Wychowany na książkach Karola Bunscha, zawsze z dystansem podchodzę do debiutów pojawiających się na półkach z polskimi powieściami historycznymi. Mistrz jest dla mnie tylko jeden, i już niestety więcej nie napisze, choć nie brakuje świetnych kontynuatorów jego prozy. Odnoszących duże sukcesy wydawnicze, jak Elżbieta Cherezińska, merytorycznie mocno osadzonych w realiach epoki, jak Anna Brzezińska, czy też korzystających ze zdobyczy literatury fantasy, jak Witold Jabłoński. Tymczasem trafił w moje ręce „Bastard”, debiutancka powieść Marcina Sobieralskiego, wydana w gdyńskiej oficynie „Novae Res” w sposób cokolwiek ascetyczny. Oprócz obwoluty i blisko 400 zadrukowanych stron nie znajdziemy chociażby słowa o autorze. Plus za dobrą korektę i bibliografię, przybliżającą historyczne tło losów głównego bohatera. Grafika na okładce też jest niczego sobie, choć w natrętny sposób kojarzy się z wiedźminem.
Przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach” dopada głównego bohatera z całą zawziętością. Boruta, tytułowy bękart, jest jednym ze szczęściarzy, którym udało się przeżyć klęskę na Ostrowie Lednickim w starciu z wojskiem czeskiego Brzetysława, który najechał i złupił Polskę, korzystając z wewnętrznych problemów państwa pierwszych Piastów. Czas, w którym dzieje się akcja, wydaje się idealny, żeby na samotnego bohatera sprowadzić wszystkie nieszczęścia tego świata, ku uciesze Czytelnika liczącego na porywającą powieść. Połowa kraju leży więc w ruinie po niszczącym najeździe Czechów, Mazowsze odrywa się od kraju i prowadzi własną politykę za rządów Miecława, a wielkie rody biorą się za łby, próbując realizować przy okazji państwowego kryzysu swoje interesy i interesiki. Od osób napotkanych na trakcie raczej nie ma co oczekiwać przyjacielskiego traktowania… W tym całym zamieszaniu próbuje się odnaleźć wspomniany Boruta. Chce wrócić w rodzinne strony, licząc, że tam przeczeka niespokojne czasy, ale „przewrotny los jeszcze wielokrotnie z niego zadrwi, a jego życie znajdzie się w bardzo niepewnych rękach”.
Nie jest to bohater, który wyróżnia się specjalnymi cechami (chyba że za taką uznamy biegłość w przyciąganiu pecha). Żaden z niego sprawny wojownik, dusza towarzystwa czy przystojniak, który żadnej nie przepuści. Czytelnik ma sporo czasu na poznanie charakteru Boruty, bo zanim akcja powieści się rozkręci, mija ponad sto trochę nużących stron, kiedy jesteśmy z bohaterem sam na sam. Towarzysząc mu w ucieczce, podczas której ciągle się o coś obija i potyka, zaliczając wszystkie krzaki jeżyn i bajora po drodze, jednocześnie nie przestając marzyć o alkoholu i kobietach szczodrze obdarzonych przez naturę. Po przebrnięciu przez te fragmenty tempo lektury robi się bardziej energiczne, choć Czytelnik jest skazany na opowieść wyłącznie z perspektywy Boruty. Może w takiej sytuacji ciekawszym zabiegiem byłoby wykorzystanie narracji pierwszoosobowej? Owszem, jest w niej trochę pułapek, zwłaszcza dla debiutanta, ale kto nie ryzykuje…
Oczywiście nie wiemy, jak mówili nasi przodkowie z XI wieku. Jakich używali słów, jak budowali zdania, jak przeklinali i w jaki sposób modlili się do swoich bogów. Możemy mieć tylko pewne wyobrażenia, podparte badaniami naukowców, którzy z całą pewnością na nadmiar źródeł nie narzekają. Dlatego też pisarze decydujący się na umiejscowienie swoich opowieści w tak odległych czasach skazani są de facto na konieczność wymyślenia nowego języka, zwłaszcza w dialogach. Efekty są różne. Albo jest to miszmasz języka współczesnego z tymi wszystkimi „azaliż”, „przeto”, „zawżdy”, którego efekt końcowy musi być komiczny. Albo stylizacja jest na tyle umiejętna (co jest wyjątkowo trudne), że powieść czyta się dobrze, a obce tak właściwie słowa nie zaciemniają tego, co bohaterowie chcą powiedzieć. Jeszcze inni dają sobie spokój z tworzeniem nowego języka, pisząc w stylu lekko zarchaizowanym. I często jest to decyzja najlepsza, bo najbezpieczniejsza.
Mam wrażenie, że Sobieralski nie mógł się zdecydować, którą ścieżką podążyć. Wyszedł kolaż, nie do końca strawny, zwłaszcza kiedy Boruta głośno myśli albo gdy używane są słowa przypominające… gwarę podhalańską. Irytuje nieużywanie obecnych nazw geograficznych. Skoro nie mamy pewności, jak współcześni mówili na Wisłę czy Wartę, po co pisać o „Wistle” i „Wurcie”? Z drugiej strony, nie można nie docenić Autora za przedstawienie mitologii Słowian na tyle, na ile pozwala stan obecnej wiedzy, także w dodatkowych przypisach. Cenne są również sceny ukazujące niuanse rywalizacji wciąż mocno trzymających się rodzimych wierzeń ze zdobywającą kolejne przyczółki wiarą w „Jezu Krysta”.
Nie poznajemy finału losów Boruty, zatem należy zakładać, że Autor szykuje kolejny tom przygód tarczownika. Debiut Sobieralskiego należy ocenić pozytywnie, choć nieprawdą byłoby, gdybym napisał, że z niecierpliwością czekam na kontynuację. Nie zabrakło niestety niedociągnięć, które debiutantom zdarza się popełniać, dlatego życzę Autorowi owocnego doskonalenia warsztatu. Z korzyścią dla siebie i Czytelników.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS