Miał być projekt długofalowy, na lata. Wyszedł projekt na lato i kawałek jesieni. Ireneusz Mamrot odszedł z Gdyni po rundzie jesiennej w pierwszej lidze, a wokół tego odejścia narosło sporo mitów. Jak on zapatruje się na to, co udało mu się zrobić w Arce? Gdzie popełnił błędy, które wpłynęły na negatywną ocenę jego pracy przez właścicieli? Czy jego zdaniem była to ocena zasłużona? Jak zareagował na odważne zapowiedzi następcy, który ustawił się niejako w kontrze do tego tego, co on mówił i robił? Jakie zmiany chciał wprowadzić w Arce zimą i gdzie leżały jej problemy? Z czym muszą borykać się polscy trenerzy? Na te i inne pytania były już trener Arki odpowiedział w ramach naszego pierwszoligowego cyklu – „Na Zapleczu”.
Słuchał pan tego, co miał do powiedzenia Dariusz Marzec?
Powiem szczerze, że nie. Ostatnie dwa dni były gorące, nie bardzo miałem czas. Jestem w domu, nie było mnie długo i miałem sporo pracy u siebie. Co mówił?
Padła odważna deklaracja, że awans musi być wiosną, bo ten zespół jest na tyle dobry, żeby wywalczyć promocję już w tym sezonie. Pan jeszcze niedawno powiedział nam, że faworytem do awansu nie jesteście.
Przede wszystkim chciałem zwrócić uwagę, że Dariusz Marzec przychodzi do zespołu, który ma już fundament. To jest zupełnie inna sytuacja. Ktoś może powiedzieć, że w kółko powtarzam to samo, ale taka jest prawda, że przyszło piętnastu zawodników, a odeszło dziewiętnastu. Procent trafności transferów i tak był duży, więc w tym momencie wiadomo, gdzie potrzeba wzmocnień. Ja zgłaszałem właścicielowi, że potrzebuję dwóch wzmocnień i jeśli je dostanę, to jestem w stanie walczyć o bezpośredni awans. Nie bałem się tego, mimo że rozmawialiśmy wcześniej, że na powrót do Ekstraklasy mamy dwa lata. Priorytety się zmieniły i ja to rozumiem.
To są deklaracje Darka, który przychodzi do zespołu z fundamentami. Porównam to do budowy domu. Latem była taka sytuacja, że mieliśmy kupioną samą działkę. Teraz dom już stoi, jeszcze nie ukończony, ale jest znacznie bliżej ukończenia. Może nawet zostało samo umeblowanie. Nie mówię tego, żeby pokazywać, ile zrobiłem, ale to jest inna sytuacja. Że deklaracja jest odważna, to dobrze, fajnie, że te słowa padły. Natomiast pamiętajmy, że później jest jeszcze życie i ono pisze różne scenariusze.
W ogóle mam wrażenie, że nowy trener ustawił trochę w kontrze do pana, bo ta decyzja o szybszym powrocie do treningów to jakby dyskretny sygnał, że zespół z panem miał za lekko.
Nie wiem, czy to w kontrze do mnie. Jeśli padła taka deklaracja, to powiem, że właściciele mnie pytali, czemu zaczynamy 11 stycznia, a nie 4. Powiedziałem, że mam wieloletnie doświadczenie z 1. ligi, często zaczynałem okresy przygotowawcze 6-7 stycznia i taki dwumiesięczny okres wcale nie jest nie wiadomo jak dobry. W tym roku liga zakończyła się później i uważam, że to bardzo długi okres przygotowawczy. Praca w Ekstraklasie pomogła mi także w planowaniu tego okresu. Niekoniecznie zawsze potrzeba długiego, żeby się dobre przygotować. To jest jego decyzja, nie chcę wchodzić w kompetencje, ale wiem, że właściciel pytał mnie, czemu zaczynamy wtedy, a nie wcześniej. Widocznie Darek uznał, że trzeba szybciej.
Jeśli miałby pan powiedzieć, czemu pana projekt w Arce nie wypalił, to jaki powód pan by wskazał? Wymagania były za duże, a czasu było za mało?
Nie wiem, czy nie wypalił. Trochę się z tym nie zgodzę. Gdybym odszedł miesiąc, czy półtora miesiąca temu, gdy strata do ŁKS-u była duża, można byłoby tak powiedzieć. Dzisiaj to są trzy punkty i nawet jeśli wygrają zaległe spotkanie, to nie będzie duża różnica. Przypomnę, że zespoły przed nami – Bruk-Bet, ŁKS, Górnik Łęczna, długo budowały swoje zespoły. Wielokrotnie powtarzałem, że pierwszy sezon Termaliki w pierwszej lidze to było miejsce chyba nawet poza dziesiątką. Potem były baraże, a teraz są na bardzo dobrej drodze, żeby awansować. Pamiętam też z czasów Chrobrego Głogów, że rywalizowałem z Podbeskidziem, które po spadku miało duże problemy. Górnik Zabrze w sezonie, który wywalczył awans wiosną, po przegranej w Głogowie spadł na 10. miejsce w tabeli, a i tak zdołał wrócić do Ekstraklasy. Arka cały czas ma kontakt ze ścisłą czołówką, w dodatku jeśli nie zajmie miejsca w pierwszej dwójce, ma jeszcze szansę w barażach. Czas płynie na korzyść tego zespołu. Uważam, że została wykonana solidna praca i nie mówię tego dlatego, że ja ją wykonałem. Takie są fakty. Jeśli ktoś uważa inaczej, to ma do tego prawo.
Jeśli miałby pan opisać siłę swojego zespołu, umiejscowić go na jakimś miejscu w tabeli, które oddaje stan faktyczny kadry. Które byłoby to miejsce?
Nie chcę się bawić w takie dywagacje. Powiem inaczej – jeśli wszystkie cztery zespoły miały taki sam stan kadrowy, 1:1. I ktoś pracowałby z tym składem rok, półtora, a pan by dopiero zaczynał, to kto byłby w uprzywilejowanej sytuacji? Zdaję sobie sprawę, że ta drużyna ma duży potencjał i od tego nie uciekałem. Natomiast uważam, że trzy mecze pod koniec były lepsze niż poprzednie. Jeśli chodzi o grę defensywą, to nasi przeciwnicy nie mogli sobie stworzyć sytuacji. Zawodnicy coraz lepiej rozumieli się na boisku, sami to powtarzali. Był w szatni duży niedosyt po remisie w ostatnim spotkaniu. Nikt nie pamięta o tym, że wielu zawodników, którzy do nas przyszli, nie grało w poprzednich klubach. Są dobrzy, ale robiliśmy wyniki badań i wiemy, że jak ktoś nie grał długo, to nie były one nie wiadomo jak dobre. Byłem przekonany, że w rundzie jesiennej nasz program motoryczny opracowany wspólnie z Łukaszem Radzimińskim był taki, żeby to funkcjonowało dobrze. Bazą do poprawy tego miał być okres zimowy.
Patrzę w tabelę i widzę, że Arkę wyprzedziły drużyny, które nie powinny tego zrobić. Górnik Łęczna i Radomiak. Państwo Kołakowscy mogli być tym rozczarowani, nawet jeśli umawialiście się na spokojną grę o awans.
Wie pan, tam jest różnica jednego punktu, jeśli chodzi o Radomiaka, trochę większa, jeśli chodzi o Górnik, który był długo budowany przez jednego trenera. Pytanie o zadowolenie proszę kierować do właścicieli, nie do mnie. To jest życie, nie mam do nikogo pretensji i żalu. Wyprzedziły nas te zespoły i takie są fakty, ale to nie znaczy, że nie mogliśmy wyprzedzić ich wiosną. Tym bardziej że terminarz mieliśmy lepszy. Większość zespołów z czołówki przyjeżdża do Gdyni, mamy tylko jeden bardzo daleki wyjazd – do Niepołomic. Jest jeden mecz więcej u siebie. To wszystko sprawia, że można poprawić ten wynik.
Odwrócę jeszcze to pytanie. Napisałem w jednym z tekstów, że w pewnym momencie Arka padła ofiarą kapitalnej formy Bruk-Betu i ŁKS-u. Te zespoły wykręcały taki wynik punktowy, że w większości poprzednich sezonów ŁKS bez problemu byłby liderem z taką liczbą punktów, jaką miał jako wicelider. W poprzednich latach bylibyście bliżej miejsc dających awans.
Zgadzam się z tym zdecydowanie. Pamiętam tylko jedną sytuację w pierwszej lidze, gdy o awans grały Wisła Płock, Bruk-Bet Termalica i Zagłębie Lubin. Wówczas te trzy drużyny bardzo mocno odskoczyły pozostałym. Chyba Wisła zdobyła wtedy 68, czy 69 punktów i nie wywalczyła awansu. W tym roku takiej sytuacji nie będzie, w tym momencie Termalica bardzo odskoczyła. ŁKS pod koniec stracił sporo punktów, więc strata nie jest spora. Byłem przekonany, że czołówka ligi potraci więcej punktów. Ale też trzeba przyznać i uderzyć się w pierś, że były mecze, w których niepotrzebnie traciliśmy je my. Inaczej by to wyglądało, gdyby strata punktowa była mniejsza. Nie wiem, co by musiało się wydarzyć, żeby Termalica nie awansowała, ale z czołówką Arka będzie grała u siebie, a to zawsze jest atut. Może nie zawsze domowe mecze były udane, ale może też wiosną wrócą kibice.
Arka lubi grać u siebie, ale wpadkę z GKS-em Bełchatów zaliczyliście właśnie u siebie. A gdyby nie to i może gdyby nie wpadka ze Stomilem, gdzie graliście w przewadze, mielibyście pięć punktów więcej i bylibyście przed ŁKS-em.
Z tym też się zgadzam, nie ma co udawać. O te dwa mecze mam do siebie najwięcej pretensji. Z Bełchatowem zagraliśmy po prostu słaby mecz. Ze Stomilem prowadziliśmy 1:0, mieliśmy stuprocentową sytuację na 2:0 i nie podwyższyliśmy. Potem straciliśmy bramkę po stałym fragmencie gry i zrobił się problem. Zawiedliśmy w sferze mentalnej, bo grając 11 na 10, uznaliśmy, że nic nie może się wydarzyć. Stomil do tego momentu nie miał sytuacji, strzeliliśmy bramkę do szatni, zawodnik Stomilu dostał czerwoną kartkę i gdzieś w głowach pewnie pojawiła się myśl, że nic się nie może wydarzyć. W przerwie ostrzegaliśmy, że przeciwnik będzie czekał na jedną sytuację, na stały fragment gry. Tak się stało, a potem determinacja piłkarzy Stomilu była większa. Bronili bardzo dobrze, blisko siebie. Ale na te dwa mecze nie ma wytłumaczenia.
Dobrze, zmieńmy trochę temat. Czy łatwo pracuje się w klubie, w którym spora część kadry jest w agencji menedżerskiej osoby powiązanej z właścicielem klubu?
Kiedy wystawiałem skład, nie myślałem o tym, że ten jest stąd, a ten skąd indziej. Najważniejsza była forma zawodników. Nie miałem z tym problemów, nie chce o tym za dużo mówić. Jeśli chodzi o relacje z szatnią, to były one bardzo dobre.
Nie chcę sugerować, że ktoś panu wystawiał skład, czy sugerował, jak to ma wyglądać. Ale pomyślałem, że pan Kołakowski po prostu znał tych piłkarzy dłużej niż pan. Sam pan powiedział w rozmowie z „2×45.info”, że niektórych z nich nie znał pan wcale. Czyli pan część z nich widział pół roku, mógł ocenić, że ten zawodnik powinien grać tu i tu, nadaje się do tego i tego, a pan Kołakowski, znając go dłużej, mógł stwierdzić: co on robi, przecież to nie jest zawodnik na takie granie.
Mogę powiedzieć jedno – miewaliśmy inne zdanie, bez względu na to, kto skąd jest, bo tyczyło się to też zawodników z innych agencji. To normalna rzecz, bo jako trener patrzę inaczej niż właściciele. Pewnie to wszystko miało jakiś wpływ na to, co się stało, ale rozstaliśmy się w dobrych relacjach.
A czy transfery do klubu były pańskim zdaniem dobrze sprofilowane? Wiem, że pan je akceptował, ale np. ostatnio słyszałem, że Artur Siemaszko to idealny piłkarz do puszczenia mu prostopadłej piłki, do kontry. Tymczasem wy dominowaliście na boisku. Byliście w czołówce, jeśli chodzi o czas trwania akcji bramkowej, nie mogliście tych atutów wykorzystać.
Na pewno Artur czy Mateusz Żebrowski to piłkarze, którzy znacznie lepiej się czują w szybkim ataku, bo bazują na szybkości. Ale bywały też mecze, gdzie świetnie grali Mateusz Młyński czy Marcus da Silva, którzy dobrze czują się w grze kombinacyjnej, więc jakieś możliwości były. Jeśli chodzi o Artura, to widać było, że pod koniec zrobił duży postęp, coraz lepiej funkcjonował. Dla niego też wiele rzeczy było nowych. Nie chcę wbijać nikomu szpilki, ale często jest tak, że jak zawodnik jest szybki, to trener podchodzi do niego tak, żeby wykorzystać tylko ten jeden atut. A ja starałem się go rozwinąć w innych aspektach, Mateusza Żebrowskiego też. Obaj zrobili progres.
Myślę, że obaj mamy podobne odczucia co do tego, jak wyglądała Arka. Mówił pan we wspomnianej rozmowie, że w defensywie zespół był ułożony, a w ofensywie nie domagał.
Tak, dlatego te dwa transfery, które zaproponowałem właścicielom, dotyczyły pozycji ofensywnych. Mieliśmy czwartą najlepszą defensywę, jeśli chodzi o liczbę straconych bramek. Oglądałem też inne mecze, widziałem takie spotkania, w których zespoły, które straciły mniej bramek, pozwalały przeciwnikom na stworzenie większej liczby okazji niż my. Pamiętam, że były jeden, czy dwa mecze takie, w których przeciwnicy mieli więcej sytuacji. Wiem, że zmieniłbym kilka rzeczy w zimie. Nie tylko transfery, trochę bym poprzestawiał zawodników, zmienił pozycję jednemu, czy dwóm zawodnikom. Ale nie chcę już o tym za dużo mówić.
Nie chce pan podpowiadać?
Nie, nie o to chodzi. Ktoś może mieć inne zdanie i spostrzeżenia, inaczej sobie to wyobrażać, wzmocnić inne pozycje. Nie mnie sugerować coś, na co już nie mam wpływu.
Mówiliśmy o wynikach, a ja zapytam o styl. Czy udało się panu ułożyć Arkę tak, żeby ona się panu podobała?
Nie do końca. Bywały takie mecze, kiedy strzelaliśmy bramki po wielu podaniach. Przypomina mi się bramka strzelona z Puszczą, gdy wyrównali, a my graliśmy w „dziesiątkę”. Ustawiliśmy piłkę na środku, wymieniliśmy 15 podań, a potem strzeliliśmy bramkę. Przeciwnik nie miał kontaktu z piłką, a Puszcza nie jest łatwym rywalem. Później bywało trudniej, bo rywale ustawiali się pod nas i widać było, że w ataku pozycyjnym mieliśmy spore rezerwy. Jestem trenerem, który więcej pracuje nad atakiem pozycyjnym niż nad atakiem szybkim i wiem, że to jeszcze było do poprawy. Były mecze, gdy mieliśmy z tym problem, oddawaliśmy piłkę. Ale fundamenty były.
Z tym się zgodzę, bo zagłębiłem się w raport InStata, z którego wychodzi, że byliście drugim najlepszym zespołem w lidze, jeśli chodzi o średnią liczbę celnych strzałów w meczu. Czwartą, jeśli chodzi o liczbę stwarzanych sytuacji. Wy i Widzew odbieraliście najwięcej piłek na połowie rywala.
Na to chciałem zwrócić uwagę, bo o to były do mnie zarzuty, a jeśli dobrze pamiętam, to chyba byliśmy na pierwszym miejscu, jeśli chodzi o wysoki odbiór piłki?
Tak, odbieraliście ją najwyżej ze wszystkich drużyn.
To warte podkreślenia. Ten zespół dużo grał wysokim pressingiem, a czasami słyszałem, że wcale go nie używam. Nie jestem aż takim fanem statystyk, ale w tej sytuacji jasno one pokazują, jak to wyglądało.
Patrząc na wszystkie te liczby, można odnieść wrażenie, że udało wam się narzucić dominujący, ofensywny styl.
Z tego się cieszę. Wie pan, w Polsce jest tak, że jak trener ma gorszy okres, to ma on mniej argumentów, jeśli chodzi o słuchanie się go. Nie mówię teraz w kontekście Arki, ogólnie. Problem jest wtedy, kiedy nie umiesz zdiagnozować problemów zespołu. Jeśli umiesz, to jest szansa, że możesz rozwinąć zespół. Uważam, że Arka miała styl, który oczywiście jest jeszcze do poprawy. Czas plus jedna, dwie decyzje personalne mogły na to wpłynąć. W drugiej lidze w Głogowie po sezonie, w którym zajęliśmy ósme miejsce, doszło do nas tylko dwóch zawodników, a wywalczyliśmy awans z dużą przewagą. Czasami tak jest, że brakuje takiego ogniwa. Wiem, ilu dwóch zawodników, którym nie brakuje parametrów fizycznych, piłkarskich, technicznych, może wnieść do drużyny. Dlatego można było zespół wnieść na wyższy poziom.
Wspomniał pan o tym, że trenerowi ciężej jest wierzyć, jeśli pojawiają się wątpliwości. Czy to zamieszanie, jakie powstało przy okazji z meczu z Zagłębiem, trochę wam zaszkodziło? Słyszałem, że zespół poszedłby za panem ogień.
Nie ukrywam i powtarzam, że to jedna z najlepszych, albo najlepsza szatnia, jaką prowadziłem. Ta grupa, która była długo w Arce, wpłynęła na to, jak ta szatnia funkcjonowała. Pod tym względem świetnie mi się z tymi piłkarzami pracowało. Zawodnik też pewne rzeczy czyta, słucha, coś czuć w powietrzu. Czy było coś na rzeczy, czy nie, nie chcę się do tego odnosić. Dla mnie ważne jest jednak, żeby zawodnicy w szatni mieli przekonanie, że trener ma pełne zaufanie. Wtedy każdy skupia się na pracy.
Tak szczerze – miał pan wtedy z tyłu głowy myśl, że zimą nastąpi rozstanie?
Nie. Wygraliśmy z Zagłębiem, wcześniej wygraliśmy w Pucharze Polski i po serii meczów bez zwycięstwa złapaliśmy serię, w której trakcie lepiej punktowaliśmy i nie myślałem o tym.
Nie będę pana pytał, gdzie w Ekstraklasie pana zobaczymy, ale spytam kiedy.
(śmiech) Na jedno i drugie pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Bardzo bym chciał, gdybym wiedział, kiedy zacznę, powiedziałbym też panu gdzie. Dzisiaj szykuję się do świąt. Po Jagiellonii miałem propozycję z klubu pierwszoligowego, ale byłem po 20 latach pracy bez przerwy i czułem po sobie, że muszę mieć przerwę. Teraz czegoś takiego nie ma, jestem gotowy podjąć pracę od razu. Ale na dziś się na to nie zapowiada.
Uwierzy pan jeszcze w słowa „projekt długofalowy”?
Żartowaliśmy z żoną, że do Białegostoku wziąłem małą torbę, bo mimo że nastawiałem się optymistycznie, to przychodziłem z pierwszej ligi i wiedziałem, że różnie może być. Tutaj zapakowałem się mocniej, a zdecydowanie szybciej wróciłem… Niech to będzie odpowiedzią!
Więc następnym razem, tak jak żartował Czesław Michniewicz, tylko jedna koszula.
Doskonale wiecie, jak to u nas w Polsce wygląda. Są wyjątki, w Rakowie Częstochowa były różne okresy, klub się rozwijał, ale wymieniano kadrę, a nie trenera. Czasami była to wymiana bardzo duża, ale tematu zwolnienia trenera nie było. W Arce tych zmian mogło być zdecydowanie mniej, a zespół mógł lepiej funkcjonować. Trudno, taki mamy zawód. Przegrasz dwa mecze z rzędu, to masz świadomość, że trzeci może być ostatnim. W tym sezonie i tak było spokojniej, bo z Ekstraklasy i 1. ligi spada tylko jeden zespół. Bywały okresy, kiedy zwolnień było bardzo dużo.
Będzie pan jeszcze śledził 1. ligę wiosną?
Jasne. Zawsze staram się to robić. Pracując w Ekstraklasie, było to trudniejsze, ale czasami bywało tak, że gdy grałem już z jedną i drugą drużyną w danej rundzie, a w tym czasie był mecz pierwszej ligi, to wybierałem mecz pierwszej ligi. Oglądałem piłkarzy, monitorowałem to, bo jest na zapleczu kilku zawodników, którzy byliby wzmocnieniem w paru zespołach Ekstraklasy.
To zapytam o jeszcze jedną rzecz. Dariusz Marzec się z panem kontaktował?
Tak, rozmawialiśmy. Znamy się dobrze, dlatego trochę ta wypowiedź z początku, którą mi pan przytoczył, mnie zaskoczyła. Ja bym w ten sposób nie mówił, ale ok – to jego opinia, ma do niej prawo.
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
PRZECZYTAJ TAKŻE:
fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS