Nadija Suchorukowa jest teraz nazywana głosem oblężonego Mariupola. Ta dziennikarka miejscowej telewizji przetrwała 20 dni w bombardowanym mieście. Na swoim Facebooku publikuje zapiski z dziennika, który przez cały ten czas prowadziła w schronie. W opisie losów jej krewnych, przyjaciół, sąsiadów z piwnicy zawiera cały obłęd bestialskiego niszczenia przez Rosjan półmilionowego miasta.
Autorka prosi o nagłaśnianie tragedii jej ukochanego Mariupola. Publikujemy więc fragmenty dziennika, czekając, aż całość jej świadectwo wyjdzie drukiem. Śródtytuły pochodzą od redakcji belsat.eu. Daty w tekście oznaczają dzień publikacji na Facebooku autorki.
24 lutego. Początek
Ania z Odessy, Alona z Kramika, Natasza z Charkowa, Gala z Irpienia. Zasnęłyśmy w niespokojnym, ale stosunkowo pokojowym życiu. Obudziła nas wojna.
Jeszcze przez sen słyszałam uderzenia i wybuchy. Przez osiem lat nie można się do tego przywyknąć, ale strach, jak stary ból, przytaił się. A potem redaktorka Gala wysłała na wspólną grupę wiadomość: “To już koledzy, wstajemy!”.
Zrozumiałam, że wokół zaczęło się coś strasznego. Rozrastało się do samego nieba. Stamtąd, jak kwaśny deszcz, spadała ślepa żelazna śmierć. Przyniósł ją odrażający i złośliwy karzełek, dyktator, cyniczny i bezrozumny zabójca, maniak. Przeklęło go już miliony ludzi, a teraz jak echo przeklną go dziesiątki milionów.
Znajdować się wewnątrz wojny jest bardzo strasznie. Ludzie stają się jak dzieci zabłąkane w ciemnym lesie. Dobę temu w maleńkiej wsi pod Mariupolem dorosła kobieta, jak dziecko ryczała nad zbombardowanym domem i swoim cudownym ocaleniem. Ten, kto wysłał ten pocisk, też jest zabójcą. Tylko on nie widzi swojej ofiary, ale jego losu to nie zmienia.
27 lutego. Josif
Gdy jest bardzo strasznie, trzeba coś robić. Tak radzi moja przyjaciółka-psychoterapeutka. Podczas alarmów przeciwlotniczych ona myje podłogę na klatce. Już trzy razy je umyła. Teraz mają tam sterylną podłogę, a ona pokonała strach.
Ja podczas ostrzałów piszę. Jakiś bzdury, bo nic innego do głowy nie wchodzi. Jest mi strasznie, liczę wybuchy i piszę. W przerwach patrzę na kota i psa. One rozwiązują moje problemy z lękiem.
Endżi pada na podłogę i zasypia, a kocur Josif leży na plecach i nasłuchuje. Na mordzie ma wypisane: “Ruskie bomby lećcie na c***”. Wydaje mi się, że mój kot jest prawdziwym patriotą. Rozszarpie każdego okupanta.
Ten rudy gad dwa razy uratował mnie dziś przed atakiem paniki. Pierwszy raz, gdy próbowałam utrzymać go w rękach, a on syczał na mnie i chciał wczepić się w twarz. Drugi, gdy podczas wybuchów uciekał przede mną na łóżka, ukrywał się pod stołem i darła się, gdy ratując jego kocie życie, wyciągałam go za ogon spod kanapy, żeby wypchnąć na bezpieczną klatkę schodową.
W bloku nie mamy schronu, a najbliższy jest za daleko, byśmy zdążyły tam dojść. Dlatego podczas ostrzałów klatka schodowa staje się naszą arką Noego. Razem z ludźmi straszny czas przeczekują tu kot, dwa psy, morska świnka – ulubienica wszystkich i nadpobudliwy chomik. który samym swoim wyglądem denerwuje naszego psa i kota.
2 marca. Endżi
Staram się wyprowadzać psa przed godziną policyjną i pomiędzy ostrzałami. Nigdy nie udaje się wyjść, gdy jest spokojnie. Zanim zejdziemy z naszego piątego piętra, bo nie ma windy, zaczyna strasznie grzmieć. Prawie bym zapomniała: zawsze przed wyjściem żegnam się znakiem krzyża, bo się trochę boję.
