Mieszkam na Tysiącleciu, w „zielonej” dzielnicy. To, co w niej najlepsze, to drzewa. Wiele drzew. Posadzone pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat temu. Są też starsze. Kasztany, klony, lipy, topole i akacje. Te ostatnie każdego roku w czerwcu eksplodują słodkim, fantastycznym zapachem. Latem można poczuć się tutaj jak w parku. W większości to piękne, rozłożyste okazy. Szumiące i dostojne korony. Wznoszą się nad chodnikami, wokół budynków i szkół. Wzdłuż ulic. Wiosną i latem w ich koronach słychać nieustanny szum wszelkiego życia, które znajduje tam schronienie, dom. Od marca słychać śpiew ptaków.
Drzewo rośnie kilkadziesiąt lat. Trzeba je posadzić i czekać. Bywa, że ten, który je sadził, nie dożywa chwili, w której drzewo osiąga rozmiary, które czynią z drzewa dostojnego świadka upływu lat.
Gdyby drzewa mogły zapamiętywać i mówić, mielibyśmy używanie.
Nie wyobrażam sobie życia tam, gdzie nie ma drzew. Albo gdzie jest ich jak na lekarstwo.
Dlatego nie rozumiem, dlaczego coraz częściej umierają bez zapowiedzi, z dnia na dzień jakieś ostrze przerywa ich życie, tak jakby ktoś wyrywał chwast z grządki.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego od drzew ważniejsze jest miejsce parkingowe dla kilku osób z pretensjami do „życia w mieście”, które klecą te swoje petycyjki, wywierają ten swój nerwowy nacisk „na kim trzeba”, żeby zalać betonem, wyłożyć kostką lub wyasfaltować coraz większą przestrzeń wyrywaną „zieleni”.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego miejsce parkingowe dla jakiejś kompaktowej ruiny na gaz jest ważniejsze niż życie drzewa, które przez dziesięciolecia było świadkiem tego, jak w mojej dzielnicy umierają i rodzą się jej mieszkańcy.
Ścięcie drzewa jest dla mnie czymś w rodzaju przerwania ciągłości „istotnego”.
Jest powiedzeniem „wypierdalać” do trwania. Jest zerwaniem więzi.
Poza tym, że jest po prostu bezduszną głupotą i małością człowieka, który potrafi używać piły i siekiery, a nie potrafi używać rozumu i wrażliwości.
To, co znajduje się na poniższych zdjęciach, było drzewem. Pięknym, kilkudziesięcioletnim drzewem, na które wspinałem się jako dziecko.
Drzewo wycięte na Tysiącleciu Fot. Marcin Zegadło
Dwa tygodnie temu po powrocie do domu zamiast drzewa w miejscu, w którym stało, znalazłem wióry jego poćwiartowanego pnia. Kilku facetów przepuszczało je przez to dziwne urządzenie do zamieniania drzew w trociny. To nie jest pierwszy raz, kiedy bez słowa wyjaśnienia giną drzewa w mojej dzielnicy, tak jak giną w wielu polskich miastach przy okazji remontów ulic, rewitalizacji, inwestycji miejskich i temu podobnych przedsięwzięć, które zawsze oznaczają śmierć drzew. Nawet jeśli ktoś, kto o tym decyduje, postanowi posadzić w ich miejsce nowe, nie będziemy już mogli przyglądać się ich szumiącym koronom. Umrzemy, zanim urosną. Za to ci od petycyjek w sprawie wycinki będą mogli parkować w miejscach po wyciętych drzewach swoje zdezelowane osobówki.
Niech ten tekst będzie nekrologiem w sprawie śmierci drzewa.
Marcin Zegadło – autor tekstu jest poetą, regularnie publikującym w „Wolnej Sobocie” – dodatku do „Wyborczej”. Mieszka w Częstochowie
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS