A A+ A++

Iwo Świątkowski jest doskonale znany w twórczym środowisku Łomży. Od wielu lat zajmuje się fotografią artystyczną, jest członkiem warszawskiego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków. Ma na koncie ponad 40 wystaw indywidualnych w kraju i za granicą, a jego praca była wielokrotnie doceniana, również nagrodą prezydenta Łomży za szczególne dokonania w dziedzinie kultury. Od roku 2015 prowadzi autorską Galerię Kreatywną. To nie tylko możność prezentacji jego fotografii i zarazem pracownia, ale też miejsce licznych wystaw innych twórców oraz wydarzeń kulturalnych. Na tegoroczną Noc Muzeów przygotował kolejną wystawę, opatrzoną przewrotnym tytułem „Nuda”. Stała się ona pretekstem do długiej pogawędki o fotografowaniu i nie tylko.

Wojciech Chamryk: Jak zaczęła się pana przygoda z fotografią? Tata fotografował, może starszy brat, miał więc pan przykład w rodzinie?

Iwo Świątkowski: Zaczęło się to tak, że ojciec kupił sobie Zorkę 4 i fotografował tak jak każdy: jakieś wydarzenia rodzinne czy wyjazdy. Mnie jednak od początku interesowało jakim cudem, za pośrednictwem aparatu i znajdującej się w nim kliszy, później można trzymać w ręku zdjęcie na papierze. Dlatego któregoś dnia zabrał mnie do zakładu fotograficznego, nawiasem mówiąc prowadzonego przez naszego dalekiego krewnego Wacława Kochanowskiego na samym dole ulicy Dwornej. I on pokazał mi jak to wszystko wygląda. Kiedy włożył do wody naświetlony papier i zaczęło być na nim widoczne zdjęcie zafascynowało mnie to – marudziłem, żeby ojciec kupił mi potrzebne rzeczy, żebym też mógł tak robić. Zafundował mi wtedy mój pierwszy aparat Ami 66, ale obawiając się mego słomianego zapału orzekł, że powiększalnik kupi, jak już będę trochę większy.  

Ile pan miał wtedy lat?

Jakieś 8-10 – to było tak dawno temu, że już nie pamiętam. I kupił taką kopioramkę – do środka wkładało się papier, na to kładło się kliszę, zamykało i wystawiało na światło. Były to tak zwane stykówki, bardzo dobre jakościowo, ale były malutkie. Zacząłem więc swą przygodę z fotografią od tego aparatu i tego typu obróbki, ale z czasem zacząłem oczekiwać czegoś więcej. W szkole średniej było kółko fotograficzne: był tam sprzęt i miejsce, a zajmujący się tym nauczyciel opiekował się tym kółkiem na takiej zasadzie, że miał do tego klucz, a cały sprzęt leżał w szafie.  

Było to więc spełnienie moich marzeń, bo miałem ciemnię tylko dla siebie, ponieważ nikt inny nie  chciał w tym uczestniczyć i mogłem bawić się fotografią. Stałem się za to szkolnym fotografem, wypożyczanym na różne uroczystości szkolne i akademie. Pewnego razu dyrektor wywołał mnie z lekcji, kazał zabrać sprzęt fotograficzny i powiedział, że idziemy do byłego internatu budowlanki, dawnego domu Chodźki. Polecił zrobić mi zdjęcia budynku, dokumentujące co robi wykonawca z jego zdobieniami, bo zaczął je skuwać. Było to moje pierwsze poważne wyzwanie w dziedzinie fotografii, bo do tej pory mogło być lepiej czy gorzej, najwyżej ktoś z koleżanek i kolegów by się pogniewał, a zrobione wtedy przeze mnie zdjęcia były dowodem w sądzie. Wtedy dotarło do mojej świadomości, że fotografia to nie tylko zabawa, ale też odpowiedzialność za to, co robimy.

I wtedy postanowił pan jeszcze bardziej zgłębić jej tajniki?

Moje zainteresowania rozszerzyły się, wstąpiłem więc do Łomżyńskiego Towarzystwa Fotograficznego, prowadzonego wtedy przez Bolesława Czyżewskiego. Była to wyjątkowa osoba; bardzo dbał o Towarzystwo, zabiegał  o jego rozwój, skupiał różnych ludzi i organizował liczne wydarzenia. W połowie lat 70. miasto zabiegało o stworzenie środowisk twórczych różnych dziedzin sztuki, zaproszono wówczas Renarda Dudleya ze Związku Polskich Artystów Fotografików w celu stworzenia pracowni i galerii tego artysty. Współpracę rozpoczął od zaproszenia członków Łomżyńskiego Towarzystwa Fotograficznego, zapraszając nas do tworzonej grupy twórczej, przygotowującej do egzaminów w Związku Polskich Artystów Fotografików. Artysta po zapoznaniu się z pracami chętnych do ubiegania się o przyjęcie do związku poinformował zebranych kto znajdzie się w tym zespole, wymieniając mnie jako lidera grupy. Niestety prowadzone rozmowy dotyczące kwestii technicznych nie znalazły akceptacji stron i Renard Dudley wyjechał, nie podejmując dalszych działań. Do tego w pewnym momencie, tak jak to bywa w życiu, pan Czyżewski zmarł i Towarzystwo zaczęło podupadać. W trzech czy czterech postanowiliśmy je reaktywować i działać dalej – udało się je na jakiś czas uratować, ale niestety dał o sobie znać brak prawdziwego lidera, jakim był poprzedni prezes, więc Towarzystwo w końcu zniknęło. Ja uniezależniłem się, poszedłem w inną stronę. Miałem też moment zniechęcenia, bo w latach 80. było trudno o jakikolwiek materiał fotograficzny, a dostępny sprzęt był bardzo słabej klasy. Co prawda zmobilizowaliśmy się z bratem i kupiliśmy aparat, jak na owe czasy dla zawodowców, Pentacon Six, który, nawiasem mówiąc, mam do dzisiaj. Jednak bez rolki filmu trudno robić zdjęcia, a w Łomży był jeden sklep Foto-Optyki, gdzie wiadomo, zaopatrywało się wielu ludzi, przede wszystkim zakłady fotograficzne, mające pierwszeństwo w nabywaniu materiałów. I byłem przy przewożeniu ze Związku Polskich Artystów Fotografików wystawy pana Wiśniewskiego: dużych, kolorowych formatów, 50 na 70. I jak zobaczyłem te zdjęcia uświadomiłem sobie, że na tym materiałach, którymi dysponujemy, nie ma możliwości zrobienia, choćby podobnych, zdjęć. Bo on fotografował na zachodnich, świetnych materiałach, a do tego Hasselbladem, aparatem z bardzo wysokiej półki. Uznałem wtedy, że nie będę się wygłupiał, bo na to, na czym my robimy zdjęcia, szkoda czasu. Można więc powiedzieć, że obraziłem się wtedy na fotografię.

Ale w latach 90., kiedy zaopatrzenie stało się znacznie lepsze, wrócił pan do niej?

Trwało to dłuższy czas, ale później fotografia sama się o mnie upomniała, wróciłem do robienia zdjęć i tak jest do dziś. Przez kilka lat zajmowałem się fotografią sportową, otrzymałem nawet ofertę pracy reportera w Ekstraklasie, wiązało się to z częstymi wyjazdami na rozgrywane spotkania ligowe i pucharowe. Po przemyśleniu swoich priorytetów zrezygnowałem na rzecz fotografii artystycznej. Od fotografii analogowej przeszedłem na cyfrową, która daje ogromne możliwości. Nie ma filmu, karta pamięci daje znacznie większe możliwości, chociaż czasem jest to takie złudzenie wolności, bo jednak ograniczona liczba klatek wymagała nie tylko pewnej wizji, ale również dyscypliny pracy. Dlatego z tęsknotą wracałem myślą do czasów, kiedy fotografowaliśmy analogami, organizowało się specjalne wyprawy na plenery, a wszystko było celebrowane, kiedy miało się dwie rolki filmu i trudno było się „obstrykiwać” na okrągło, tak jak robi się to teraz. 

Stąd pana powrót do analogowych aparatów?

Sprawiłem sobie teraz stary aparat Olympus OM-10. To aparat dla amatorów, ale jednocześnie moment, kiedy firma Olympus przechodziła od takiego sprzętu do sprzętu dla zawodowców, a po tym aparacie były już OM-1 i OM-2, seria dla profesjonalistów. Nie chodzi tu o to, że jako nastolatek nie miałem dostępu do takiego sprzętu i teraz to sobie rekompensuję: istotne jest to, że pewien sprzęt już znam i nie kupiłbym sobie teraz Zenita, chociaż jest to konstrukcja oparta na niemieckiej Leice i jest teraz na fali, jest modny i cool. Robiłem nim zdjęcia wiele lat, w szkole też mieli Zenita i ma on tak niestabilne migawki, że na jednym filmie, w tych samych warunkach oświetleniowych, niemal każda klatka jest inaczej naświetlona, obiektywy też nie były najlepszej jakości. Nie wracam już więc do tych dawnych aparatów, chociaż z sentymentu mam w domu polskiego Starta, wzorowanego na Rolleiflexie, dwuobiektywową lustrzankę, ale jakość tego szkła jest taka, że szkoda na to czasu. Wybrałem więc tego małoobrazkowego Olympusa, ponieważ na średnie formaty mam wspomnianego już wcześniej Pentacona z zeissowskimi szkłami wysokiej jakości, które próbowałem nawet z aparatami cyfrowymi dają naprawdę fajne wyniki. 

Co do technologii: lubi pan eksperymenty, w których wykorzystuje pan możliwości dawane przez nowoczesne metody obróbki zdjęć – chodziło o uzyskanie przy zdjęciach takiego malarskiego efektu?

Ludzie pytają mnie czasem dlaczego tak obrabiam zdjęcia, ale ja praktycznie nie robię zdjęć, tylko obrazy. Miałem więc zdjęcia bardzo mocno przetwarzane – był to okres, w którym starałem się pokazać emocje, uczucia czy mój punkt widzenia w sposób bardzo graficzny czy geometryczny, a zrobienie zdjęcia jest dla mnie punktem wyjścia do dalszej pracy: jak malarzowi na obrazie nie pasuje latarnia, to jej nie namaluje, a jak nie pasuje mnie, to ją usunę. Myślę, że w twórczości każdego artysty są różne okresy: ja oczywiście nie porównuję się do Pabla Picassa, mego idola, ale mówię, że przeżywając określone warunki życia czy środowiska, one również oddziaływują na to, co i w jaki sposób się pokazuje. Czasem jest to forma jakiegoś buntu czy przekory, a niekiedy coś dającego taki fajny oddech wewnętrzny, nawet jeśli nie spotka się to z zainteresowaniem, ale w tym danym momencie tak to czułem chciałem to pokazać.

Tworzy pan więc przede wszystkim dla siebie?

Tak. Był taki okres w mojej fotografii, że bardzo liczyłem się z tym, co ludzie powiedzą na temat tych zdjęć. Starałem się więc fotografować tak, żebym był w stanie zadowolić odbiorcę, który powie: „o, to jest fajne, to mi się podoba!”. Efekt tego był taki, że ani mnie się to nie podobało, ani innym. I wtedy powiedzałem, że koniec z tym, będę robić tak, jak mnie się podoba, a na pewno znajdzie się kilka osób, które będą chciały to obejrzeć. Od tego momentu moja twórczość spotkała się z zainteresowaniem, ludzie zaczęli o tym mówić i oczekiwać ode mnie właśnie takiego podejścia. Fajnie jest spotkać przy jakieś okazji człowieka, który mówi, że jest na każdej mojej wystawie, bo to jednak buduje wewnętrznie – tak naprawdę artystą jest się wtedy, kiedy ma się odbiorców. Wtedy tę radość tworzenia czuje się najpełniej, przekazuje się ludziom to, co chce się przekazać, nawet jeśli nie trafi się na odbiorców, a przecież wielu, nawet bardzo wybitnych arystów, coś takiego spotykało: przerośli swoją epokę i doceniano ich znacznie później.

Pan jednak nie może narzekać na brak zainteresowania, mając w dorobku 40 wystaw indywidualnych, do tego też udział w zbiorowych?

Nawet ponad 40. Przygotowanie wystawy to jest jednak kolosalna praca, nieporównywalna z daniem na wystawę zbiorową na Farną czy do galerii na Długiej pracy czy dwóch. Wystawa ma o czymś opowiadać, coś przekazywać, to nie mogą być zdjęcia zestawione na zasadzie przypadku czy wyrywkowo. Tylko raz zrobiłem taką wystawę, zatytułowaną „Od i do”, gdzie były zdjęcia z pewnego okresu, ale nie stanowiły całości, nie były historią, która była opowiadana. Zrobienie więc takiej zwartej wystawy, gdzie powstaje praktycznie film, chociaż składający się z pojedynczych obrazów, które mają inspirować odbiorcę, jest trudne. Począwszy od etapu scenariusza, a później sesji zdjęciowych, wybierania materiałów czy przygotowania ich do wydruków, aż do zbierania na to środków, przygotowywania plakatów czy zaproszeń.

Posiadanie własnej galerii trochę to wszystko ułatwia?

W pewnym sensie tak, ale jestem tu sam: nie tylko jako właściciel tej przestrzeni, oczywiście nie budynku, ale też dyrektor artystyczny, fotograf i sprzątaczka, a czasem nawet tragarz, pan drabinowy czy elektryk (śmiech). Jeśli jednak szanuje się odbiorcę i widza, to się o niego dba, dlatego staram się utrzymać poziom i robić wszystko jak potrafię najlepiej, zwracając uwagę na każdy drobiazg, przygotowując choćby zaproszenia na wystawę wielkości wizytówki w malutkich kopertkach – kiedy je roznosiłem ludzie byli w szoku, że może być taka forma zaproszenia. 

To było takie marzenie, żeby mieć nie tylko galerię, ale też pracownię, a do tego prezentować w takim miejscu nie tylko własne wystawy, stąd powstanie w 2015 roku Galerii Kreatywnej?

Chciałem mieć własną galerię, dzięki której mógłbym też pomóc innym ludziom, bo jest wiele  młodych osób, bezskutecznie próbujących zaistnieć w jakiejś przestrzeni obcowania ludzi ze sztuką. Fakt robienia własnych wystaw nie był tu aż tak ważny, bo kiedy ta galeria powstawała ja już wystawiałem wszędzie, nie było więc sytuacji, że złapałem Pana Boga za nogi i będę mógł pokazywać co tylko będę chciał. Zacząłem więc spełniać swoje marzenia jeszcze z lat młodości: przygotowałem tu kilka wystaw znaczących twórców, ale gościli tu również utalentowani debiutanci, były więc wystawy plastyczne, witraży czy grafiki. Z Kasią Kuklińską zorganizowaliśmy tu szereg imprez poetyckich, były projekcje w ramach Europejskiego Festiwalu Filmowego i Sztuk Wszelakich „Łomża JA i TY”, który prowadziła, a przy dwóch odsłonach Novum Jazz Festival były też pokazy filmowe jako imprezy towarzyszące festiwalowi. Były tu nawet próby Filharmonii Kameralnej: dyrektor Zarzycki zadzwonił z pytaniem czy mógłbym użyczyć im tej sali, bo remont uniemożliwia im próby. Oczywiście zgodziłem się, chociaż nie jest to sala koncertowa, ale dała dyrygentowi komfort spokojnej pracy z orkiestrą. Jak widać działo się tu dużo różnych rzeczy.

Bierze pan również, mimo różnych trudności, udział w cyklicznej Nocy Muzeów?

Pandemia wszystko zahamowała. Już w zeszłym roku miałem ochotę zrobić coś na Noc Muzeów, ale po przemyśleniu wszystkiego zrezygnowałem. W tym roku już nie odpuściłem i jestem bardzo zadowolony, ponieważ było mnóstwo nowych ludzi, w tym również młodych, uczniów Liceum Plastycznego i I LO, a nawet tacy, którzy dotąd nie wiedzieli o istnieniu mojej galerii – wtedy człowiek widzi, że to co robi ma sens, takie sytuacje napędzają do dalszej pracy.

Na tegoroczną Noc Muzeów przygotował pan, jako jedyna prywatna instytucja kultury, wystawę fotograficzną pod przewrotnym tytułem „Nuda”. To zdjęcia z lat 70., mające  ukazać, że życie w PRL-u nie zawsze było wyłącznie szare?

To bardzo przemyślana wystawa, mająca pokazać to, o czym próbuję rozmawiać z ludźmi, że nie należy oceniać ani historii, ani sytuacji, ani miasta, ani ludzi po pozorach, po tak zwanej fasadzie. PRL nie był nudny. Każde czasy są fajne, zawsze mają jakieś atuty, ale wtedy było spokojniej, a ludzie też byli inni.

Jest oczywiście kontekst polityczny, od którego nie uciekniemy, pamiętamy choćby stan wojenny czy puste półki, ale jeśli mówimy o kulturze czy o sztuce mieliśmy się wtedy czym pochwalić?

Była przecież polska szkoła plakatu, polska szkoła filmowa, a nasz jazz był na takim poziomie, że zmiatał wszystko, co było po drodze. U nas nigdy nie brakowało ludzi zdolnych czy utalentowanych, ale trzeba im tylko dać warunki do tego, żeby mogli pracować. 

Widziałem w czasie Nocy Muzeów, że te reporterskie, momentami nawet wręcz nostalgiczne, zdjęcia wywoływały bardzo duże zainteresowanie odbiorców, zaciekawiały też ludzi młodych, będąc dla nich swoistą lekcją historii, bo zwracali uwagę na detale, na przykład samochód czy kobiece ubiory?

Sądziłem, że przesiedzę sobie spokojnie na krzesełku od tej trzeciej do dwudziestej pierwszej, a okazało się, że nie było nawet jednej osoby, która nie była zainteresowana wprowadzeniem jej w temat. Więcej: jedna z pań zaprowadziła mnie nawet na dół, oczekiwała bowiem ode mnie wyjaśnień co do jednego ze zdjęć wiszących na klatce schodowej (śmiech). Była to ciekawa dyskusja, ale generalnie jestem bardzo zadowolony, ponieważ to nie była wycieczka, że kolejne osoby tylko odfajkowywały kolejną pozycję w kajeciku na liście miejsc do odwiedzenia: każdy chciał porozmawiać, był czymś zaciekawiony. 

Fotografia to nie wszystko, bo w roku 2011 wydał pan debiutancki tomik „Płonę szarą taflą lodu”, co zakończyło się kilkoma spotkaniami autorskimi, co dla niektórych było zaskoczeniem. A jakie ma pan plany w dziedzinie fotografii?

Wciąż najbardziej pociąga mnie portret człowieka i miasta. Samo sfotografowanie i sportretowanie człowieka daje niesamowitą radość. Na samym początku nie miałem o tym zielonego pojęcia, myślałem, że ktoś siedzi przed obiektywem, cyk! i jest portret (śmiech). Zawsze więc zastanawiały mnie te portrety z zakładów fotograficznych, które dysponowały gorszym sprzętem, ci ludzie sami robili materiały światłoczułe, mieli do tego fotografowania wielkie skrzynie, a migawka to była ręka, która sobie tak krążyła… I te zdjęcia można oglądać godzinami, patrzeć na kogoś, kogo nigdy nie znałem, a jak ja zrobię zdjęcia lepszym sprzętem, to poza rodziną nikt nie chce ich oglądać. Ale po pewnym czasie do mnie dotarło, że portret nie jest to wierne oddanie podobizny, ale wyciągnięcie na pierwszy plan tego, co w tym człowieku jest wewnątrz. To wymaga dużej ilości pracy, nawiązania z modelem pewnej więzi, czasem nawet zmęczenia go, kiedy przestaje pozować a staje się sobą – dążę do tego, żeby jak napełniej pokazywać to, co w fotografowanych przeze mnie ludziach siedzi. Właśnie taki portret jest wart pokazywania i ludzie będą chcieli go oglądać. 

Wojciech Chamryk

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPILNE: Wypadek na DK 22 w miejscowości Frank. Zderzyły się dwa auta osobowe i ciężarówka. Droga zablokowana
Następny artykułDo Wydziału Komunikacji również z rezerwacją