć, bo od kilkunastu lat nie zażywałam żadnych antybiotyków.

Łóżka się zapełniały. Przywieziono staruszkę. „Będzie dobrze”, pocieszała ją pielęgniarka, głaszcząc po głowie ręką w gumowej rękawiczce. Nic chyba do kobiety nie docierało, wydawała z siebie rzężące dźwięki. „Boże, nie przetrwa tej nocy”, przeraziłam się.

Doszła też „pańcia” wyperfumowana na maksa. Co chwilę jej telefon wydawał dźwięk przypominający alarm wyjący na placu więziennym. Odbierała na głośnomówiącym. A to pani z sanepidu, a to wnuki, koleżanki, i tak na okrągło. Poprosiłam o wyciszenie, także o nieużywanie perfum. „Postaram się”, powiedziała, ale nie wyciszyła, a po kilkunastu minutach wróciła z toalety oblana duszącymi perfumami w dwójnasób. „Proszę nie używać tych śmierdzących perfum – prawie wrzasnęłam – to nie SPA. Przecież widzi pani, że jestem pod tlenem, jak pani może mi to robić!?”. Usłyszałam, że jestem chamką, jakiej pańcia jeszcze w życiu nie spotkała. Z wielkim hukiem wyniosła się do innej salki, a ja przez godzinę dochodziłam do siebie pod zwiększoną dawką tlenu.

Zgrabne ballady covidowe

Największy luksus na trzecim piętrze miała „menelka”, jak czule ją nazwał któryś z chłopaków. Z powodów zagrażających innym pacjentom dostała pokój osobny, z łazienką. Nakazano jej z niego nie wychodzić i nie korzystać tym samym ze wspólnej toalety. Bynajmniej nie usłuchała. Coś się kobiecinie przestawiało w głowie i nocą, ubrana w łachmany, z postrzępionymi reklamówkami, próbowała się wydostać z oddziału. Pacjenci świetnie spali po tabletce „dobroci”, mnie to rumplowanie obudziło, nakazałam pani wracać do pokoju, bo jak nie, to zadzwonię po pielęgniarki i strażnika, ale powiedziała mi, że ma mnie w dupie. Przystawiłam krzesło pod drzwi, by usłyszeć, kiedy weszłaby do naszego pokoju. Koło godziny czwartej poległa, uciszyło się. Wtedy wyszłam na korytarz z butlą środka odkażającego i wymyłam wszystkie klamki, wyłączniki światła, krzesła, blat stolika z mikrofalówką. I od tego dnia robiłam to codziennie.

Beatka i Lidka to dwie kolejne pacjentki w pokoju. Młode, piękne, elokwentne, bardzo pomocne, uczynne. Nareszcie nocą poczułam się bezpieczniej. Nasłuchałam się ich opowieści. Lidka na dodatek układała wielce zgrabne ballady covidowe, w życiu bym takiej nie ułożyła. Lidzia przechodziła chorobę lekko, po kilku dniach została zwolniona. Beatce trzy razy zmieniano leki, wyszła dopiero po czterech tygodniach leczenia.

No widzi pani, jaki burdel mamy

Najbardziej dbała o mnie policja. Dzwonili codziennie, nie odbierałam przez kilka najgorszych dni. Powiedzieli więc mężowi przez domofon, że mają dla mnie mandat. Przez kilkanaście dni dzwoniono do mnie codziennie, za każdym razem z innego numeru. „Proszę podejść do okna, pomachać nam”. „Jestem w szpitalu”, tłumaczyłam. W 13. dniu szpitala zadzwonił ktoś z centrum kryzysowego w Warszawie. „Chcieliśmy panią powiadomić, że ma pani dodatni wynik na COVID i będzie się z panią kontaktował sanepid, by ustalić termin izolacji”. Myślałam, że teraz to już naprawdę Matrix. Nie pomagały prośby o wprowadzenie mnie w system. Policjanci bardzo uprzejmi byli, „no widzi pani, jaki burdel mamy, same »trzynaste posterunki«”.

Czego dowiedziałam się o sobie? I o COVID-zie? COVID to nie kwestia wiary, tylko wiedzy. Ci, którzy mówią, że nie wierzą, niech się pomodlą, to może im Bóg rozum przywróci. Nie ma reguł w COVID-zie, mój mąż nie zachorował. Może był na plusie i przeszedł bezobjawowo? COVID, jak cię już dorwie, z każdym dniem zagarnia więcej. Kiedy gorączka odchodzi, a tlen masz na wyciągnięcie ręki, wydaje ci się, że wstaniesz i zaczniesz funkcjonować normalnie. Nie zaczniesz, bo sił ci starczy na tyle, by się ubrać, ale przejść korytarz szpitalny tam i z powrotem, dwieście kroków, to problem. Nie mogę pojąć, jak to jest, że politycy z COVID-em czują się wspaniale, a Trump to nawet o dziesięć lat młodszy. Niech by przyszli do szpitala, gdzie byłam, i zobaczyli tych młodych zombiasów trzymających się ścian!

O sobie dowiedziałam się, że nie chcę być już grzeczna. Od dnia, kiedy postawiłam się perfumowanej pańci, zachciało mi się żyć. Poczułam, że nie chcę mojej ukochanej rodzinie wywinąć covidowego kozła, skoro zawsze byłam Rambo. Przekonałam się, że mam przyjaciół. I że nie jestem tak miłosierna, jak mi się wydawało. Miłosierne były pielęgniarki, ale kiedy wyrażałam swój podziw, mówiły, że tylko wykonują swoją pracę. Choroba jak mało co pokazuje, czy się ma życzliwych wokół siebie, czy tylko ciekawskich.

* Marta Fox, poetka, powieściopisarka, www.martafox.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPirelli zdradza plany na testy prototypów opon w Portimao
Następny artykułOkreślenie preferencji komunikacyjnych