A A+ A++

Najnowszy, rewelacyjny sezon „The Crown” poświęcony jest kobietom zyskującym, tracącym i utrzymującym władzę. Elżbieta II (Olivia Colman) stoi na straży status quo, które kruszy się jednak pod naporem zupełnie nowych sił. Jedną z nich reprezentuje księżna Diana (Emma Corrin), przełamująca arystokratyczny chłód i dystans, rozpalająca emocje tłumów pierwsza gwiazda i ofiara kultury tabloidów. Drugą uosabia – prąca do przodu niczym parowóz dziejów rozjeżdżający po drodze najsłabszych – premier Margaret Thatcher (znana z seriali „The X-Files” i „Sex Education” Gillian Anderson). Cotygodniowe spotkania królowej i premierki wyznaczają dramaturgiczny rytm czwartego sezonu najdroższej produkcji Netfliksa. „Dwie kobiety po menopauzie rządzące krajem”, jak nazywa je jeden z serialowych bohaterów.

Dwie żony i matki, dwie kobiety stojące na czele kraju, ale i własnych rodzin. Dwie reprezentantki wojennego pokolenia, wyrastające jednak z zupełnie innych doświadczeń. Córka króla i córka sklepikarza, która niczym w bajce wkracza na pałacowe salony. I zgodnie z logiką bajki to ta ostatnia wychodzi zwycięsko z trwającego jedenaście lat i dziesięć odcinków pojedynku charyzmatycznych osobowości i aktorek. Bohaterką tej odsłony „The Crown” jest zdecydowanie Margaret Thatcher – a to za sprawą Gillian Anderson, która potrafiła zjednać naszą sympatię dla jednej z najbardziej kontrowersyjnych i antypatycznych postaci XX wieku. W tym sezonie to nie Diana, lecz Thatcher została na chwilę królową ludzkich serc.

Margaret Thatcher z królową Elżbietą podczas Konferencji Wspólnoty Brytyjskiej w Zambii, rok 1979 Fot.: Bettmann Archive/Getty Images

Dumna i uprzedzeni

„Moim zdaniem kobiety nie nadają się na wysokie stanowiska. Reagują zbyt emocjonalnie” – nie ma wątpliwości serialowa premierka Wielkiej Brytanii. Ale choć to tylko filmowy dialog, a „The Crown” dość swobodnie poczyna sobie z faktami i historią, te słowa spokojnie mogłyby paść także z ust prawdziwej Margaret Thatcher, która podczas swoich rządów dopuściła na ministerialne stanowisko zaledwie jedną polityczkę. Kiedy więc po śmierci liderki konserwatystów w 2013 roku dziennikarka „The Guardian” spytała: „Co Thatcher zrobiła dla kobiet?” – odpowiedź mogła być tylko jedna: „Nic”.

Tymczasem twórcy czwartego sezonu „The Crown”, który rozpoczyna się wygraną w wyborach (1979), kończy zaś łzami upokorzenia po przegranej w 1990 roku (cóż za nieprzyzwoicie emocjonalna reakcja!), próbują nieco rozszczelnić gorset Żelaznej Damy i w pierwszej kobiecie w historii, która stanęła na czele brytyjskiego rządu, dostrzec zakładniczkę swoich czasów i klasy społecznej. Ale jeśli autorom serialu udała się gra z wizerunkiem jednej z najbardziej kontrowersyjnych – i co tu dużo kryć: najbardziej znienawidzonych postaci XX wieku – to równa w tym zasługa błyskotliwego scenariusza, co brawurowego aktorstwa Gillian Anderson. Wbita w niebieskie kostiumy, z zawiązaną pod szyją kokardą, przysiadająca na brzeżku fotela podczas audiencji u królowej i każdego dnia tocząca bitwy z „wyniosłymi, protekcjonalnymi, siwowłosymi mężczyznami”, jak nazwie jej partyjnych kolegów Elżbieta II; pracowicie, odcinek po odcinku, walczy o zrozumienie – jeśli nie sympatię – dla swojej bohaterki. „Na pozór nie ma nic prostszego niż wcielenie się w realną postać. Zazwyczaj mamy dostęp do obszernej dokumentacji, co ułatwia research i pozwala zgłębić styl czy głos, jest więc na czym budować rolę. Ale to oznacza również dodatkową presję ze strony ludzi mających zdecydowaną opinię o osobie, którą będziesz grać” – bezbłędnie opisała problem ze swoim aktorskim zadaniem Gillian Anderson.

Na Wyspach jej rola budzi, co przewidziała, skrajne emocje i prowokuje skrajne opinie. Thatcher jak zawsze dzieli. „Antybohaterką jest tu oczywiście Margaret Thatcher” – nie ma wątpliwości dziennikarka „The Telegraph”. „Tak to się kończy, kiedy za jakimś projektem stoi lewica. Nieuchronnie zabarwia go swoimi uprzedzeniami” – sposób sportretowania premierki skomentował rozgoryczony publicysta „The Spectator”. „To oczywiste, że czwarty sezon »The Crown« jest zbyt życzliwy wobec Thatcher i przemyca konserwatywną narrację na temat tego, kim była, co zrobiła i dlaczego” – przekonuje tymczasem dziennikarz „Vice” i dodaje: „Czytałem twitterowe wpisy, których autorzy ubolewali: »Nie zdawałem sobie sprawy, że rodzina królewska jest tak obrzydliwa. I nawet ja, niereformowalny stary lewicowiec, żałuję Thatcher«. Odpowiadam na to: Netflix z wami pogrywa. Sympatyzujesz z nią, bo oni tego chcą – nie otwierają okna na rzeczywistość, tylko opowiadają własną historię. Wszyscy ludzie mają słabości, ale to nie znaczy, że politykom, którzy zniszczyli państwo do tego stopnia, że wciąż się z tego nie podniosło, należy się twoje współczucie”.

Również „The Independent” głosem jednej z autorek dowodzi, że serial „romantyzuje” postać byłej premier, a do tego w subtelny sposób stara się umieścić ją w modnych feministycznych czy klasowych narracjach – jak wówczas, gdy po zażartej walce o forsowane przez nią drastyczne cięcia w wydatkach publicznych zwierza się mężowi: „Sposób, w jaki ci mężczyźni patrzą na mnie z góry, jak mnie pouczają… arystokratyczni dranie!”. Scenarzysta serialu „The Crown”, Peter Morgan, który od dawna specjalizuje się w kinie politycznym, firmując swoim nazwiskiem takie głośne tytuły jak „Ostatni król Szkocji”, „Frost/Nixon”, „Królowa”, „Szpieg”, jest przekonany, że feministką uczynili Thatcher właśnie koledzy ministrowie. „Znaczna część politycznych wyzwań przychodziła od starszych mężczyzn z jej gabinetu, żywiących pogardę zarówno do płci, jak i pochodzenia Thatcher. Nie wahała się ich dymisjonować, co moim zdaniem zamienia ją w feministyczną bohaterkę”.

Thatcher w kuchni domu w Londynie tuż po wygranych wyborach na szefową torysów, 11 lutego 1975 r. Fot.: AFP / East News

Gorące spory o historyczną i filmową postać doskonale podsumował pisarz Damian Barry, autor książki o dorastaniu w czasach thatcheryzmu, „Maggie & Me”: „Widzieć w niej człowieka, podczas kiedy znali ją wyłącznie jako nieludzką polityczkę – oto wyzwanie dla tych, którzy żyli w jej epoce”.

Twórcy czwartego sezonu „The Crown” faktycznie wzięli na siebie trudne zadanie: jak bowiem uczciwie sportretować konserwatywną polityczkę w czasach, gdy tyle mówi się o sile kobiet, siostrzeństwie, przebijaniu szklanych sufitów? Jak poddać krytyce tą, która jako pierwsza w brytyjskiej historii została premierką i choć słowo „feminizm” nie przeszłoby jej przez gardło (aktywistki, wzorem swoich kolegów, uważała za agresywne), bez wątpienia przetarła szlaki innym kobietom? Jak, doceniając jej pionierskie, samotne wysiłki, nie przymykać jednakowoż oczu na dramatyczne skutki neoliberalnej polityki, którą Margaret Thatcher zaszczepiła swojej ojczyźnie? To przecież najsłabsi, kobiety i dzieci, najmocniej odczuli efekty jej bulwersujących po dziś dzień słów: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”. Pierwsza kobieta na stanowisku premierki Wielkiej Brytanii, która odebrała uczniom codzienną porcję mleka, symbolicznie ogłaszając tym samym koniec państwa opiekuńczego, przytoczonym tu zdaniem unieważniła etykę troski i solidarność społeczną jako fundamentalne wartości. Wszyscy, którzy pamiętają polską transformację, doskonale wiedzą, co to oznacza, bo identyczną wersję dzikiego kapitalizmu, w którym każdy miał odpowiadać za swój los, zaaplikowano nad Wisłą jako antidotum na nieudany socjalistyczny projekt.

Własnym głosem?

„Jesteśmy tego pewni”, „Jesteśmy TEGO pewni, „Jesteśmy tego PEWNI” – ćwiczy przed lustrem swoją kwestię Thatcher/Anderson, przy okazji modelując sztywną jak hełm fryzurę i rozpylając wokół niej perfumy. Pierwsza scena z jej udziałem w czwartym sezonie serialu przynosi jednoznaczny komunikat: oto postać, która za kulisami trenuje do roli premierki, starając się trafić we właściwy ton – ton, w którym deklarowana przez nią pewność nie będzie budzić żadnych wątpliwości. Gillian Anderson wykonała analogiczny wysiłek: jej ekranowe spotkanie z Margaret Thatcher rozpoczęło się od domowych przymiarek butów, pończoch, spódnic i marynarek z poduszkami, jakie zwykła była nosić premierka. Pomogła także peruka – w końcu sprawiająca wrażenie żółtej chmury wiszącej nad głową Thatcher fryzura jest jednym z jej znaków rozpoznawczych. Gwiazda kina Tilda Swinton żartowała kiedyś, że styl Thatcher przypomina jej pewien typ kobiet z Yorkshire, z którymi miała styczność w dzieciństwie. Miała tu prawdopodobnie na myśli nie tylko prowincjonalną elegancję matron, ale też sztywność, która komunikowała, że oto mamy do czynienia nie z kobietą, lecz z chodzącym zbiorem żelaznych zasad. Sparodiowała zresztą te cechy premier Wielkiej Brytanii w „Snowpiercerze”, wcielając się w postać paskudnej Mason, biurokratki z dyktatorskimi zapędami, sztucznymi zębiskami, wielkimi okularami i akcentem z Yorkshire, odzianej w kostiumy-mundurki.

Anderson robiła wszystko, by oddać na ekranie manierę Thatcher, nie próbując jej za wszelką cenę imitować, zdawała sobie też sprawę, że była premier jest tak wyrazista, że – jak pokazuje przykład „Snowpiercera” – bardzo łatwo ją ośmieszyć, o wiele łatwiej, niż ocieplić ów skompromitowany, anachroniczny wizerunek. Jego nieodłączną częścią jest modulowany, koturnowy głos premierki, brzmiący, jakby wydobywał się z gardła robota, a nie ludzkiej istoty. To efekt lekcji, które pobierała, by nabrać wspomnianej wyżej pewności i siły. „Mocny i perswazyjny, a równocześnie miękki i przymilny. Głos był jedną z jej najpotężniejszych politycznych narzędzi” – przekonuje publicysta „The Guardian”. Jego jakość wypracowywała latami, między innymi podczas lekcji z coachem Królewskiego Teatru Narodowego, dzięki którym nie tylko obniżyła swój głos, ale nauczyła się, jak mówić tonem zarazem spokojnym i nieznoszącym sprzeciwu (a przez wielu Brytyjczyków odbieranym jako pogardliwy). Te wysiłki bezlitośnie podsumowała ongiś autorka bestsellerów, doskonale znana polskim czytelniczkom pisarka Hilary Mantel, która jeden ze swoich utworów zatytułowała zresztą „Zabójstwo Margaret Thatcher”. To fikcyjna historia zamachowca z IRA, dla której punktem wyjścia jest jak najprawdziwsza scena i emocja: otóż pewnego dnia, wyjrzawszy z okna swojego mieszkania, Mantel zauważyła wychodzącą z pobliskiego szpitala panią premier. Przez myśl przeszło jej wówczas, że znalazła się w doskonałym miejscu i czasie, by zlikwidować znienawidzoną polityczkę. Myśl, która przemknęła jej przez głowę, przekuła w budzący mnóstwo kontrowersji tekst, którego publikacji odmówiła nawet gazeta, która go zamówiła.

Przywołuję ową anegdotę, by podkreślić, że pisarka nie ukrywa swojej niechęci do Thatcher także wówczas, gdy przekonuje, że jej pokolenie uważało liderkę konserwatystów za skrajnie nieautentyczną figurę. „Jest totalnym konstruktem. Zmieniła nawet akcent, co mogłoby być zabawne, gdyby nie było tragiczne”. Mantel podkreśla, że budząca w niej odrazę połączoną z fascynacją Margaret Thatcher żywiła pogardę dla własnej historii – i to do tego stopnia, by w jednym z wydań „Who is Who?” pominąć własną matkę, pisząc tylko o ojcu. W czym imieniu mówiła więc Thatcher? I czyim głosem? Kto przez nią przemawiał? Dro … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułAustralian Open: Serena Williams pokonana. Naomi Osaka zagra w finale
Następny artykuł„Jestem uparta jak wół.” Rozmowa z Danutą Hübner