A A+ A++

Siedziałem na trybunach hali 02 Arena w Londynie. To był październik 2010 roku – mecz przedsezonowy pomiędzy Los Angeles Lakers a Minesota Timberwolves. Kibice byli wyraźnie rozczarowani i nie ukrywam, że ja też. Kobe Bryant oglądał mecz z poziomu ławki rezerwowych. Grał na początku może przez cztery minuty, a później jego miejsce zajął – zdaje się – Shannon Brown. Tak po prostu.

Pamiętam, że ja i koledzy zaczęliśmy interesować się NBA w latch 90-tych właściwie tylko z powodu fenomenu Michaela Jordana. To był wtedy taki ludowy bohater, który wyrastał ponad innych i sam rozstrzygał mecze na korzyść swojej drużyny. Wiadomo, że nie sam, tylko z pomocą swoich utalentowanych kolegów i – bardzo ważne – tzw. ofensywy trójkatów wymyślonej przez jednego z trenerów Chicago Bulls Texa Wintera. Jednak przeciętni kibice potrzebują uproszczeń, a koszykówka, w której jest tylko pięciu podstawowych graczy, idealnie nadaje się do kreowania takich super gwiazd wygrywających mecze dla całej dużyny. No tak… Tylko że Jordan zakończył karierę, gdy miałem 16 lat. Potrzebowałem nowego idola.

Kobe Bryant bardzo chciał być nowym Jordanem. Próbował kopiować jego styl gry. Wszyscy wtedy powtarzali, że nie będzie drugiego Michaela Jordana. I mieli rację. Chociaż kandydatów było kilku. Granta Hilla zniszczyły kontuzje. Taki sam los spotkał Anfernee Hardawaya. Vince Carter nigdy nie miał tego, co Amerykanie nazywają “drive”, a co jest niezbędne, żeby grać na najwyższym poziomie. Allen Iverson miał problemy z samym sobą. Tracy McGrady chyba nigdy nie był zainteresowany sukcesem żadnej z drużyn w których grał. A Kobe Bryant? No cóż… było oczywiste, że bez Shaqa O’Neala nigdy nie zdobyłby trzech tytułów mistrzowskich.

Siedziałem sobie na trybunach londyńskiej O2 Arena. Był październikowy wieczór. Zwiedzałem wcześniej główne atrakcje angielskiej stolicy, ale z powodu kiepskiej pogody nie sprawiło mi to satysfakcji. Właściwie przez cały dzień czekałem tylko na występ Kobe Bryanta. A on – jak na złość – siedział na ławce rezerwowych. Do końca meczu. Dlaczego to zrobił? Podejrzewam, że był kontuzjowany i nie chciał ryzykować pogorszenia stanu swojego zdrowia w nic nieznaczącym meczu. Zachowanie zupełnie racjonalne. Miał do rozegrania jeszcze co najmniej 82 mecze. A może po prostu już mu się nie chciało. W latach 2009-10 ugruntował swoją pozycję zdobywając z Los Angeles Lakers dwa tytuły mistrzowskie. Co najważniejsze – nie potrzebował do tego Shaqa O’Neala. Na pewno był już człowiekiem spełnionym. No ale grał dalej, więc spodziewałem się, że Black Mamba ruszy wreszcie swoje cztery litery i zobaczę w akcji jednego z najlepszych zawodników w historii koszykówki. Nie doczekałem się.

Siedziałem w sektorze, pod którym znajdowało się zejście do szatni zawodników obu drużyn. Kobe Bryant udzielał po meczu wywiadu telewizji ESPN, więc schodził z boiska ostatni. Byłem na niego zły, więc powinienem go – pisząc wprost – olać, tak jak on olał mnie i resztę przybyłych do hali kibiców. Czekałem jednak na niego. Mój aparat był w pogotowiu. Nie mogłem przegapić tego momentu. Udało się. Uwieczniłem na zdjęciu legendę koszykówki.

Ktoś napisał na jednym z forów internetowych: “Dzisiaj ostatecznie skończyło się moje dzieciństwo…”.  W moim przypadku to może nie aż tak, ale wspomnienia oczywiście zostały.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułrosół
Następny artykułCzy Condor przyjmie się w grupie LOT-u?