Ja i Endżi biegniemy na ulubioną łączkę w akompaniamencie przerażających dźwięków. Nie da się ich z niczym pomylić. To tak, jakby bili ogromnym młotem po blaszanym dachu. Z kolei lecące Grady brzmią jak nadjeżdżający pociąg-zabójca, od którego trzęsie się ziemia i zastyga krew w żyłach.
My z Endżi wiemy, co się dzieje. Moje ukochane miasto zabijają przeklęci rosyjscy okupanci. My ich nienawidzimy i życzymy im śmierci. Nie wiem, jak wyjaśnić psu, na jaką cholerę do nas przyszli. I dlaczego zabijają nas, Ukraińców.
Endżi rozumie, że dźwięki, które słyszymy podczas spaceru, to dźwięki śmierci. Dlatego wszystko załatwia szybko. Moim zadaniem jest zebrać kupę i wyrzucić do śmietnika. Wojna nie jest powodem dla zaśmiecania mojego miasta. I tak brudzą go pociskami obrzydliwe kreatury z sąsiedniego państwa.
2 marca. Kirył i Weronika
Dziś spotkałam moich malutkich bratanków. Przyszli z domu obok, który jest bezpieczniejszy od dziewięciopiętrowego bloku mojej mamy, bo ma piwnicę. Dopiero, gdy zobaczyłam te maluchy, zrozumiałam, jak za nimi tęskniłam.
Wesołek Kirył krzyczy i biega bez opamiętania. Gdy zaczyna się ostrzał, posłusznie idzie w bezpieczne miejsce z kołdrą i poduszką. Dzieci wiedzą już co robić lepiej ode mnie.
Weronika bardzo przeżywa niekończoną pracę domową. Nauczycielka przesłała jej zadania i jeszcze nie wszystko odrobiła. Ciągle musi odrywać się od nauki i schodzić do piwnicy. Czyta książkę o dziewczynie-blogerce. Przeczytała osiemnaście stron, jeszcze ponad dwieście. Z powodu ostrzałów często wyłączają światło i musi czytać przy latarce.
Dziś dzieci spały w piwnicy. Jest tam strasznie zimno i ciemno. Ale za to prawie nie słychać, jak na Mariupol spadają rakiety Grad i Smiercz.
Nie mogę zrozumieć, z kim walczą te potwory. Z dziećmi, z kobietami, z noworodkami, z lekarzami, z pacjentami? Dlaczego te gobliny bombardują szkoły, przedszkola, szpitale, porodówki? Oni przemienili się w zabójców dzieci i terrorystów. Mam dziś tylko jedno życzenie. Powtarzam je każdego dnia, jak zaklęcie: Putinie zdechnij właśnie teraz.
Siedem czy osiem dni wojny zmieniło całe nasze życie. Ono teraz biegnie zgodnie z prawami czasu wojny. I każdy dzień trwa jak rok. Już nie mogę uwierzyć, że kiedyś było inaczej.
18 marca. Woziwoda
Gdy skończyła się nam woda, zaczął padać śnieg, a potem deszcz. Mama mówiła, że to przyroda nam pomaga. W naszą dzielnicę strzelali wtedy nie tak intensywnie i pod klatką zbierały się dwie kategorie sąsiadów. Jedni gotowali jedzenie nad ogniskiem, drudzy stali z wiadrami pod rynnami.
Dowiedziałam się, że każdego dnia na róg jednej z ulic przywożona jest woda z wodociągu. Wozi ją w olbrzymiej beczce, z własnej inicjatywy zwykły mieszkaniec Mariupola. Przyjeżdża codziennie, potem stoi pod ostrzałem i napełnia ludziom baniaki bezpłatną wodą pitną.
Nie wiem, jak nazywa się ten człowiek i mam nadzieję, że wyjdzie z tego piekła żywy. Bo bardzo chciałabym, żeby to przeczytał i usłyszał moje ogromne dziękuję, którego nie zdążyłam mu wtedy powiedzieć.
27 marca. Nikita
Julka poszła na porodówkę w środę i od razu straciłyśmy z nią kontakt. Julka jest córką mojej przyjaciółki. Urodziła Nikitę. Drugiego marca miała cesarskie cięcie. Czwartego marca uciekła z porodówki. Szóstego przyszła z maluchem do domu naszych wspólnych znajomych – na jej siódmym piętrze było zbyt strasznie.
Teraz ona, jej siostra, mama, babcia i malutki Nikita spali w korytarzu na podłodze. Mleko modyfikowane trzeba było robić na wodzie gotowanej na kuchence spirytusowej – mały książe nie chciał jeść mleka na wodzie podgrzanej nad ogniskiem.
Julkę bardzo bolał szew, przemywaliśmy go wodą utlenioną. Pytałam ją: “Dlaczego uciekłaś z porodówki? Tam są przecież profesjonaliści. Za szybko się wypisałaś”. Julka najpierw odpowiadała, że bardzo się martwiła o swoich, a potem przyznała: “Tam są za wielkie okna. Strasznie się ich bałam”.
Kilka dni później, 9 marca, rosyjski lotnik zrzucił na porodówkę bombę. Były tam wtedy kobiety, które nie mogły wyjechać do domu. Nie wiem, co się z nimi stało.
Nowonarodzony Nikita żył prawie cały czas w piwnicy. Czasem wynoszono go na powierzchnię i rozglądał się wokół bardzo dorosłym, rozumnym spojrzeniem. Był ubóstwiany. Liczne w piwnicy kobiety nosiły go na rękach i bujały. Julka wzdychała z dezaprobatą. Chciała, żeby maluch był bardziej samodzielny.
Pewnego razu wyniosłyśmy Nikitę na dwóch. Z kombinezonu wystawał tylko nos. Spał i wąchał powietrze pachnące prochem. Na zawsze zapamiętam ten pierwszy spacer. Lena, moja przyjaciółka i babcia malucha, trzyma go na rękach, mały śpi, a wokół słychać grzechot żelaza, jakby ktoś przesuwał olbrzymi metalowy korpus. Wiemy, że zaraz po tym spadną pociski. Pierwszy spacer Nikity trwał całe pięć minut.
Na pewno Nikita myślał, że urodził się w mrocznym, strasznym świecie. Przez cały czas żył w ciemności. W piwnicy świeciła latarka, w pokoju na parterze, gdzie był przewijany, też było na wpół ciemno. Okna zasłonięto tam workami z piaskiem.
Tata Nikity bronił Ukrainy i nazwaliśmy malucha synem pułku. Julka czasem biegła zadzwonić do męża ze schodów bloku nr 105. Gdy czasem pojawiał się zasięg. Wtedy zawsze były ostrzały, błagałyśmy ją, by nie wychodziła, ale ona bardzo chciała usłyszeć głos męża.
Narodziny w schronie przeciwbombowym. Jak Ukrainki rodzą w piwnicach
2022.03.30 17:47
20 marca. Ania
Dopóki nie zbombardowali domu naszych znajomych, zbierało się w nim mnóstwo osób. Krucha dziewczyna Ania z piętnastopiętrowca przychodziła codziennie. Mieszkała pod samym dachem. Samoloty, które bombardowały miasto, krążyły tuż nad jej sufitem.
Jej rodzice mieszkali niedaleko szkoły na Kirowa i bardzo się o nich bała. Nie mogła ich do siebie przeprowadzić: dla nich dystans dwóch przystanków był nie do pokonania. Każdego dnia Ania szła do rodziców pod ostrzałem. Pociski świstały i spadały obok niej. Padała wtedy na ziemię i zakrywała głowę rękoma. Bardzo się bała. W czasie pokoju droga nie była bardzo długa, ale podczas bombardowań była praktycznie nie do pokonania. Anna szła nią dwa razy, tam i z powrotem, i widziała, jak wszystko się zmienia. Jeszcze wczoraj domy były całe, a przez noc stawały się ruinami. Stały przebite na wylot, z czarnymi źrenicami wypalonych okien.
Każdego dnia Ania zmieniała się razem z miastem. Stawała się jeszcze bardziej przezroczysta, a jej oczy coraz bardziej się zapadały. Ania nic nie jadła. Mówiła: “Nie mogą nic w siebie wepchnąć, nie wchodzi”. O tym, co widziała podczas swoich wędrówek, nie mówiła. Z nami było za dużo dzieci i nie chciała ich straszyć.
Gdy w naszą dzielnicę zaczęli walić bez przerwy, zaczęła chodzić do rodziców raz na kilka dni. Myślałam, że jest tak cienka i przezroczysta, że odłamki po prostu jej nie dosięgały. Po tym, jak pocisk trafił w dom naszych znajomych, przeszliśmy do innej piwnicy i już jej nie spotkaliśmy. Ania jest teraz w Mariupolu. Bez samochodu, ze starymi rodzicami i kilkoma kotami.
24 marca. Urodziny
15 marca w dniu urodzin mojego syna ryczałam na klatce, że nie mogę z nim porozmawiać. Jaka błaha niewygoda. Płakałam nie dlatego, że ciągle bombardują, że giną ludzie, że jutra mogło nie być. Ryczałam, bo nie mogłam porozmawiać przez telefon ze swoim synem.
I wtedy zdarzył się mały cud. Na klatce pojawił się zasięg. Moi piwniczni sąsiedzi przekazywali sobie, że wieżę sieci Kyivstar zbombardowano, ale któryś z pracowników co jakiś czas tankuje generator i włącza go, by ludzie mogli choć minutę porozmawiać i usłyszeć nowiny. I chociaż do Mariupola nie mogliśmy się dodzwonić, mogliśmy rozmawiać z krewnymi z innych miast. Dziękuję ci nieznany człowieku, który dawałeś nam możliwość raz dziennie przekazać odchodzącym od zmysłów ludziom jedno słowo: “żyjemy”.
25 marca. Ucieczka
Było nas 16 osób. Wyjechaliśmy dwoma samochodami. Jakie to szczęście, że nie miały szyb i były podziurawione odłamkami. Inaczej by je nam zabrali.
Przyjaciele opowiadali, że dzień przed odjazdem pod ich roztrzaskany dom przyszli wojskowi. Najpierw ukraińscy. Chcieli okopać się w podwórku. Wyszły do nich dwie kobiety i zaczęły prosić: “Chłopaki, zostawcie nasze podwórko. Mamy dzieci w piwnicy. Nasz dom zbombardowali, nie mamy już gdzie iść”. Przed odejściem, ukraińscy żołnierze oddali im swoje racje żywnościowe, a potem przytulili dwie kruche kobiety i odeszli.
Po kilku godzinach pod dom przyszli rosyjscy żołnierze. Na prośby nie reagowali, powiedzieli, że mają to w nosie i długo oglądali samochody. Nie spodobały się im. Przez pocisk, który uderzył w sąsiedni dom, wyglądały niereprezentatywnie. Tymi samochodami nasi przyjaciele przyjechali po nas 16 marca. […]
Drzwiami na klatkę zatrzęsło i uznaliśmy, że to fala uderzeniowa. Potem usłyszeliśmy głosy. Baliśmy się otworzyć, nie wiedzieliśmy, co się dzieje na dworze. Wydawało się nam, że słyszymy serie z automatów. Baliśmy się, że do naszej dzielnicy weszli okupanci i będą prowadzić walki uliczne. Ktoś zza drzwi zawołał nas po nazwisku. To byli nasi przyjaciele. Przyjechali do nas rozstrzelanymi samochodami.
Dzieci, pies, my, nasze mamy. Mamy nie chciały jechać. Uważały, że się nie zmieścimy w samochodzie. Nie wzięłam ze sobą niczego, poza torebką z dokumentami, z którą spałam.
Zabrakło mi sił, by pobiec na piąte piętro. Tam został mój Josif, mój przymilny rudy kot. Wieczorem chciał zejść z nami do piwnicy, ale bałyśmy się, że się zgubi. Rano nie miałam sił, by po niego pójść. Pomyślałam, że nie poczekają na mnie. Przestraszyłam się, że pojadą beze mnie i zwariuję w tej piwnicy. Wydaje mi się, że już nie bałam się śmierci. Bałam się, że zwariuję. Mój mózg nie wytrzymałby jeszcze jednej nocy. […]
Wsiedliśmy do samochodu. Moja sunia, dorosła i duża labradorka Endżi zamieniłą się w jamnika i zmieściła między moimi kolanami. Na zewnątrz wystawał tylko jej brązowy nos. Drżała i płakała.
Mama w końcu wsiadła do samochodu. Na siedzeniu pasażera jakimś cudem zmieściłyśmy się ja, mama i pies. Nasze drzwi zamknął Losza. On nigdzie nie jechał. Jako jedyny stał przed klatką. Musiał odnaleźć dzieci, które ciągle były tam, w piekle. Dziś rano Losza puścił mi sygnał. Oddzwoniłam, ale nie było już zasięgu.
26 marca. Miłana
Budzę się i chcę do domu. Bardzo chcę do domu. Niesamowicie chcę wrócić do tego martwego i strasznego miasta. Nie rozumiem, dlaczego wyjechałam i porzuciłam je. Miasto mordują, a ja nie mogę go obronić.
Ostatniego dnia nie pożegnałam się z nim. Zwyczajnie nie zdążyłam. Powoli ruszyliśmy spod bloku w stronę alei Pokoju. To centralna ulica, najgłówniejsza. Dwa piętnastopiętrowce patrzyły pustymi oczami. Na boku jednego był mural. Dziewczyna trzymająca misia.
Dziewczynka ma na imię Miłana, jest symbolem pokoju. Została namalowana na pamięć o ofiarach z osiedla Wostocznyj, które w 2015 roku zostało ostrzelane przez rosyjskich okupantów. Zginęło wtedy ponad trzydzieści osób, w tym mama malutkiej Miłany. Zasłoniła córkę własnym ciałem i oddała za nią życie. Dziewczynka była ranna i straciła nogę, ale przeżyła.
Wszyscy byliśmy przekonani, że nic straszniejszego niż tragedia Wostocznego już na Mariupol nie spadnie. I teraz jedziemy przez umierające miasto i modlimy się na głos.
Przejechać aleją Pokoju się nie da. Blokują ją betonowe zapory, martwy człowiek, jakieś szkło i żelastwo. Zawracamy. Wjeżdżamy do samego piekła. Jest tak cicho, że wydaje się, że zaraz przyleci coś strasznego. Coś, o czym boimy się nawet myśleć.
Jedziemy przez osiedla. Czujemy silny smród spalenizny. To płoną bloki i dymi niebo. Nawet nie staramy się pojąć, gdzie teraz spadły pociski. W miasteczku szpitalnym widzimy rozwalony budynek, nie poznałam go. Potem zrozumiałam, że to porodówka, w której urodził się Nikita. Dzień przed nami z miasta wywiozły go mama i babcia.
Wydaje się, jakby poza nami w Mariupolu nie było ani jednego człowieka. Nikogo żywego. Dopiero w dzielnicy Primorski Rajon pojawiają się ludzie. Przyglądam się im i chcę zapamiętać ich sylwetki. Błąkają się bez celu po skraju drogi. Sprawiali wrażenie, jakby sami nie wiedzieli, gdzie idą. Może właśnie żegnali się z umierającym miastem.
Wyjeżdżamy z Mariupola. Dołączamy do kilku samochodów z napisami “Dzieci”. Samochody są podobne do naszych jak dwie krople wody. Nie mają szyb, są pocięte przez odłamki. Ktoś wzdycha. Nie wierzymy, że wyrwaliśmy się. I jeszcze długo nie uwierzymy w to.
[…]
W Mariupolu zostało około 300 tysięcy mieszkańców. Ich dalej zabijają. Proszę, opowiedzcie o tym całemu światu. Ludzie chcą żyć.
Obecnie Nadija Suchorukowa przebywa u syna w szykującej się do odparcia rosyjskiego ataku Odessie. Na jej Facebooku codziennie pojawiają się nowe fragmenty z dziennika, dziennikarka dopisuje dalsze losy rodzinnego miasta.
Obraz apokalipsy – media publikują nagranie z odbitego podkijowskiego Irpienia
2022.03.30 10:52
pj/belsat.eu
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS