A A+ A++

Łukasz Surma ponad trzy lata temu zakończył poważne granie w piłkę, choć wcale nie był to obrót wydarzeń w pełni przemyślany i kontrolowany. Ostatni mecz w Ekstraklasie zaliczył 27 maja 2017 roku, czyli miesiąc przed czterdziestymi urodzinami. Odszedł jako zdecydowany rekordzista w liczbie spotkań na najwyższym polskim szczeblu – uzbierał ich aż 559. Po zejściu ze sceny nie do końca jednak wiedział, którą drogą chce pójść, bił się z myślami. Z jednej strony, profesjonalny futbol go zmęczył. Z drugiej, wiązał z nim swoją przyszłość. Nie był pewny, czy nadaje się do roli trenera, ale nie chciał też poznawać tego fachu zaczynając od roli asystenta. Mnóstwo pytań, na które dziś są już odpowiedzi i mnóstwo wątpliwości, które zostały rozwiane.

Surma od prawie trzech lat nabiera doświadczenia jako szkoleniowiec, przechodząc drogę od czwartoligowej Watry Białka Tatrzańska, przez trzecioligową Sołę Oświęcim, do drugoligowej Garbarni Kraków, którą prowadzi od czerwca 2019. Ostatnio zaczął być łączony z Podbeskidziem, ale nie o tym rozmawiamy. Jak zmienił się jako trener? Dlaczego woli piłkarzom za dużo nie tłumaczyć? Do czego miał pretensje jako zawodnik, a teraz sam to robi jako szkoleniowiec? Jakie wyobrażenia na temat tej pracy zostały zweryfikowane? Czego nigdy nie chciałby zrobić podopiecznemu? Kiedy przeżył największe zwątpienie? Której spojrzenie na futbol jest mu najbliższe? Na czym polega problem pokoleniowy? Zapraszamy.

Właśnie czytam, że jest pan w gronie trenerów, których Podbeskidzie bierze pod uwagę przy szukaniu następcy Krzysztofa Brede…

Umawiałem się z panem dużo wcześniej na szerszy wywiad, więc nie będę tego komentował.

W kwietniu z kolei łączono pana z Zagłębiem Sosnowiec. Był temat?

Tak. Byłem jednym z kandydatów, natomiast wiedziałem, że w tamtym momencie nie mogę odejść z Garbarni. Rozegraliśmy dopiero dwie wiosenne kolejki, potem zaczął się koronawirus i wypłynęła sprawa z Zagłębiem. Byłoby nie fair z mojej strony, gdybym zostawił zespół, który wtedy nie był jeszcze pewny utrzymania. Nikt nie był też w stanie stwierdzić, ile ta pandemia potrwa, wszyscy trenowali indywidualnie. Miałem poczucie, że to nie jest dobry moment na zmianę klubu i nie myliłem się.

Trzy lata temu mówił pan, że szuka drogi, która da panu spokój. Tą drogą jest właśnie trenowanie seniorów?

Spokoju ta praca raczej nie daje.

Spokoju w sensie poczucia, że idę we właściwym kierunku, że znowu jestem na swoim miejscu.

To w takim sensie tak. Czuję, że znajduję się na właściwej drodze, że to jakaś misja. Normalnie rozumiany spokój w tej pracy jest tylko po zwycięstwach. A w piłce, dyscyplinie wyjątkowo nieprzewidywalnej, czasem jest o nie ciężko.

Zaznaczał pan również, że chce najpierw sprawdzić, czy w ogóle nadaje się do roli pierwszego trenera. Rozumiem, że łączenie grania z trenowaniem czwartoligowej Watry Białka Tatrzańska okazało się weryfikacją pozytywną. Co więc wówczas utwierdziło pana w przekonaniu, że to odpowiedni kierunek?

Zazdroszczę ludziom, którzy od początku są wszystkiego pewni. Przeżyłem w piłce tak dużo, że nauczyła mnie pokory. Zawierają się w tym także mądrzy trenerzy, z którymi pracowałem. Do dziś pamiętam jak Orest Lenczyk nie pozwalał się cieszyć z szybko strzelonego gola na 1:0. Doskonale wiedział, że gdy do końca zostało 80 minut, to reagowanie, jakby już się wygrało mecz, może rozregulować drużynę i jednocześnie nakręcić przeciwnika. W futbolu wszystkiego trzeba pilnować i zawsze mieć pokorę, bo to bardzo nieprzewidywalny sport. Kończąc karierę doskonale to wiedziałem. Miałem duże doświadczenie boiskowe, natomiast zdawałem sobie sprawę, że ogarnięcie wszystkich pozycji na boisku może być trudne. Nigdy nie grałem jako bramkarz, obrońca czy napastnik. Potrzebowałem drogi pośredniej. W Watrze w jednym meczu sobie grałem, a w drugim nie i patrzyłem na grę z boku. Dawało to dużo do myślenia, z perspektywy ławki wiele rzeczy wygląda zupełnie inaczej. Co innego wydawało mi się na boisku, a co innego za linią boczną.

Na przykład?

Takich rzeczy jest mnóstwo. Jeszcze inaczej mecz wygląda na analizie video. Wie pan, ilu trenerów myli się w ocenie na gorąco i dopiero analizując nagrania przekonują się, że nie mieli racji? Bardzo wielu, jestem o tym przekonany. Co do przykładów – w IV lidze mogłem odebrać piłkę od stopera z rywalem na plecach i nic sobie z tego nie robić, bo przyszedłem z Ekstraklasy. Ale inny chłopak tego nie potrafił i trudno było oczekiwać, żeby robił to samo za każdym razem, gdy ja nie będę grał. Trzeba dać mu trochę czasu, wykazać się cierpliwością, uczyć tego na treningach, mieć wkalkulowane, że może popełnić błąd. Zupełnie co innego.

Ale mimo to poczuł pan, że właśnie to chce robić?

Tak. Przejąłem zespół w strefie spadkowej, zaczęliśmy wygrywać – i ze mną w składzie, i beze mnie. Poczułem, że mogę ustawiać zespół w odpowiedni sposób. Umiejętności poszczególnych ekip były podobne, ale takie kwestie robiły różnicę i przekładały się na wyniki. Spodobało mi się to i utwierdziło w przekonaniu, że moje spojrzenie pomaga drużynie. No i miałem chemię z zawodnikami. To się czuje, czy twój przekaz do nich trafia i patrzą na ciebie, czy wodzą gdzieś wzrokiem i odwracają głowy. Wiadomo, że na początku i tak na mnie patrzyli, bo dopiero co grałem w Ekstraklasie. Ale ten efekt trwa miesiąc, może dwa. Potem ludzie się przyzwyczajają i zaczynają oczekiwać, że trener po prostu będzie im pomagał w rozwoju.

Od początku zamierzał pan iść własną drogą, nie chciał być asystentem. Czas chyba pokazuje, że to dobra koncepcja, pana rozwój trenerski zdaje się przebiegać harmonijnie.

Czułem, że jako asystent niczego bym nie przyspieszył i gdybym rozpoczął potem samodzielną pracę, tak czy siak musiałbym zaczynać od niższych lig. Nie przygotowałbym się do roli pierwszego trenera będąc czyimś asystentem. Jeszcze jako piłkarz obserwowałem pracę w sztabach, to jednak coś innego. Też bardzo ważnego i potrzebnego, ale wymagane są trochę inne umiejętności. Inaczej trzeba się poruszać w tym wszystkim, umieć nieraz dla dobra zespołu schować do kieszeni swoje ambicje. Również to teraz przerabiam. Czasami asystenci chcieliby wprowadzać swoje pomysły i nie zawsze się da, a jednak powinni iść dalej ze mną. Nie mówię, że charakterologicznie nie dałbym radę czegoś takiego udźwignąć, ale później musiałbym się na nowo przestawiać. Nie miałem na to czasu.

Widzi pan u siebie podobieństwa do swoich byłych trenerów? Może pan powiedzieć, że na przykład więcej dostrzega podobieństw do Oresta Lenczyka niż Dragomira Okuki?

Łączę w sobie wiele cech. Z jednej strony jestem spokojny i raczej nie działam krzykiem do tego stopnia co trener Okuka. Mam natomiast momenty stanowcze, w których pokazuję swoje drugie oblicze. Orest Lenczyk był strasznie specyficzny, nikt nie powtórzy jego spokoju i metodyki pracy. Ja najczęściej długo w sobie trzymam pewne emocje, a potem wybucham i wtedy można się mnie bać. Ale im dłużej pracuję, tym takich momentów jest mniej.

Czyli brakuje trochę stanów pośrednich, wcześniejszego zasygnalizowania problemu bez erupcji nastrojów?

Na początku tak było. Teraz na szczęście stanów pośrednich jest coraz więcej. Obserwowałem swoje reakcje w trakcie meczów i nie wyglądały one dobrze. Drużyna nie wie, co trener sobie myśli, co w danej chwili ma zrobić. Widziałem na analizach, jak spokojnie siedzę na ławce trenerskiej i nagle wybiegam niczym szalony. To nie było dobre. Staram się to wypośrodkować i w tych ramach funkcjonować przez cały mecz, żeby zachować trzeźwość myślenia.

To zapytam inaczej: który z pana byłych trenerów najbardziej pana inspiruje? W temacie przygotowania fizycznego z pewnością wzorem jest szkoła doktora Wielkoszyńskiego. A w innych aspektach?

Na przykład Waldemar Fornalik i Edward Lorens. Trudno mi jednak wskazać jedno nazwisko, które wybijałoby się ponad resztę. Generalnie jeśli chodzi o zawód trenera najbliżej mi do szkoły chorzowskiej. Spotykałem w Ruchu trenerów mądrych, którzy nie przychodzili na chwilę i pracowali w tym klubie latami, byli selekcjonowani z tej wąskiej grupy. To było DNA tego klubu i jedna z tajemnic sukcesów osiąganych nawet w dużej biedzie. Osobowości były jednak różne. Muszę panu powiedzieć, że największą charyzmę w szatni miał Edward Lorens.

To mnie pan zaskoczył.

Trener Lorens był urodzonym liderem. Całą swoją postawą, krótkimi komendami i widoczną gołym okiem pewnością siebie sprawiał, że ta aura przenosiła się na nas. Bodajże w 1999 roku przyszedł do nas, gdy ledwo wywalczyliśmy utrzymanie. Wszedł do szatni z wielką pewnością, co na wielu młodych chłopakach – w tym na mnie – zrobiło duże wrażenie. To nam pomogło. W następnym sezonie walczyliśmy o mistrzostwo. Edward Lorens sprawiał, że momentalnie zrównywaliśmy się z innymi zawodnikami Ekstraklasy, choć w rzeczywistości od wielu odstawaliśmy umiejętnościami. Pod tym względem wyjątkowy szkoleniowiec. Szanuję jednak wszystkich, z którymi współpracowałem, bo dopiero teraz widzę, jak ciężka to praca.

No właśnie. Jakie wyobrażenia na temat fachu trenerskiego zdążył pan już zweryfikować? Punkt widzenia piłkarza jest przecież często zupełnie inny niż trenera.

Sam trening to nie jest praca trenera. My jako zawodnicy często nie zdajemy sobie sprawy, ile jeszcze spraw zostaje na głowie po treningu. A często oceniałem trenera na podstawie samych zajęć. To błąd. Oczywiście to jest istota tego fachu, ale nie mówi wszystkiego. To tylko pewien wycinek. Nie wiedziałem jako piłkarz, ile rzeczy szkoleniowiec musi poukładać, żeby wszystko działało, żeby każdy w klubie szedł w jedną stronę, co jest podstawą do odnoszenia sukcesów. Piłkarze potrafią bardzo szybko ocenić trenera – po jednym treningu, po ustawieniu taktycznym. Za wcześnie, za mało. Trener buduje zespół każdego dnia i dopiero teraz to widzę. Nieraz szedłem do trenerów po wolne i zawsze widziałem, że marudzili. Dziś ja też marudzę, bo takie wolne zaburza funkcjonowanie drużyny. Dam komuś wolne, bo musi coś załatwić na mieście, to dlaczego mam nie dać innym? Muszę patrzeć całościowo, nie przez pryzmat jednego zawodnika. Jako zawodnik patrzyłem tylko na siebie. Jak mogę nie dostać wolnego będąc podstawowym graczem, skoro muszę ogarnąć pilnie kilka spraw? Zupełnie inna perspektywa.

Nigdy też nie chciałbym zmienić zawodnika przed przerwą. Sam tego doświadczyłem, będąc ściąganym przez Wojciecha Łazarka w 30. minucie. Rzucałem wtedy koszulką ze złości. Znam ten ból, ale teraz czasami mnie korciło. Bywało, że pewne zachowania u zawodnika irytowały mnie już w trakcie pierwszej połowy. Byłem o krok, żeby nie wytrzymać ciśnienia. Gdybym nie wiedział z boiska, jakie to uczucie dla piłkarza, pewnie bym nie wytrzymał. Ale wiem, że coś takiego bardziej chłopaka dobije niż zmobilizuje, może go skreślić na dłuższy czas. Mam nadzieję, że uda mi się to połączyć, że będę patrzył na wiele spraw z obu perspektyw.

W jakim sensie błędem jest ocenianie trenera po samym treningu?

Jak mówiłem, trener patrzy na cały zespół. Ocenia, czego on dziś potrzebuje, żeby za kilka dni był efekt podczas meczu. A gdy patrzy indywidualnie, to przede wszystkim na tego, który jest bez formy i siedział na ławce, a nie tego, który imponuje formą. Bywa, że trening wydaje się nudny, krótki, chciałoby się porobić coś więcej, ale na tu i teraz to najlepsze wyjście. Do tego dochodzi planowanie przygotowań i sparingów, szykowanie zmian kadrowych, to naprawdę dużo dodatkowej pracy. W wielkich klubach układają takie plany z nawet rocznym wyprzedzeniem, a już na pewno półrocznym. Mamy lipiec, ale musimy już wiedzieć, co chcemy robić w grudniu.

W tym temacie mam też na myśli takie sprawy jak kompletowanie sztabu czy przekazywanie informacji do mediów przez trenera. O obrazie drużyny decyduje przede wszystkim szkoleniowiec. Jasne, zawodnicy dają wywiady pomeczowe, ale przeważnie dotyczą one czyjejś indywidualnej postawy czy postawy danej formacji, natomiast ogólne wrażenie generują wypowiedzi trenera. I je także trzeba przemyśleć. Każdy ma tu jakąś strategię.

Jaka jest pana?

„Strategia” to może za duże słowo. Staram się mówić normalnym, prostym językiem, ale jednocześnie wcześniej przemyśleć, co chcę przekazać – przed meczem, po meczu, w środku tygodnia. Nie wolno wyjść i gadać, co tylko ślina na język przyniesie, albo co się myśli. Każde zdanie idzie w obieg i może mieć wpływ na drużynę, dlatego na gorąco staram się nie zgłaszać szczegółowych zastrzeżeń do jej gry. Może kiedyś się to zmieni, bo sytuacja klubowa będzie inna, ale na pewno będzie to przemyślane.

Jako piłkarz zawsze dużą wagę przywiązywał pan do odpoczynku i regeneracji psychicznej. W roli trenera to równie ważne?

Są dni, gdy formą regeneracji jest trening, natomiast powiem panu, że nie zliczę, ile razy wspominałem w szatni o odżywianiu, o wysypianiu się, o założeniu czapki podczas mrozu. To proces trwający bez końca. Chłopcy pewnie czasem mają już dość, gdy znów im mówię, żeby poszli na basen, odpoczęli. Przywiązuję do tego dużą wagę, bo treningi mamy dość mocne, inaczej nie da się w piłce funkcjonować. Ale po tych treningach zawodnik musi ciągle o siebie dbać, to często proste sprawy. Wtłaczamy to zawodnikom do głów z maserem, ustalamy, którego dnia beczka z zimną wodą i tak dalej.

A jak to się zmieniło u pana po zawieszeniu butów na kołku?

Także trzeba o siebie zadbać. Oczywiście pod pewnymi względami w trochę mniejszym stopniu, nie muszę być już tak przygotowany fizycznie jak moi podopieczni. Ale i tak staram się co drugi dzień biegać, ostatnio nawet zapisałem się na boks, czasami pogram w tenisa. W ten sposób odpoczywam i odreagowuję. Zawsze przez ruch plus dobre wyspanie się, ta droga się nie zmienia.

Trzy lata temu mówił pan, że z jednej strony był już zmęczony profesjonalnym futbolem, a z drugiej, że szuka nowego źródła adrenaliny. Wychodzi na to, że zmęczenie szybko przeszło, a potrzebne emocje daje panu trenerka.

Dokładnie tak jest. Byłem zawiedziony końcówką swojego pobytu w Chorzowie. Wróciłem tam mając 36 lat i pierwsze 2-3 sezony były wspaniałe. Nawet bym nie przypuszczał, że to się tak potoczy – medal w lidze, przygoda w pucharach, pobicie rekordu w liczbie meczów w Ekstraklasie. Jako niemalże 40-latkowie dawaliśmy radę na tym poziomie z Marcinem Malinowskim i Markiem Zieńczukiem. Ostatni rok okazał się jednak fatalny pod każdym względem. Nie chcę już wracać do szczegółów, w każdym razie strasznie się wtedy zmęczyłem piłką. Powiedziałem „dość”, ale później nie wytrzymałem. Na gorąco podskórnie wiedziałem, że i tak do piłki wrócę. Ta końcówka tak mnie jednak wypompowała, że męcząca była sama myśl, że wrócę (śmiech). Na szczęście wystarczyło kilka miesięcy wolnego, by ta tęsknota i chęć działania odżyła. Zacząłem od początku, od IV ligi i odzyskałem przyjemność z piłki, którą miałem dawniej.

Rodzina przyjęła to z pełnym zrozumieniem czy była trochę zła, że znów wszedł pan w rytm, w którym tkwił przez ponad dwie dekady?

Żona wręcz się ucieszyła. Widziała, że nie wiem, co ze sobą zrobić i mnie nosi. A gdy znajduję się w rytmie „mecz co tydzień”, to wie, że żyję. Wolała, żebym nawet był przez chwilę załamany porażką, niż żebym całymi dniami chodził w zawieszeniu i obojętności. Piłka jest wpisana w naszą rodzinę, obaj synowie też w nią grają, więc to wszystko przychodzi naturalnie.

Nie przekonał się pan z kolei do trenowania dzieci. Mówił pan, że do tego chyba brakuje cierpliwości, że trenerzy częściej muszą robić dobrą minę go złej gry i chyba się do tego nadaje.

Nie do końca o to mi w tamtym wywiadzie chodziło. Miałem na myśli przede wszystkim to, że bardzo doceniam ludzi pracujących z młodzieżą, natomiast ten kierunek średnio mi się podoba. Myślałem o założeniu szkółki lub prowadzeniu dzieci w jakimś klubie. Mam dwóch synów i wiem, co to znaczy cierpliwość. Chyba jednak bardziej ciągnęło wilka do lasu, do dorosłej piłki. Może też podświadomie chciałem ominąć etap pracy, która de facto w Polsce jest mocno niedoceniana. Boli mnie, że mamy mnóstwo szkółek czy akademii pod klubami i wciąż mało ludzi stamtąd wychodzi.

Praca z dziećmi to raczej zajęcie na całe życie, a nie kilkuletni etap, który da mi coś więcej w dorosłym futbolu.

Otóż to, a polskie kluby często nie szanują trenerów najmłodszych. A my nie szanujemy tych dzieci, które się tam szkolą i potem nie mają co ze sobą zrobić. Ja się z takim podejściem nie zgadzam. Teraz w Garbarni robię wszystko, żeby grała w niej młodzież, która zaczynała w innych krakowskich klubach i na pewnym etapie została skreślona. Boli mnie, że jej wysiłek mógłby pójść na marne, że nie dostaje szansy. Co nie zmienia faktu, że nie mógłbym pracować z młodymi zawodnikami i patrzeć, że ta praca nie idzie w kierunku, w którym szła jeszcze za moich czasów.

Czyli stała się ona w dużej mierze sztuką dla sztuki, z której później nie ma większych efektów?

To po prostu nie jest zajęcie dla mnie. Wybrałem inną drogę.

Rozumiem, że na razie klucz geograficzny jest dla pana istotny? Trzy kluby, wszystkie blisko domu.

Sądzę, że jest coraz mniej istotny. Zawsze chciałem wrócić do Krakowa, ale to nie znaczy, że gdzie indziej się nie odnajdę. Bardzo dobrze było mi w Gdańsku. To mój drugi dom, jedziemy tam teraz na święta. Bardzo bliski jest mi też Śląsk. Chyba każdy trener musi się liczyć ze zmianą miejsc i z czasem jest do tego przyzwyczajony.

Tak na dobre pod trenerską lupą znalazł się pan od chwili przejęcia trzecioligowej Soły Oświęcim. W debiucie doszło do porażki 0:3. Co pan sobie wtedy pomyślał?

O ludzie, pamiętam ten mecz, jak dziś. Pojechaliśmy do Sandomierza i byliśmy tak bezradni, tak źle zestawiłem zespół, że na konferencji musiałem ze wszystkich sił zaciskać zęby. W środku przenikało mnie takie zwątpienie, taki zawód, że naprawdę fatalnie się poczułem. Wszystko trzeba było układać od początku. Następnie przyszły dwie wygrane, ale potem wpadliśmy w serię porażek.

III liga okazała się trudniejsza niż IV liga. Duży przeskok, na który nie byłem przygotowany. Wyobrażałem sobie, że przeniosę pewne rzeczy z Watry do Soły, że będziemy grali fajnie i ofensywnie. Potencjał, który tam zastałem, na to nie pozwalał. Dopiero zimą zacząłem myśleć inaczej, potrzebowałem kilku przegranych, żeby się obudzić. Budowaliśmy zespół od nowa. Wiosny nie zaczął dobrze, ale z czasem się rozwinął i jakoś od końcówki kwietnia weszliśmy na zwycięską ścieżkę. To był zespół, jaki od początku chciałem mieć. Ale po drodze przeżywałem duże rozczarowania, nachodziły mnie różne wątpliwości. Popełniłem typowe błędy młodego trenera, który myśli bardzo optymistycznie i szybko zostaje sprowadzony na ziemię. Brakowało mi wyrachowania i doświadczenia. Dziś na sto procent nie zestawiłbym drużyny tak, jak w debiucie z Wisłą Sandomierz.

Idąc do Garbarni, trenerskiego pragmatyzmu miał pan już więcej?

Tak. Nadal jednak w każdym treningu staram się przemycać elementy „dziecięce”, podwórkowe, radosne. Bez tego nie ma to sensu. Staram się to łączyć, wciąż towarzyszy mi przekonanie, że można grać pięknie w piłkę. Ale nie jest to już podejście wyłącznie idealistyczne, trzy lata w trenerce trochę pragmatyzmu mnie nauczyły. To moja największa zmiana jako szkoleniowca, wyzbyłem się tej ułańskiej fantazji.

Gdy Soła Oświęcim zapewniła sobie utrzymanie, zawodnicy weszli na konferencję i spontanicznie się z panem cieszyli. Potraktował to pan jako dowód, że choć dawał im wycisk na treningach, to mimo wszystko im takie metody odpowiadały. Nie był pan tego wcześniej pewny?

Obserwowałem, jak reagują na poszczególne bodźce. Nawet w niższej lidze zawodnik lubi się dobrze zmęczyć, byle trening miał swoją dynamikę i intensywność połączoną z piłką, jej bliskością. Wtedy zawsze będzie go to cieszyło, nawet jeśli oprócz tego jeszcze się uczy czy normalnie pracuje. Jestem zwolennikiem ciężkiej harówki, ale nie oderwanej od istoty rzeczy. Zawodnik w III lidze przychodzi po robocie pograć w piłkę, chce mieć z tego jakąś przyjemność, dlatego trening raczej nie może się odbyć bez gry. Oczywiście przy okazji trzeba osiągnąć pozostałe cele treningowe i po zimie udało mi się to w Sole połączyć.

Może pan powiedzieć, że ma swoją filozofię futbolu?

Co pan rozumie przez to pojęcie?

Na przykład niektórzy trenerzy skupiają się przede wszystkim na przygotowaniu fizycznym, które jest punktem wyjścia do czegokolwiek innego. Jedni są bardziej nastawieni na wynik i tylko tabela ich interesuje, drudzy biorą też pod uwagę, że musi być widowisko dla kibiców i potrafią bardziej ryzykować, oczekują ciągle wysokiego pressingu.

Na tę chwilę mogę powiedzieć, że staram się zachować balans między ofensywą a defensywą. Chcę, żeby moja drużyna była stabilna w obronie, ale jednocześnie miała przyjemność z gry do przodu. Ale fundamentem jest dyscyplina w tyłach, dopiero ona pozwoli na rozmach w ataku. Taki jest mój cel jako trenera. Ktoś kiedyś powiedział, że gra ofensywna to artyzm, gdzie zawodnik dodaje coś po swojemu od siebie. Moim zdaniem gra w obronie to także artyzm. Naprawdę trzeba być artystą, żeby dobrze funkcjonować w defensywie, żeby w odpowiednim miejscu i czasie wypełnić lukę za kolegę czy zaatakować rywala z piłką, żeby trzymać gardę i nie panikować. To również wielka sztuka. Jeżeli mamy ją opanowaną, to cała drużyna jest pewniejsza siebie i łatwiej pokazać jej pełnię możliwości w ataku, może bardziej ryzykować.

Jeśli chodzi o aspekty fizyczne, techniczne, taktyczne czy psychiczne, wszystkiego mamy po trochu, z tego składa się piłka. Uważam, że zespół może wygrać mecz nie będąc optymalnie przygotowanym fizycznie, bo skorzystał z innych atrybutów. Jestem więc zwolennikiem podejścia, że wszystkie elementy trzeba łączyć, nie ma jednego kluczowego i nie ma zupełnie nieistotnego. Może z czasem moje podejście się zmieni, ale na tę chwilę tak myślę, choć nie nazwałbym tego wielką filozofią. Po prostu sprawdziłem to już na trzech drużynach i koniec końców zawsze się sprawdzało.

Jako piłkarz, który często był kapitanem, przywiązywał pan dużą wagę do bycia liderem, do posiadania lub wyrabiania w sobie odpowiednich cech. W trenerce musi się pan tego uczyć od początku czy wiele schematów się powtarza?

Poznanie zawodników zabiera trenerowi trochę czasu. Im więcej ma w sobie empatii i umiejętności „rozczytywania” podopiecznych na podstawie pewnych zachowań, tym szybciej do nich dotrze. Nie jestem w tym doskonały. Zdarzało mi się podnosić głos na kogoś, na kogo nie powinienem, podobnie jak czasami nie krzyknąłem wtedy, gdy należało to zrobić. Miałem sytuację, gdy zawodnikowi powiedziałem coś ostrego w przerwie, a dwa dni później oznajmiłem mu, że cofam te słowa. Ale czy to wychodzi z mojego doświadczenia zawodniczego? Raczej nie, bardziej z tego, jakim jestem człowiekiem. Nie uważam, by przyznanie się do błędu mi uwłaczało.

Jeśli coś pomaga z czasów bycia zawodnikiem-kapitanem, to świadomość, że będąc w takiej roli też popełniałem błędy. Na boisko adrenalina i testosteron są podniesione do takiego poziomu, że czasami potrafiłem zafundować „suszarkę” młodszemu zawodnikowi i widziałem, że on gaśnie. Teraz staram się tego unikać. Gdybym nie był kapitanem i siłą rzeczy nie zabierał głosu w takich sytuacjach, mógłbym tej świadomości nie mieć. W szatni nieraz miałem przemowy przed zespołem i łatwiej mi teraz robić to jako trener, bo ciągle przekazuję jakieś uwagi. Jako kapitan często motywowałem indywidualnie zawodników i powtarzam to jako szkoleniowiec, zwłaszcza po odprawach. Dzięki przeżyciom z boiska lepiej czuję, co i kiedy chłopakom powiedzieć, czy przed danym meczem potrzebują prostych motywacyjnych komunikatów, czy może tym razem kilku konkretnych wskazówek.

Piłkarze wolą, gdy trenerzy nie zostawiają niedomówień, natomiast wielu wyznaje zasadę, że nie musi im się tłumaczyć ze swoich decyzji. Jakie pan ma podejście?

Trzeba to bardzo rozsądnie dawkować. Miałem już sytuacje, w których coś zawodnikowi tłumaczyłem i zaczął oczekiwać, że będę mu już zawsze tłumaczył każdy aspekt naszego funkcjonowania, co stawało się nieznośne. To bardzo niebezpieczna droga. Jeśli się nie rozeznało, komu lepiej za dużo szczegółów nie wykładać, to zmierza się donikąd. Skoro tym razem trener mu wszystkiego nie wyłożył, zawodnik zaczyna się gubić i zastanawiać, czemu wcześniej wytłumaczył, a teraz nie. Nieco bliższa jest mi jednak droga nietłumaczenia.

Wolę raz na jakiś czas wysłać ogólny sygnał, zasygnalizować problem podczas analiz i po jakimś okresie zweryfikować, czy chłopak wyciągnął wnioski, zamiast nieustannie tłumaczyć się ze wszystkiego. W praktyce jest to trudne, ale trzeba się tego trzymać. Inaczej możemy doprowadzić do mentalnego rozleniwienia zawodnika i zablokowania jego rozwoju. Możesz nakreślić jakiś kierunek, ale zawodnik musi przejść pewną drogę, sam ze sobą powalczyć i samemu dojść do pewnych rzeczy. Dzięki temu efekty będą trwalsze. Coraz częściej dostrzegam, że to ogólny problem naszych czasów: dorośli tłumaczą się młodzieży. Młodzież zaczyna wymagać, by to starsi dostosowywali się do niej. Kiedyś było zupełnie na odwrót. 20 lat temu nawet do głowy by mi nie przyszło, żeby trener Frańczak czy trener Lenczyk spowiadał mi się ze swoich decyzji. Już na starcie zakładałem, że to mój autorytet. Dzisiejsza młodzież wcale tak na starcie nie zakłada.

Nieraz pół żartem, pół serio powtarzał pan, że jest człowiekiem starej daty. Jako trener chyba jeszcze bardziej się pan o tym przekonuje.

To nie jest problem Garbarni czy środowiska piłkarskiego. To jest problem pokoleniowy, na każdym gruncie. Dawniej nawet w szkole mówiło się do nauczycielki „pani profesor”, co już pokazywało, jak ta szkoła była ustawiona. Moja pani od polskiego była najbardziej wymagająca, nikt w szkole jej nie lubił, ale teraz nadal mogę synowi pomóc z polskiego. Do dziś wiele rzeczy pamiętam. Nie chodzi o to, czy coś jest starej daty, tylko czy jest dobre, czy złe. Uważam, że tutaj kierunek musi być wypośrodkowany, a nie zawsze tak się dzieje. Na pewno nie będę wszystkiego tłumaczył każdemu zawodnikowi. Młode pokolenie też musi przejść trudny czas, chwile próby, przyzwyczaić się do presji i oczekiwań. Tak kształtuje się charakter. Nie można oczekiwać, że zawsze dostanie się jednoznaczną wskazówkę i pójdzie się po prostej linie do celu. To tak nie działa, trzeba być przygotowanym, że może pojawić się zakręt, z którego należy samemu wyjść. Trener może do tego ogólnie przygotować, ale nie wręczy recepty na każdy problem.

Jak to wychodzi w praktyce?

Różnie. Cały czas się uczę. Bardziej skory do tłumaczenia byłem trzy lata temu niż obecnie. Swoją pracą chcę przekonać zespół, żeby za mną poszedł. Podam przykład. Wchodzę do klubu i widzę, że ktoś indywidualnie robi rzeczy, które mi się nie podobają. Nie staram mu się za wszelką cenę tłumaczyć „nie rób tego, bo to jest złe”. Raz, że nie starczyłoby czasu na każdy przypadek. Dwa, że chłopak zamknąłby się na mnie i mógłbym go spalić pod względem ambicjonalnym. Chęć dodatkowej pracy sama z sobie jest pozytywna, ale można sobie zrobić krzywdę, jeśli weźmie się 100 kilo na klatę zamiast 60. Wolę w takiej sytuacji przez następne pół roku pokazywać mu pewien sposób treningu. Jeśli zacznie się po nim dobrze czuć, sam nabierze przekonania, że to słuszny kierunek.

To jeszcze trochę o tym, jak idzie panu w Garbarni. Przekonał się już pan na własnej skórze, że cierpliwości władzom klubu chyba nie brakuje, bo wyszedł pan już z zespołem z kilku zawirowań.

Byliśmy kilka razy w kryzysie. Liga jest bardzo wyrównana, każdy może wygrać z każdym. Najważniejsze, że zawsze było czuć, że drużyna może wygrać następny mecz. I dlatego do tej pory przetrwaliśmy. Nigdy nie miałem poczucia, że jesteśmy rozbici, że nie wiadomo już, co dalej robić.

Poprzedni przedłużony sezon dostarczył niesamowitych emocji. Garbarnia po świetnej końcówce finiszowała z punktem straty do strefy barażowej o I ligę, a tylko z czterema punktami przewagi nad strefą spadkową.

Naprawdę było mi żal Stali Stalowa Wola, której 46 punktów we wcześniejszych latach dałoby nawet miejsce w środku tabeli, a w tym przypadku spadła. My z czterema punktami więcej byliśmy osiem miejsc wyżej i za chwilę gralibyśmy w barażach. Szalony sezon. Piłka jest próbą wytrwałości i cierpliwości, kryzysowe momenty trzeba po prostu przetrwać. Czasami jeden czy dwa mecze całkowicie zmieniają perspektywę, dlatego w każdej chwili należy być przygotowanym na sto procent. Nam się to latem udało. Największa pasja i chęć do działania powinna pojawiać się po porażce, ale często tego nie ma – i u zawodników, i u trenerów. A właśnie wtedy musisz najbardziej pokazać charakter. Również tego wciąż się uczę. Początkowo było ciężko. Przegrany mecz w sobotę oznaczał, że jeszcze w poniedziałek go przeżywałem. A to błąd, należy już patrzeć wyłącznie do przodu, bo zaraz sytuacja może się zmienić. Trener w pierwszej kolejności powinien wykazywać się taką postawą. Jeżeli do czwartku będzie przeżywał porażkę, to w następną sobotę jest koniec, przyjdzie kolejne niepowodzenie. Dlatego piłka klubowa tak bardzo różni się od reprezentacyjnej, to coś zupełnie innego.

Są jakieś punkt wspólne znakomitej końcówki sezonu 2019/20 i bardzo dobrego finiszu niedawno zakończonej rundy jesiennej?

Może jedynie takie, że zawsze bardzo chcieliśmy, nigdy nie wątpiliśmy w sens naszej pracy i nie czekaliśmy na wyrok. Przed sezonem doszło do nas 5-6 zawodników, trochę zmieniliśmy ustawienie i długo się to zazębiało. Przełom nastąpił na wyjeździe z Sokołem Ostróda. Wyrównaliśmy w doliczonym czasie, unikając piątej z rzędu porażki. We wcześniejszych meczach też walczyliśmy do końca, w końcówkach zdobywaliśmy bramki kontaktowe, ale nie starczało już czasu na doprowadzenie do remisu. W Ostródzie wreszcie się udało, w szatni zapanowała radość jak po zwycięstwie. Napędziliśmy się, w ostatnich pięciu kolejkach wywalczyliśmy 13 punktów.

Powiedział pan niedawno, że drużyna ma już fundament mentalny.

Wiemy, jak się zachowujemy w trudnych momentach. Byliśmy już nawet na ostatnim miejscu i mimo to nie narzekaliśmy na siebie nawzajem. Zamiast tego szukaliśmy rozwiązania, które da nam zwycięstwo w następny weekend. To już naprawdę dużo, dlatego trzeba bardzo uważać ze zmianami trenerów. Wyjście z kryzysu z tym samym szkoleniowcem niesamowicie cementuje zespół.

W ostatnich dziesięciu meczach strzeliliście 15 goli, z czego 13 w drugich połowach, a 10 w ostatnich dwudziestu minutach. Trudno nie wywnioskować, że siły do biegania są.

Wracamy znów do środka naszej rozmowy. Widzimy, ile czynników decyduje w piłce o tym, czy są dobre wyniki. Nie mogę panu z pełnym przekonaniem powiedzieć, czy przygotowanie fizyczne jest tu decydujące, zwłaszcza że nie pracujemy na kamizelkach, nie mamy takiego dostępu do kamer czy InStata jak kluby Ekstraklasy. Czasami chodzi o zmianę mentalną, jakiś inny bodziec, a potem dorabia się teorie.

Przed wiosną macie względny spokój w temacie utrzymania, siedem punktów przewagi nad kreską. Do baraży tracicie cztery „oczka”. One są waszym celem?

Względny spokój? W tej lidze jeszcze go nie zaznałem. Podchodzę do tego z naprawdę chłodną głową. Będziemy patrzeć na każdy kolejny mecz. Zespół mocno się zmienił, jest wielu młodych chłopaków, którzy muszą się wiele uczyć. Chciałbym, żeby Garbarnia była klubem, do którego młodzież – niechciana na przykład w Wiśle czy Cracovii – chce przychodzić i miała się w niej na kim wzorować. Czyli mówimy o połączeniu młodości z wyjadaczami z wyższych lig. Gdybyśmy do tego co roku wychowali jednego juniora do pierwszego zespołu, byłoby naprawdę wspaniale. Jak mówiłem, nie mogę przeboleć, że juniorzy trenujący w klubach nawet od piątego roku życia, nagle potem mają uciętą drogę. Chciałbym, żeby Garbarnia dawała takim zawodnikom nadzieję na karierę. A oprócz tego mamy kilku chłopaków będących w klubie dłużej i chcemy, aby zostali.

Jednym z tych juniorów jest pana syn Mateusz, który zaliczył już debiut w II lidze i najwyraźniej idzie na poważnie w stronę piłki.

U mnie w rodzinie trudno nie wsiąknąć w piłkę. Tata grał w Cracovii, wujek był jej kapelanem, ja grałem, brat Filip pracuje w Canal+. Moi synowie też od początku trenowali. Piłka jest dookoła nas i cieszę się, że ta pasja przeszła na syna. Jest bardzo pracowitym chłopakiem i myślę, że powoli będzie wchodził do dorosłego futbolu.

Wielu zawodników, których ojcowie grali w piłkę narzekało, że trenując u nich miało dwa razy ciężej od innych, bo starali się oni za wszelką cenę pokazać, że ich syn nie jest w żaden sposób forowany. Pan też to u siebie dostrzega czy potrafi traktować syna po prostu na równi?

Też to dostrzegam. Nie jest łatwo patrzeć na Mateusza jako jednego z wielu chłopaków, gdy w domu patrzę na niego jak na syna. Mam nadzieję, że udaje mi się to rozgraniczyć, a nawet jestem tego pewny. Natomiast widzę po nim, że już liczyłby na więcej. Ostatnio wszedł na dwie minuty, a wolałby już na 10 czy 15. Nie jestem jednak zwolennikiem zbyt wczesnego puszczania młodzieży na głęboką wodę. To nie jest gimnastyka, że kariera musi przyspieszyć przed osiemnastymi urodzinami. To pewien proces, który przy sumiennej, ciężkiej pracy doprowadzi do szczytu kariery w wieku 27-28 lat. Ale trzeba cały czas być konsekwentnym i przez lata dobrze trenować, wtedy można zajść bardzo wysoko. Dawanie od razu dwóch sezonów od deski do deski, gdy chłopak nie jest przygotowany fizycznie, to niekoniecznie dobry pomysł. Trzeba zawodnika wprowadzać stopniowo i „lepić” go codziennym treningiem. Mateusza też to dotyczy. Chciałby grać więcej, ale niestety juniorom często brakuje fizyczności, a to podstawa, żeby grać na odpowiedniej intensywności w seniorskim futbolu.

A jak się prowadzi swojego byłego kolegę z szatni Ruchu Chorzów? Mam tu na myśli Jakuba Kowalskiego.

Rozmawialiśmy o transferze przez telefon, byliśmy wtedy na „ty”, tak jak wcześniej. Chciałem go w zespole, namawiałem do przyjścia, natomiast na wstępie mu zaznaczyłem, że pewne rzeczy między nami się zmienią. Będzie musiał się przyzwyczaić do tego, że będę jego trenerem, że czasami nie zgodzi się z moimi decyzjami. Zaakceptował to i widzę, że stosuje się do naszych ustaleń. Jest postacią bardzo ważną dla Garbarni, stał się kimś kojarzonym z tym klubem. W ciągu tych prawie dwóch lat nasze koleżeńskie stosunki raczej zanikły, zamiast się pogłębić. Wymusiła to sytuacja – on ma swoją pracę, ja mam swoją.

Wyznacza pan sobie cele trenerskie dotyczące przyszłości? Na przykład, że jak za pięć lat nie znajdzie się w Ekstraklasie, to będzie rozczarowany?

Ekstraklasa jest moim celem, nie ukrywam, ale nie myślę o tym na co dzień. Kiedyś czytałem wywiad z trenerem Krzysztofem Gorecko, który od dwudziestu lat pracuje w niższych ligach. Powiedział, że dziś jest w III lidze, ale w razie czego przyjąłby ofertę z jeszcze niższego poziomu. I ja wychodzę z tego samego założenia. Zespół zawsze jest zespołem, każda liga ma swoją specyfikę i jeśli ktoś lubi rozwijać swoje drużyny, to ta praca zawsze będzie go cieszyła. Co nie zmienia faktu, że kiedyś chciałbym prowadzić klub ekstraklasowy.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. FotoPyK/Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułOddział dziecięcy znowu przyjmuje pacjentów
Następny artykułWoda dla pacjenta