A A+ A++

Dzisiaj m.in. o wypadnięciu z toi toia, szkolnej wizytatorce oraz problemie z alkoholem.

Minęło kilka lat od tego zdarzenia, ale wciąż mnie ściska, jak sobie o tym pomyślę, teraz już ze śmiechu 😉

Wybrałam się kiedyś ze znajomymi na miasto, w samym centrum poczułam, że naprawdę muszę szybko siku, rozejrzałam się i… jest! Toi toi!
Wchodzę, robię siku, prostuję się, F*CK! Nie ma papieru! Torebka została ze znajomymi, którzy czekali na mnie pod tą budką. Stanęłam tyłem do drzwi i szukam po kieszeniach spodni choćby kawałka chusteczki, coś jest! Oparłam się o drzwi i JEB! Wyleciałam z gołą pupą na chodnik! Teatralnie wyleciałam jak z procy, ludzie wokół i moi znajomi przez sekundę zdębieli, żeby potem pokładać się ze śmiechu.

Ech… że też ja przez wszystko, co mnie spotkało, nie zamknęłam się jeszcze w sobie 🙂

Życie mnie przeniosło na zachód Europy do pewnego małego, ale bardzo sympatycznego kraju znanego z frytek i czekolady. Język nie był problemem, ale dostałam pewną bardzo przyjemną korpo-robotę, gdzie dział potrzebował kogoś ze znajomością polskiego. I tak dołączyłam do niesamowicie sympatycznego wielonarodowego zespołu. Taka wręcz zrelaksowana atmosfera biurowa, gdzie każdy sobie ufa i każdy robi swoją robotę. Wspierający szef, niesamowicie zgrany zespół, nawet niektórzy menadżerowie z wyższego stopnia są z gatunku ludzi kroczących twardo po ziemi, którzy interesują się, czy wszystko OK z ludźmi na niższych szczeblach. Udało mi się awansować na seniorską pozycję, gdzie moim obowiązkiem było szkolenie nowych przybytków w firmie. No i OK. Sielanka trwała do czasu, kiedy firma zdecydowała, że dział rozrósł się na tyle, że potrzeba było kolejnego polskiego speakera. I tak do naszego zespołu trafiła ONA, nazwę ją w tej historii Anią.

Na początku było OK. A później zaczęły się dziać rzeczy. Ani się najwidoczniej ubzdurało, że zatrudnili ją na stanowisko CEO i takie obowiązki powinna pełnić. I zaczęło się… Przechwalanie się tym, że ona wie wszystko najlepiej; przekręcanie procedur, bo ona zadzwoniła do jakiegoś wysokiego szefa na górze i z nim ustaliła, co ma robić; otwarte ignorowanie poleceń i psucie raportów. Później zaczęły się donosy, szukanie haków na współpracowników, podkopywanie dołków, fałszywe oskarżenia o niedopełnienia obowiązków, wtrącanie się innym w robotę i ciągły gaslighting. Te ataki są skierowane głównie w moim kierunku, bo Ania ma wielki żal do szefostwa, że to ona powinna mieć rangę seniora, a nie ja. Na szczęście mam bardzo zorganizowany styl pracy, tak więc każde rzucone z czterech liter oskarżenie jestem w stanie precyzyjnie odbić… ale zaczynam mieć dosyć, bo ta zawistna baba zepsuła całą atmosferę w zespole, który budowaliśmy przez lata.

Ktoś by powiedział – dlaczego jej nie zwolnią ani nie przeniosą? Bo niestety szefostwo nieprzywykłe do takich chwytów poniżej pasa nie może sobie z nią poradzić. Przy każdej sugestii, że chcą ją przenieść do innego działu, Ania podnosi wrzask, że zaskarży firmę o mobbing i dyskryminację. I ewidentnie jest zadowolona z siebie, że jest cwana i „nie do ruszenia”. A gdy szefostwo rozmawia z resztą zespołu – bo się skarżymy, że nie da się z nią normalnie pracować – to słyszymy, że wiedzą o tym i chcą ją przenieść, ale nie mogą działać pochopnie… Tak, wiem, mogę zmienić pracę. Ale dlaczego ja mam uciekać przed jedną osobą, na dodatek niższą rangą?

Tak że tu przechodzę do sedna mojego wyznania. Jest mi wstyd z tego powodu… ale zaczęłam z całego serca życzyć jej, żeby w swoim zadufaniu w końcu powinęła jej się noga i żeby ją wywalili na zbity pysk dyscyplinarnie…

Po czterech latach związku dziś udało mi się uwolnić. Jestem wolna od człowieka, który mnie bił i zdradzał, i wiele więcej. Ale jestem wolna, bo dziś odważyłam się na wyznanie prawdy. Będzie trudno, ale dam radę.
Lata temu w podstawówce miałem nauczycielkę, której jedną z metod pedagogicznych było szarpanie za włosy. Zemsty (spontanicznej) dokonałem w trakcie cyklicznej wizytacji kontrolnej pani z Kuratorium Oświaty.
Pani nauczycielka oczywiście obłudnie milusia, grzeczna, do rany przyłóż, bo w ostatniej ławce siedzi pani kontrolerka. W połowie lekcji jakiś mój kolega zaczął dokazywać, a nauczycielka wtedy oczywiście grzeczniutko-milutko zwraca mu uwagę. Wtedy odzywam się ja: A dlaczego nie poszarpie go pani za włosy, tak jak zwykle to pani z nami robi?
Kontrolerka robi wielkie oczy, nauczycielka czerwona na obliczu jak flaga ZSRR, klasa ryczy ze śmiechu.

Po tej wizytacji już nigdy nie było przemocy ze strony tej nauczycielki w klasie. Babka nie śmiała też uskuteczniać wobec mnie żadnej zemsty. Po tej całej akcji nieco przytyłem, bo klasa jeszcze chyba z tydzień kupowała mi, jako bohaterowi, przysmaki w szkolnym sklepiku.

Jesteśmy z mężem w tak zwanym wieku reprodukcyjnym. Mamy już jedno dziecko, ale to nie stoi naszej rodzinie na przeszkodzie, by wtykać nos w ilość naszego potomstwa. Argument są różne: zaczynając od tych, że dzieci nie powinno się chować pojedynczo, kończąc na tych, że nas stać, to czemu nie? I o ile w starciu z rodziną wspólnymi siłami dajemy radę, o tyle na froncie z mężem jestem już sama. Bo jemu też się włączyło. I teraz pytanie: czemu nie? Rodzice są młodzi, zdrowi, finansowo też bez problemu, warunki są. Ale, moi drodzy, prawda nie jest taka kolorowa.

Warunki, owszem, są, ale tylko fizyczne, bo psychicznych ni w ząb. I żeby nie było, mój mąż to dobry człowiek: nie pije, nie bije, można pogadać, wszystko na miejscu. Ale od pieluch umywa rączki. Odkąd urodził się nasz syn, wszystko robiłam sama: przewijałam, karmiłam, kąpałam, obcinałam paznokcie, chodziłam po pediatrach, zwalczałam kolki, bujałam do snu, czytałam o szczepieniach. Ja: młoda, wystraszona, z depresją poporodową (której, notabene, pozbyłam się dopiero ponad dwa lata po porodzie, z pomocą psychologa, bo rodzina nie kiwnęła nawet małym palcem u stopy). Dumny tatuś, który nie zhańbił się ani jedną zasikaną pieluchą, tymczasem zajął się pracą. Oczywiście był płacz, krzyk, prośby, groźby rozwodem. Nic się nie zmieniało, mimo obietnic. A ja, może głupia, chciałam pełnej rodziny dla mojego dziecka i naprawdę kochałam i kocham swojego męża.

Dopóki syn nie podrósł, byłam wielorybim wrakiem człowieka. Zajadałam stres, a każdy kilogram okupiony był słonymi docinkami teściowej. Dopiero 4 lata po porodzie wróciłam do swojej wagi.

Dziś syn ma 8 lat, chodzi do szkoły. Ja od 3 lat spełniam się zawodowo. I może rzeczywiście chciałabym zostać drugi raz mamą, ale piekło z przeszłości jest skuteczną antykoncepcją.

Jestem 46-letnią kobietą i mam problem z alkoholem. Na początku okazyjnie wypijałam drinka czy lampkę wina, w tej chwili potrafię pić nawet w pracy, niwelując objawy kaca. Nie upijam się do upadłego, ale aby nie dopuścić do przykrych skutków odstawienia alkoholu. Mam dobrą pracę, dom, oczywiście nie zaniedbuję tego, ale bez flaszki wina czy piwa po pracy nie jestem w stanie funkcjonować, do tego dopadają mnie myśli samobójcze. Próby odstawienia kończą się fiaskiem, w tamtym tygodniu wylądowałam na SOR-ze, gdyż po odstawieniu alkoholu tak mi łomotało serce, że nie byłam w stanie funkcjonować. Powinnam zacząć leczenie, i to jak najszybciej, wiem o tym, ale moi bliscy o niczym nie wiedzą i wstyd mi się przyznać do tego.
Mam 28 lat, skończone studia i nadal bez „porządnej” pracy. Brzmi znajomo? Cóż, mój przypadek jest nieco inny. Brak porządnej pracy oznacza dosłownie brak porządnej/normalnej pracy. Aktualnie utrzymuję się z pracy dorywczej, gdzie załatwienie jej to też były cuda na kiju, i mieszkam z rodzicami. Nie jestem w stanie zarobić i odłożyć w zasadzie na nic, poza marnym wyjściem na zero. Żeby nie było, pracowałem wcześniej w normalnej robocie, ale zmiana miejsca zamieszkania i… no właśnie. W czasie studiów miałem w miarę normalną jak na studenckie warunki, dobrze płatną prace. Skończyłem studia, myślę – awans. A tu totalna lipa. W zasadzie jest gorzej niż na studiach. Okazało się, że przydałoby mi się parę kursów do mojego kierunku (no ale żeby je zrobić, muszę mieć kasę, której nie mam). Zawody, na które teoretycznie mógłbym iść po studiach/zgodne z kierunkiem, pozostają dla mnie z pewnych przyczyn niezależnych ode mnie zamknięte. Dosłownie i nie ma się co siłować z koniem. Niestety ogarnięcie tego wszystkiego zajęło mi rok. Teraz jestem w totalnie beznadziejnej i demotywującej sytuacji. Sytuacji nie poprawia brak znajomych (ludzie po studiach się porozjeżdżali) i dziewczyny. Czuje się, jak wszyscy poszli do przodu, mniej lub bardziej udanie urządzają się. A ja… czuję się, jakbym stał w miejscu. Zazdroszczę ludziom, którzy mają nawet niewdzięczną stałą robotę i dostają za to kasę. Wiem, że nie nadrobię już tego poziomu. Próbuję się pocieszać, że są inni, że są ludzie pasożytujący na garnuszku… Ale jak tak nie potrafię. Chcę coś robić, rozwijać się, pracować. Ale każda próba jest kontrowana przez życie, coś w stylu „Dobra, tu ci sypnę marną kasą, ale to nie dla ciebie/nie nadajesz się/mogłoby być, ale nie dla pasa kiełbasa/idź sobie posiedzieć jeszcze u rodziców”.
Eh, błagam, jest tu ktoś z jakąś shitworking, co go całkowicie demotywuje z życia? Słyszałem, że ludzie ponoć narzekają na pracę od 9 do 17. Chętnie wezmę twoją pracę, mogę ci nawet oddawać część zysków.

PS Próbowałem nawet być pracownikiem fizycznym i dwa razy próbowano mnie oszukać, wykorzystując moją ciężką pracę.

W poprzednim odcinku m.in. nie lubię pracować oraz nie potrafię pogodzić moich dwóch żyć

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJak kiedyś wyobrażano sobie przyszłość? Czyli futurystyczne rzeczy z dawnych lat
Następny artykułZboża Jare: Wszystko, co Powinieneś Wiedzieć o Uprawie Zbóż na Wiosnę