O czym marzyła młoda Ala? O bitkach na Smolki, powrocie po studiach do rodzinnego miasta, staniu się „matką chrzestną” przemyskiej kardiologii, założonym przez siebie stowarzyszeniu, pasjach i spełnieniu, ale i o śmierci, którą wielokrotnie widziała na własne oczy, rozmawialiśmy z rodowitą przemyślanką, kardiologiem Alicją Pietruszką-Zasadny.
Czy to prawda, że była Pani w szkole prymuską? Kujonem znaczy?
– Od zawsze bardzo lubiłam dużo czytać. Kujonem nigdy nie byłam, bo nie miałam problemów z przyswajaniem wiedzy. Rozumiałam, co czytam. Stąd wszystko w szkole przychodziło mi nieco łatwiej. Jak miałam dziesięć lat, chodziłam do Domu Harcerza na zajęcia baletowe. Wygrałam eliminacje w Warszawie do szkoły baletowej, ale rodzice się nie zgodzili, abym taką ścieżkę obrała. Złamali mi karierę baletnicy. Dzisiaj wiem, że dobrze się stało. W szkole średniej zawsze miałam strasznie dużo zainteresowań.
O czym marzyła młoda Ala?
– W momencie, kiedy musiałam się już na coś zdecydować, nie wiedziałam, co wybrać. Byłam absolwentką I Liceum Ogólnokształcącego, popularnego „Słowaka”. Tak, byłam prymuską. A to był okres, kiedy dyrekcja i rada pedagogiczna miała prawo wytypować jedną osobę, która mogła wybrać sobie każdą uczelnię w Polsce bez egzaminu. Padło na mnie. Wahałam się między medycyną, dziennikarstwem a historią sztuki. Doszłam do wniosku, że człowiek jest w tym wszystkim najciekawszy. Wybór padł na medycynę.
No to, niestety, musiała pani Przemyśl pożegnać. Lubiła pani to miasto?
– Oczywiście. Przemyśl był wtedy inny, ale zawsze wyjątkowy i klimatyczny. Zdradzę, że oprócz pasji do książek, nie miałam oporów, aby na przykład toczyć bijatyki. Jak choćby z koleżkami z Władycza czy Smolki. Tam były całe hordy ciemnych typów. A że na nazwisko miałam, jak miałam, więc do szewskiej pasji doprowadzało mnie, gdy ciągle krzyczeli za mną „pietruszka, pietruszka”. Miałam wsparcie w koleżankach. Ale tak, musiałam Przemyśl opuścić.
Wybrała Pani Lublin.
– Niczego nie wybierałam. Skazano mnie na Lublin. Złożyłam papiery na Wydział Lekarski Akademii Medycznej w Krakowie. Ale moje dokumenty zostały odesłane do Lublina, bo była rejonizacja. Nie miałam wyjścia.
Medycyna to jeden z najtrudniejszych kierunków studiów.
– To prawda. Trafiłam do grupy prymusów. Wytykano nas palcami, więc łatwo nie było. Ale nigdy nie miałam chwili zwątpienia. Jestem bardzo uparta i konsekwentna. Nie poddaję się. Dałam radę.
Wiele osób, które wyjeżdżają z Przemyśla na studia, już tutaj nie wraca. Pani wróciła.
– Lublin mi się nie podobał, choć miałam propozycję pracy i zrobienia doktoratu. Zdecydowały względy rodzinne. Wiedziałam, że wracając, będę miała pod górkę. Pracę dostałam na oddziale wewnętrznym szpitala miejskiego na Rogozińskiego. Na początku moim wielkim marzeniem była onkologia, bo w Przemyślu był wówczas jeden lekarz onkolog. Z kardiologią też różowo nie było. Na oddziale wewnętrznym trafiłam na wspaniałego człowieka, doktora Mariana Burzyńskiego. Był pasjonatem kardiologii, ale hobbystą. Zasiał we mnie ziarno.
Zgodzi się Pani ze stwierdzeniem, że jest „matką” przemyskiej kardiologii?
– Przede mną jedynym kardiologiem, pracującym w Przemyślu był doktor Iżycki. Powiem tak: nie mnie to oceniać, ale być może tak jest. Po zdaniu obu stopni specjalizacji z interny, postanowiłam kontynuować specjalizację właśnie z kardiologii. Wszystkie staże odbywaliśmy w instytucie w Aninie, klinikach w Warszawie czy Krakowie.
Po przenosinach do budynku na Monte Cassino musiała Pani zapisać zupełnie pustą kartkę z napisem kardiologia.
– Tak. Był 2001 rok. Tam z oddziału wewnętrznego wyodrębniony został oddział kardiologii. Ta w tamtym okresie intensywnie się rozwijała. Należało ten czas wykorzystać. I myślę, że to mi się udało. Mieliśmy angiograf i scyntygraf, które leżały w szpitalnych piwnicach, a pacjenci byli odsyłani do Krakowa. W pewnym momencie odezwał się do mnie pan profesor Dziatkowiak i powiedział, że chętnie by przyjechał i zobaczył ten nasz nowy szpital. Przyjechał, zobaczył i powiedział, że stać nas na to, aby porządną kardiologię i kardiochirurgię mieć w Przemyślu. Tak się zaczęło. W piętnaście miesięcy udało się nam zbudować oddział kardiologii inwazyjnej z pracownią hemodynamiki. Wszystko robiliśmy własnymi siłami. Nie mieliśmy też wyszkolonego zespołu, pomogli nam naukowcy, specjaliści Instytutu Kardiologii w Krakowie. Przyjmowaliśmy rocznie tysiące pacjentów. Sporo było trudnych momentów. Trafił do nas kierowca tira, który zasłabł na przejściu granicznym, rolnik, który spadł z traktora albo miłośnik gór, który zemdlał gdzieś w Bieszczadach. Mieliśmy pacjentkę, której syn zadzwonił do mnie z pytaniem, czy może przylecieć po matkę helikopterem i zabrać ją do kliniki w Warszawie. Bo jest lekarzem, szefem sił powietrznych w naszym kraju. Przyleciał, zobaczył szpital i oddział i stwierdził, że matka lepszej opieki mieć nie będzie. Jestem z tego wszystkiego bardzo dumna. Może to źle zabrzmi, ale z 30-procentowej śmiertelności zeszliśmy na 3-procentową.
Rozsławiła tym Pani Przemyśl. Miasto, o którym krążą bardzo kontrowersyjne opinie, że trafiają tu tylko lekarze, którzy niewiele umieją, nie potrafią znaleźć pracy w wielu ośrodkach w Polsce.
– Słyszałam te opinie. Oczywiście, że takie krążą. Nie do końca tak jest. Mamy znakomity oddział kardiologii, znakomity oddział chirurgii naczyniowej, więc nie jest tak źle.
Pani dzieckiem jest Stowarzyszenie Metalowych Serc.
– To prawda. Powstanie stowarzyszenia było spontaniczne. Kardiologia u nas się rozwijała, pacjentów po zabiegach przybywało i w pewnym momencie się obcięłam, że są oni bardzo zagubieni, bezradni, depresyjni. Często odtrąceni przez rodziny. A to świetni ludzie! Chcą rozmawiać, wspólnie przebywać, po prostu żyć! Mnóstwo w nich było energii, woli i chęci działania, ale i podziękowania, że żyją. Chcieli pomagać innym pacjentom po zabiegach. Staliśmy się swoistymi rzecznikami pacjentów z chorobami serca, przeciwdziałającymi wykluczeniu społecznemu.
Czy kardiolog jest jak saper? Myli się tylko raz?
– Coś w tym jest. Każdy zabieg inwazyjny niesie ze sobą możliwość powikłań. Kardiologia jest jednak wyjątkowa. Śmiertelność jest bardzo wysoka. Trzeba być bardzo ostrożnym, rozważnym i mieć oczy dookoła głowy.
Ludzie umierali na Pani oczach. Musiała się Pani z tym wielokrotnie mierzyć. Także z przekazywaniem rodzinom takich wiadomości. To trudne?
– Na pewno. Kardiolog musi być mocny psychicznie. Nigdy jednak się nie spotkałam się z zarzutami, że coś było źle, że coś zaniedbaliśmy.
Czuje się Pani spełniona?
– Tak, ale… Czułabym się w pełni, gdyby w tamtym czasie udałoby mi się otworzyć oddział kardiochirurgii. Wówczas potrzebowaliśmy na to około dwóch milionów złotych. Boli mnie, że do tej pory takiego oddziału w Przemyślu nie ma. Poza tym mam dwóch wspaniałych synów, z których jestem ogromnie dumna.
Ale przecież nie samą kardiologią Pani żyje…
– Dalej dużo czytam. Stara miłość nie rdzewieje. Interesuję się medycyną nowoczesną z elementami robotyki, biogenetyką, przeszczepami organów. Hoduję róże i mam w tym względzie naprawdę świetne wyniki. Lubię gotować. W ostatnim czasie mam nawet pewne sukcesy w kuchni tajskiej.
Po studiach zdecydowała się Pani wrócić do Przemyśla. Jakie miałaby rady dla tych młodych, którzy chcieliby podążyć Pani ścieżką? Jak może Pani ich zachęcić, aby wrócili po studiach do rodzinnego miasta?
– W mniejszych miastach jest strasznie dużo do zrobienia. Tu każdy coś dla siebie znajdzie. Tu są takie potrzeby, bez względu na obszar działania, że można się zrealizować. W takich mniejszych miastach mamy znacznie większe pole do popisu niż w wielkich aglomeracjach, gdzie nasz zapał może zginąć, a potencjał jest znacznie mniej wykorzystywany.
Alicja Pietruszka-Zasadny
- Jest absolwentką I Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego. W latach 2002 – 2005 r. była zastępcą dyrektora ds. medycznych oraz kierownikiem pracowni hemodynamiki, który stworzyła. W latach 2005 – 2016 ordynatorem Oddziału Kardiologii z Intensywnym Nadzorem Kardiologicznym. W tym czasie pod jej nadzorem ok. 30 lekarzy z Przemyśla i Podkarpacia zdobyło tytuły specjalistów z zakresu kardiologii i chorób wewnętrznych.
- Była organizatorką cyklicznych konferencji naukowych „Postępy w kardiologii i kardiochirurgii” z udziałem najwybitniejszych polskich naukowców oraz międzynarodowej konferencji (2000 r.) z udziałem dyrektorów Instytutu Kardiologii i Kardiochirurgii we Lwowie. Jest założycielką Stowarzyszenia Metalowych Serc w Przemyślu (1997 r.), członkinią: Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, Europejskiego Towarzystwa Kardiologicznego, Polskiego Towarzystwa Echokardiograficznego, Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, Polskiego Towarzystwa Badań nad Miażdżycą.
- Na wniosek Ogólnopolskiej Federacji Autonomicznych Związków Kombatanckich oraz Stowarzyszeń Martyrologicznych w 2011 r. została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi przyznanym przez prezydenta Polski. W 2006 r. otrzymała tytuł ,,Przemyślanina Roku”, w 2012 r. tytuł „Zasłużony dla Powiatu Przemyskiego”. Została Liderem Sukcesu Ziemi Przemyskiej (2014 r.). Jest laureatką Ogólnopolskiego Konkursu „Lekarz Roku” (2000 r.).
Aktualizacja: 21/03/2024 17:16
Autor: Mariusz Godos
/ Życie Podkarpackie
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS