A A+ A++

Przed paru dniami spotkałem się z moim dobrym przyjacielem. Zeszło na wybory samorządowe. Człowiek, którego znam i niezmiernie cenię od ponad 30 lat, argumentował za swoim faworytem. Podkreślał, że ma on ogromne zasługi dla miasta, bo stale jest obecny na wszystkich najważniejszych uroczystościach: mszach, spotkaniach pamięci, odsłonięciach tablic itd. Memu przyjacielowi ciężko było zrozumieć, że samorządowcom w pierwszej kolejności płaci się za coś innego niż obecność na „oficjałkach”. Nie twierdzę, że nie jest ona istotna. Warto jednak pamiętać, że dla dużej części urzędników to po prostu element obowiązków służbowych. A że znakomicie wykorzystują go do poprawy własnego wizerunku w grupie potencjalnych wyborców, to rzecz oczywista. Przecież wybory to czas, kiedy niektórzy chcą utrzymać, a inni zdobyć władzę.

Im więcej o nich głośno, tym w teorii lepiej. A jednak zabiegi marketingowe nie są (a na pewno nie powinny być) najważniejszą częścią programu wyborczego. To swoistego rodzaju wabik przyciągający niezdecydowanych. Nie zawsze jednak to złoto, co się świeci.

Czy to wada, czy zaleta?

Przeglądając listy kandydatów i kandydatek do poszczególnych organów władzy samorządowej, nie ukrywam zdziwienia. Bycie „rodowitym przemyślaninem/przemyślanką” postrzegane jest bowiem za najwyższą cnotę, która przewyższa wszelkie inne. Sto czy sto pięćdziesiąt lat temu było odwrotnie. Kiedy do miasta przybywało tyle nowych osób, zwabionych możliwościami pracy i rozwoju, to właśnie oni, a więc ci, którzy świadomie wybrali miejsce swojego zamieszkania i wnieśli wartość dodaną do jego funkcjonowania, w pierwszej kolejności nieśli to na swoich sztandarach. „Rodowici mieszkańcy” podczas kampanii wyborczej musieli raczej pokazać, że nie zasiedzieli się w układach lokalnych i stoi za nimi konkretny sukces – bardzo często w biznesie, przemyśle, handlu, oświacie czy w wolnych zawodach. Bynajmniej nie twierdzę, że w przeszłości było idealnie – oczywiście, że nie. To, że jednak stale odwołujemy się do dziedzictwa Przemyśla przełomu XIX i XX w., świadczy o tym, że wśród ojców miasta nie brakowało osób wybitnych. Sami przeciętni i wybierani jedynie z klucza pt. „rodowici” tyle by bowiem nie osiągnęli.To bardzo cenne, gdy kandydatki i kandydaci podkreślają swoje miejsce urodzenia, ale pamiętajmy, że to nie powinien być jedyny atut wyborczy.

„Chcę”, „uważam”, „dostrzegam”, „widzę potrzebę” nie wystarczą

Przysłuchując się rozmowom z poszczególnymi kandydatami i kandydatkami, nietrudno odnieść wrażenia, że w ich wypowiedziach dominują pobożne życzenia. Brzmią one kusząco, ale od samego „chcenia” nic się jeszcze nie zmieni. Za ludźmi muszą stać konkretne efekty ich pracy na wcześniejszych stanowiskach. Tylko wtedy możemy mieć nadzieję, że wystarczy im siły i determinacji do przełamywania dotychczasowych barier, aby osiągnąć deklarowany sukces. Polityka (bez względu na szczebel) nie jest dla każdego. Wymaga licznych rozmów, dyplomacji, pertraktacji, umiejętności odnalezienia się w ciągle zmieniającej się rzeczywistości, mocnych nerwów i zaplecza finansowego i środowiskowego. Naiwnością jest twierdzenie, że da się być efektywnym i rządzić tylko w oparciu o własne ideały. A skąd pieniądze na pokrycie realizacji pomysłów? Te często trzeba pozyskać z zewnątrz – zatem wymagają one starań. Samo diagnozowanie problemów i okrągłe słówka, to tylko pierwszy krok. Praca na rzecz samorządu to najczęściej suma działań wielu osób, którymi trzeba umieć zarządzać, kierować i zjednywać ich wokół celów.

Oczywiście antysystemowcy również są potrzebni. Wnoszą oni sporo świeżego powiewu, swoim radykalizmem dają szansę na „prawdziwą zmianę”, wydają się głęboko wierzyć w to, co głoszą. Niekiedy mają tzw. szczęście początkującego, a nawet są w czepku urodzeni. Tylko pytanie, ile trwają ich złote strzały? Nawet osławiony cesarz rzymski Kaligula przez siedem miesięcy swoich rządów był władcą idealnym. A przecież jego przydomek (bo nie było to jego imię) szybko stał się synonimem zepsucia, trwonienia pieniędzy, korupcji i bezwzględnej walki z przeciwnikami politycznymi.

Człowiek bez właściwości czy mocny charakter?

Ktoś, kto nie ma ideałów, a więc kręgosłupa moralnego, będzie zmieniał poglądy, partie polityczne oraz układy tylko dla zachowania samej władzy. Taka jednostka, będąc człowiekiem bez właściwości (by posłużyć się terminem z książki Roberta Musila), zgodzi się na każdy kompromis – bez względu na pełnione stanowisko nigdy nie będzie liderem, a jedynie niewolnikiem iluzji władzy. Oczywiście, układny człowiek jest wygodny dla wielu, tylko o co tak naprawdę dba? Na pewno nie o dobro wspólne, bo to wymaga jednak odwagi cywilnej i zajęcia stanowiska.

Polityka złamała niejeden charakter. Wielu z pozoru ideowców sprowadziła na manowce. Niezmiernie trudno bowiem rządzić i zachować zdrowy rozsądek, aby – kosztem często własnych ambicji i planów – dążyć do realizacji dobra publicznego. Taki kandydat musi mieć szerokie horyzonty, wykształcenie, doświadczenie we własnej branży, aby patrzeć daleko poza własną „bezpieczną strefę”, mieć perspektywę i śledzić zmieniające się realia w Polsce i choćby wśród naszych sąsiadów. Z drugiej strony, bez dostrzegania drobnych spraw, drugiego człowieka, tego, co lokalne i niepowtarzalne, nawet najlepiej przygotowany do swojej roli samorządowiec będzie się uważał za wyrocznię. Przestanie słuchać, konsultować i – wcześniej czy później – będzie wszystkich traktować z góry.

Kuźnie potencjalnych kadr

Obecność na oficjałkach i wygłaszanie mniej lub bardziej pobożnych życzeń, jeżeli nie przekłada się na konkretne efekty, jest tylko wydmuszką. Przypatrzmy się zatem doświadczeniu naszych kandydatów, zanim na nich zagłosujemy. Niektórzy epatują życiem prywatnym! A cóż świadomego wyborcę ma ono interesować? Jakie to ma znaczenie, czy ktoś ma żonę, męża, tyle, a tyle dzieci lub nawet wnuków? To nie III Rzesza, gdzie rozdawało się medale za rozrodczość! W wyborach do władz samorządowych liczy się coś innego niż czyjś stan cywilny. Naturalnie, szczęśliwe życie osobiste pozwala na realizację poza domem, ale czy bycie w związkach zawsze takowe oznacza?

Już bardziej ufam kandydatom i kandydatkom, którzy rozpisują się na temat swojej działalności publicznej. Będę jednak czepialski. Nie jednak ilość, a jakość się liczy. Działalność w licznych organizacjach i bycie prezesem co najmniej kilku z nich, bez konkretnych wyników pracy, nie daje nikomu żadnej gwarancji, że dana osoba to pewniak. A jednak już ten kandydat wydaje się bardziej wiarygodny niż taki, który nie ma żadnego doświadczenia w pracy społecznej i niczym sensownym przed wyborami się nie wyróżnił. Bowiem cokolwiek by nie powiedzieć o jakości pracy organizacji pozarządowych (część jest przykładem realizacji dobrych praktyk, inne funkcjonują tylko na papierze), to przecież są one doskonałą lekcją demokracji, pracy na rzecz realizacji konkretnych celów i pokazują, czym może być społeczeństwo obywatelskie. Dziwi mnie zatem obecność na listach wyborczych wielu osób, które wykazują się bardziej huraoptymizmem, niż mogą nam cokolwiek swoją kandydaturą zaoferować. Rozumiem, że niektórych nęci perspektywa pieniędzy, innych władzy czy współdecydowania. Mają oni prawo do startowania w wyborach – wszak kryteria, aby pracować jako samorządowiec, nie są wyszukane i nigdy nie były. Skoro się już jednak eksponują, to przyglądajmy się im uważnie.

Plakat i słowotok też nie są gwarantem jakości

W wyborach samorządowych możemy się przyjrzeć kandydatom i kandydatkom o wiele bliżej niż w jakichkolwiek innych. To często nasi sąsiedzi, znajomi, przyjaciele – możemy ich „prześwietlić” poprzez własne, długoletnie doświadczenie, rozmowy „przed blokiem”, czy obserwowanie ich postawy i działalności. Podczas wieców wyborczych zadawajmy pytania – im bardziej konkretne, tym lepiej. Takie spotkania to nie oficjałka. Tu dany polityk czy polityczka, jeżeli wpadają w zachwyt nad tembrem własnego głosu i mówią w myśl zasady, byleby cokolwiek powiedzieć, to dla nas fatalny sygnał. Duża część z nich bowiem słowotokiem pokrywa brak konkretów.

Z plakatów wyborczych spoglądają na nas uśmiechnięte, pełne optymizmu twarze. Trudno je czasem porównać do oryginałów, bo są dużo od nich młodsze, bez zmarszczek czy jakichkolwiek wad. Niektórzy kandydaci i kandydatki wręcz ośmieszają się, odmładzając się o dziesięć, a niekiedy nawet o dwadzieścia lat. Tylko po co? Młodość ma gwarantować jakość? Od kiedy? Obok twarzy chwytliwe hasło wyborcze. I… niekiedy tylko tyle.

Czas na „sprawdzam”

Zanim na kogoś zagłosujemy, korzystajmy z własnego rozumu, doświadczenia i wiedzy. Z tego, że w wyborach samorządowych znamy startujące na dane stołki osoby. Część z nich już rządziła. I skoro – naszym zdaniem – nie sprawdziła się, to gwarancja, że teraz będzie inaczej, jest niewielka. Z drugiej strony samo bycie „świeżą krwią” też nam niczego nie zapewnia. Ojcowie i matki miasta, gminy czy województwa muszą być osobami, za którymi stoją konkretne owoce ich pracy. To one mogą nam dać nadzieję, że gdy skończą się wybory i „miesiąc miodowy” po nich, efektywność naszych kandydatów nie ograniczy się tylko do zdjęć, oficjałek i ściskania rąk, ale że nasz region faktycznie ma szanse na sprawniejsze zarządzanie i lepszą jakość życia.

Tomasz Pudłocki

Autor: Życie Podkarpackie

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRunmageddon Gdynia Kolibki
Następny artykułKolejnemu pijanemu Ukraińcowi nie skonfiskowano auta