Zanim przyjechaliśmy do położonego na wysokości 3050 metrów Huraz- peruwiańskiej stolicy miłośników gór, spędziliśmy trochę czasu na pustynnym wybrzeżu (czytaliście wpis o ?), było zatem jasne, że zanim wyruszymy na wysokogórskie szlaki, musimy znów poświęcić minimum kilka dni na aklimatyzację. Czas ten wykorzystaliśmy na wspinaczkę na wyrastającym tuż za miastem klifie, na bouldering (nikt tu już nawet nie zwraca uwagi na osobniki taszczące na placach ogromne crash-pady) i podlewanie pisco sour (najpopularniejszym peruwiańskim drinkiem) świeżo kiełkujących znajomości. Ale ile można tylko się przyglądać ośnieżonym szczytom, gdy zdają się być na wyciągnięcie ręki? Szybko postanawiamy zrobić coś „śniegiem białego”, ale prostego, szybkiego, niewymagającego. Wybór pada na słynny, znikający coraz szybciej lodowiec Pastoruri.
Pastoruri leży około 80 kilometrów na południe od Huaraz (niestety nie jeżdżą tam zwykłe autobusy ani collectivo, bo to typowa atrakcja turystyczna i dostać się tam można tylko własnym transportem, albo autobusem z agencji turystycznej). Zaraz po zjechaniu z głównej trasy, droga zaczyna się wić i wspinać w górę, krajobraz staje się coraz bardziej pustynno- kamienisty, a temperatura powietrza zaczyna niebezpiecznie spadać w dół. Po około 1,5 godziny jazdy samochodem, docieramy do położonego na wysokości 4800 metrów parkingu. Dalej trzeba już iść na własnych nogach, aby pokonując około 200 metrów przewyższenia, dotrzeć do lodowej ściany Pastoruri.
Po zmęczeniu nieadekwatnym do przebytej, kilkunastominutowej trasy, wyczuwam że rozrzedzenie powietrza daje się moim niedotlenionym mięśniom we znaki, ale w porównaniu z pierwszymi doświadczeniami z dużymi wysokościami (w ), czuję się zdecydowanie lepiej, kiedy więc Adrien proponuje zboczyć ze ścieżki i wspiąć się na szczyt Nevado Pastoruri (5240 metrów) aby spojrzeć na lodowiec z góry, zgadzam się bez wahania.
Z każdym krokiem idzie mi się coraz trudniej, sprawy nie ułatwiają śliskie stromizmy i osuwające się spod nóg luźne głazy, ale coraz piękniejsze (również z każdym krokiem) widoki dopingują mnie by, choć żółwiem tempem, posuwać się dalej. Ostatnie kilkadziesięt metrów to już zdecydowanie nie trekking a wspinaczka. „Nie masz lin, nie patrz w dół” powtarzam sobie, podciągając się na ostatnich skalnych półkach. Wchodzę na szczyt Nevado Pastoruri i… szybko siadam, bo uginają się pode mną nogi. Ze strachu, zmęczenia, zachwytu? Sama nie wiem, chyba wszystkiego po trochu.
Jak już mi serce przestaje próbować wyskoczyć z piersi i oddech się uspokaja, namawiam Adriena żebyśmy zeszli odrobinę w dół, na lodowcową „głowę”. Jej, cieszę się jak dziecko, gdy staję w końcu na śniegu. Sama w to nie wierzę, ale wygląda na to, że tęskniłam! Piękny jesteś Pastoruri, tak bardzo szkoda, że jest ciebie z roku, na rok coraz mniej…
A… i żeby nie było, że nie mówiłam- kilka dni później dowiedzieliśmy się, że wspinaczka na szczyt Nevado Pastoruri jest zabroniona ze względów bezpieczeństwa!
Jeśli serce zabiło Wam mocniej na widok Pastoruri, koniecznie zajrzyjcie do wpisu .
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS