Lecąc do Meksyku i Montrealu czuliśmy się mocni. Wiedzieliśmy, ile potu wylaliśmy na zgrupowaniach. Pracowaliśmy z ogromną determinacją. Graliśmy sparingi z ówczesnym potentatem ZSRR i obojętnie jaką szóstkę trener Hubert Wagner wystawiał, to wygrywaliśmy – mówi Marek Karbarz, którego droga do sportowych sukcesów wiodła z rodzinnych Charzewic poprzez Stal Stalowa Wola i Resovię Rzeszów, która na początku lat 70. nie miała sobie równych w Polsce. W 1974 i 1976 roku zagrał w reprezentacji, która zdobyła mistrzostwo olimpijskie i świata.
Siatkarska kariera, która zaprowadziła Marka Karbarza do mistrzostwa olimpijskiego i świata, zaczynała się w parku w rodzinnych Charzewicach. Jakie były twoje pierwsze sportowe kroki?
Marek Karbarz: – W moich rodzinnych Charzewicach, które obecnie są willową dzielnicą Stalowej Woli, był park z sadzawką i alejkami, po których urządzaliśmy np. biegi na 100 i 200 metrów. Starsi chłopcy zrobili boisko do siatkówki, na którym dużo graliśmy. Wracało się ze szkoły do domu, tornister rzucało w kąt i biegło się do zajęć sportowych. W niedzielę graliśmy po wyjściu z kościoła. Marynarkę kładło na trawie, podwijało nogawki spodni i można było zaczynać. Musiałem chyba coś umieć, gdyż koledzy często wybierali mnie do drużyny.
To jednak jeszcze daleko nie tylko do Meksyku i Montrealu, ale nawet do Resovii Rzeszów, gdzie pod koniec lat sześćdziesiątych tworzył się jeden z najlepszych polskich klubów w historii męskiej siatkówki.
– W liceum w Stalowej Woli mieliśmy dużo sportu. Szkolną specjalnością była piłka ręczna, ale graliśmy też w siatkówkę i moje zdolności w tym sporcie dostrzegł nasz pan od wuefu Karol Nycz. Kiedyś odwiedził nas Antoni Krzemiński i on namówił mnie do przyjścia do Stali Stalowa Wola, gdzie był trenerem. Trafiłem do klubu, w którym grali już zawodnicy dwudziestokilkuletni. Na jednym ze sparingów z Resovią chyba dobrze wypadłem, bo zostałem dostrzeżony przez jej trenerów. Tak wypłynąłem na szersze wody.
Grałeś w Resovii i jednocześnie studiowałeś na Politechnice Rzeszowskiej. Chciało się jeszcze chodzić na wykłady i ćwiczenia, siedzieć w bibliotece?
– To były zupełnie inne czasy. Wtedy nie myślałem, że wyjadę za granicę czy zostanę trenerem. Siatkówka nie była zawodem. Myślałem, żeby zdobyć konkretny fach. Kariera sportowa nie trwa wiecznie więc chciałem zabezpieczyć się na wypadek kontuzji. Miałem indywidualny tok studiów. Mogłem umawiać się z profesorami na zdawanie egzaminów. Z trenerem Hubertem Wagnerem ustaliłem, że w latach bez mistrzostw świata oraz igrzysk olimpijskich poświęcę się nauce. Stąd też mam w statystykach mniej reprezentacyjnych meczów niż koledzy z mojego pokolenia. Zagrałem tylko w jednych czy dwóch mistrzostwach Europy. Oczywiście na pełną parę grałem w klubie i na podstawie prezentowanej w lidze formy Wagner powoływał mnie do kadry. W latach osiemdziesiątych ukończyłem podyplomowe studia trenerskie na AWF-ie w Krakowie.
Jakim klubem była Resovia na przełomie lat 60. I 70.?
– Na pewno mocnym. W Rzeszowie cieszyła się ogromną popularnością. Zdobywaliśmy mistrzostwa Polski, liczyliśmy się w Europie. W Resovii pracowali znakomici trenerzy z Władysławem Pałaszewskim i Januszem Strzelczykiem, którzy pracowali ze znakomitymi zawodnikami. W klubie panowała świetna, wręcz przyjacielska atmosfera. Przypomnę, że wtedy nie było menadżerów. Często sami namawialiśmy się do przyjścia do danego klubu. Po prostu mówiło się do bliskiego kolegi: chodź do nas na pewno będzie nam się razem fajnie grało. Oczywiście musiał on prezentować odpowiednio wysoki poziom.
W latach 1969-1979 rozegrałeś 218 meczów w reprezentacji i w tym czasie byłeś współtwórcą największych sukcesów biało-czerwonych. W jakich nastrojach lecieliście do Meksyku na mistrzostwa świata?
– Czuliśmy się bardzo mocni. Wiedzieliśmy, ile potu wylaliśmy na zgrupowaniach. Byliśmy m.in. na obozach we francuskim Font-Romeu oraz w Armenii. Pracowaliśmy z ogromną determinacją. Graliśmy sparingi z ówczesnym potentatem ZSRR i obojętnie jaką szóstkę trener Hubert Wagner wystawiał, to wygrywaliśmy. Tak też było w mistrzostwach w Meksyku. Od początku zwyciężaliśmy. Wygrana ze Związkiem Radzieckim tylko utwierdziła nas w przekonaniu, że możemy osiągnąć dużo.
Coś szczególnego utkwiło w pamięci z turnieju mistrzowskiego?
– Przede wszystkim mecz z NRD. Wagner uznał, że potrzebny jest nam trening i jedni grali, a drudzy za kotarą z obciążeniami skakali przez płotki. Zmian dokonywał dwójkami. Prowadziliśmy 2:0 i potem trzeba było twardo walczyć o zwycięstwo 3:2. Oczywiście zapamiętałem też ostatni mecz z Japonią, który decydował o medalach. Potem już była tylko jedna wielka radość. Szampański nastrój towarzyszył nam też w drodze powrotnej. Zasłużyliśmy, żeby móc cieszyć się mocno.
Poczucie mocy towarzyszyło zapewne drużynie w drodze na montrealskie igrzyska.
– Byliśmy mistrzami świata więc inaczej być nie mogło. Poza tym trener zapowiedział, że interesuje go tylko złoty medal.
Czy ta deklaracja trenera reprezentacji wywierała na ciebie jakąś presję?
– Nie. Nie miała ona istotnego znaczenia. Wiedziałem co drużyna sobą reprezentuje. Czuliśmy się mocni i nie baliśmy się żadnego przeciwnika.
Który z meczów turnieju olimpijskiego szczególnie pamiętasz?
– Przylecieliśmy wygrywać, a w pierwszym spotkaniu przegrywaliśmy 0:2 z Koreą Południową, którą mieliśmy rozjechać. W trzecim secie było 6:0 dla rywali i pojawił się popłoch. Trener wprowadził mnie i Włodka Stefańskiego. Losy spotkania zostały odwrócone, a mi tego dnia wychodziło dosłownie wszystko. Wygrywaliśmy jeszcze spotkania po 3:2 m.in. ten najważniejszy w finale ze Związkiem Radzieckim.
Po igrzyskach w Montrealu zmieniłeś klub. Zostałeś zawodnikiem Hutnika Kraków. Dlaczego?
– Po turnieju olimpijskim Polski Związek Piłki Siatkowej zafundował nam wczasy w Bułgarii. Dwa tygodnie byczyłem się z rodziną w Słonecznym Brzegu. Po powrocie pojechaliśmy na turniej do Holandii i na jednym z treningów strzeliło w krzyżu. Mocno bolało. Wrócić do zdrowia po operacji na kręgosłup pomogli mi w Hutniku, gdzie przez kilka sezonów grałem i ten czas bardzo mile wspominam m.in. trenera Jerzego Piwowara, z którym świetnie współpracowało. Zresztą z powodu tej kontuzji nie mogłem być na igrzyskach w Moskwie. Żaden z lekarzy w centrali nie chciał wziąć odpowiedziałności za moje zdrowie nie podbił książeczki zdrowia.
Potem była Francja…
– … gdzie spędziłem blisko dwadzieścia wspaniałych lat. Grałem i mieszkałem w pięknych miejscach. Kluby które reprezentowałem, a później trenowałem sięgały po czołowe miejsca w mistrzostwach kraju. Wyjechałem po ukończeniu 30 roku życia. Takie były wówczas przepisy. Był to zupełnie inny świat, tak jak inna jest Polska niż przed trzydziestu laty.
We Francji doznałeś też drugiej poważnej kontuzji…
– … która przerwała moją karierę. Było to skomplikowane skręcenie kostki, a moja głupota polegała na tym, że zbyt szybko chciałem wrócić na boisko.
Epizod trenerski miałeś jeszcze w Polsce
– Po powrocie z Francji pracowałem w roli szkoleniowca w Sosnowcu i Rzeszowie. Następnie Resovia zaproponowała mi stanowisko dyrektora sportowego. Razem z Wieśkiem Radomskim i Jankiem Suchem, moimi przyjaciółmi z boiska, przywracaliśmy dawny blask naszemu ukochanemu klubowi. Nieskromnie przyznam, że chyba nam się to udało.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS