A A+ A++

Paul Thomas Anderson to nie Paul W. Anderson. Oczywista oczywistość, ale natknąłem się już na wypowiedzi osób, które są świecie przekonane, że to jakiś zwariowany reżyser, który w jednym roku nakręci “Resident Evil” i jego kontynuacje, a zaraz później przywali “Aż poleje się krew”. Raz wyjdzie mu “Monster hunter”, a kiedy indziej “Nić widmo”. Jeśli dwa z tych tytułów zdają się nie pasować do pozostałych dwóch, to pewnie dlatego, że dokładnie tak właśnie jest. P. T. Anderson to jeden z najbardziej ekscentrycznych i wzbudzających emocje reżyserów współczesnego Hollywood. Facet nakręcił łącznie może z dziesięć filmów pełnometrażowych i każdy z nich, bez wyjątków, jest utytułowanym dziełem sztuki. Nic nadzwyczajnego (relatywnie) gdyby nie fakt, że w międzyczasie popełnił też ze dwa razy tyle teledysków. Głównie dla Radiohead i występujących w dzisiejszym filmie Haim. Rzecz w tym, że nie zrobił tego na początku swojej kariery żeby jakoś się wybić, tylko ostatnio. Zdaje się, że nic nie interesują go konwenanse, za nic ma sobie opinię innych i to właśnie ta kompletna, twórcza wolność i bezpardonowość sprawiają, że ludzie tak lgną do jego produkcji. Jego poprzedni pełen metraż, “Nić widmo”, nie rozkochał mnie w sobie jak niektórych, ale doceniałem niesamowitą grę aktorów, reżyserię i przesłanie płynące ze scenariusza. Tym razem jest zaskakująco podobnie. “Licorice pizza” to piękne kino z potężnym ładunkiem emocjonalnym, które… Mogłoby być trochę krótsze.

Licorice pizza (2021) – recenzja filmu [Forum Film]. Historia jednej randki, która nie była randką

Gary Valentine (debiutujący na wielkim ekranie syn Dustina Hoffmana, Cooper) myśli, że ma w życiu wszystko i z tego tytułu wolno mu wszystko. Jest względnie popularnym dziecięcym aktorem, pomaga mamie prowadzić agencję PR-ową, ma charyzmę, ludzie go lubią i szanują. Sprawia to, że jego ego wchodzi zazwyczaj do pomieszczenia długo przed nim i zostaje jeszcze jakiś czas po tym, jak on opuści już budynek – jakby było swoim własnym, oddzielnym bytem. Demoniszcza. To właśnie to przekonanie o własnej wielkości sprawia, że postanawia uderzyć do znacznie starszej od siebie dziewczyny, która chwilowo trudni się pomaganiem fotografom przy robieniu zdjęć do księgi pamiątkowej szkoły, do której uczęszcza Gary. Alana (Alana Haim), bo tak jej na imię, od początku traktuje chłopaka z góry. To w końcu tylko zarozumiały piętnastolatek, podczas gdy ona ma już 25, może i 28 lat i na pewno się z nim przecież nie umówi. Ale ciekawość na ile jakiś byle gówniarz może rzeczywiście oferować prawdziwą randkę zwycięża, tak więc młoda parka spędza całkiem miły wieczór w restauracji Tail o’ the cock, do której Gary rzeczywiście przychodzi niemal codziennie i gdzie w rzeczy samej wszyscy go znają. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo to wciąż po prostu kilkunastoletni dzieciak. Tak przebiegają ich pierwsze oraz drugie spotkanie. Lata siedemdziesiąte były jednak więcej niż tylko zwariowane, więc ich drogi przetną się jeszcze wiele razy, a z czasem okaże się też, że to co z pozoru miało ich dzielić, ostatecznie jest dokładnie tym, co sprawia, że ich do siebie ciągnie. 

Fabuła “Licorice pizza” to nie klasyczna przygoda rozpisana na trzy akty. To w zasadzie sceny z życia młodych ludzi, ukazujące jak tło historyczne i kulturowe wpływało na nich i ich wzajemne relacje, jak kształtowało ich jako ludzi. Nie raz zauważy się, że jeden wątek można by zamienić miejscami z drugim i nikt by pewnie nawet tego nie zauważył. Reżyser nie jest też zainteresowany ciągnięciem ich do jakiegoś jasno zarysowanego końca. Prezentuje nam sytuację, wrzuca w nią bohaterów, pokazuje jaki ma na nich wpływ i leci dalej. Że niby Gary zalał dom Jona Petersa (Bradley Cooper), po czym rozwalił mu przednią szybę w aucie? No tak. Ale nie dowiadujemy się nigdy jak zareagował na to sam Peters, ani co oznaczało to dalej dla Gary’ego i jego rodziny. Liczą się tylko emocje, wyidealizowane, skąpane w nostalgii młodzieńczej beztroski chwile, które nasi głowni bohaterowie wspólnie przeżyli i jak wpłynęło to na ich relacje. 

Licorice pizza (2021) – recenzja filmu [Forum Film]. Co za muzyka! 

Film Andersona to taki portret zwariowanej młodości i pierwszej miłości, którą każdy kiedyś przeżył, a która została już najpewniej jedynie wspomnieniem. Ale za to jakim pięknym wspomnieniem. Idealnym, opatrzonym doskonałą ścieżką dźwiękową, posklejaną z samych tylko najważniejszych wydarzeń – tych dobrych, jak i tych złych. Oglądanie “Licorice pizza” sprawia, że podobne wspomnienia odżywają i w samym widzu. Reżyser doskonale operuje kamerą, sceną, aktorami aby uzyskać taki efekt. Finalny obraz jest tworem bardzo zabawnym (choć rzadko kiedy czysto komicznym), na który patrzy się z niekłamanym podziwem. Mimo iż nakręcony dopiero co, z powodzeniem mógłby uchodzić za produkcję pochodzącą z lat siedemdziesiątych, podobnie jak jeden z jego pierwszych filmów, “Boogie nights”. 

Filmy Andersona wyróżniają się zwykle dwoma podstawowymi elementami – niesamowitą grą aktorską i absolutnie niespiesznym tempem. Nie inaczej jest i w przypadku “Licorice pizza”, który zdecydowanie mógłby być krótszym filmem, ale paradoksalnie nie sądzę aby było to możliwe, bo każdy z tych okruchów życia jest niezbędnym elementem większej, emocjonalnej układanki. Gdzieś w dwóch trzecich zacząłem czuć znużenie, które nie ustąpiło już do końca projekcji. Cały czas bawiły mnie kolejne wydarzenia i pojedyncze gagi, ale zaczęło docierać do mnie, że to jedna z tych historii, które nie zmierzają do żadnego konkretnego celu. Nie ma w tym niby nic złego, ale tutaj zdanie sobie z tego sprawy było jakoś wybitnie dotkliwe.

Zarówno Hoffman, jak i Haim spisują się przed kamerą bardzo naturalnie. Cooper  odziedziczył uśmiech po ojcu, co bardzo pomaga mu sprzedać niezachwianą pewność siebie. Natomiast Haim po prostu kipi entuzjazmem. Jej postać zwykle znajduje się w bezpośrednim konflikcie z samą sobą i odgrywanie tej mieszanki entuzjazmu, oburzenia, radości i zwątpienia wychodzi Alanie, zwłaszcza jak na naturszczyka, bardzo wiarygodnie. Reszta obsady to również same strzały w dziesiątkę. Na moment wpada Sean Penn, który w zasadzie od początku do końca wali cytatami z filmów i zachowuje się jakby był absolutnie nagrzany. Partneruje mu Tom Waits, który, jak to Tom Waits, jest po prostu diabelnie dobry – w sensie mógłby zagrać diabła, albo po prostu sam jest diabłem. Wspomniany już Bradley Cooper to przezabawny miks naćpanej intensywności i niezamierzonego komizmu. John Michael Higgins zagląda dosłownie na trzy sceny, ale za każdym jednym razem dosłownie kradnie cały show. Gwarantuję, że nie jesteś gotów na sposób w jaki rozmawia ze swoją żoną.

“Licorice pizza” to świetne przeżycie, ale gorszy film. Doskonale gra na uczuciach widza, wyzwala w nim cały szereg emocji, od nostalgii, przez radość, na wstydzie kończąc. Potrafi też, niestety, przy tym lekko wymęczyć i nie pomagają na to nawet świetne zdjęcia i doskonała ścieżka dźwiękowa. Fani poprzednich produkcji Andersona będą pewnie zachwyceni, ale jeśli zdarzyło Ci się wcześniej obejrzeć na przykład “Nić widmo” i nie rozumiesz skąd wszystkie te zachwyty nad przydługim filmem o gościu szyjącym sukienki i jego muzie, to jest szansa, że i dzisiejsza produkcja nie jest dla ciebie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPracodawcy szykują się na walkę o pracowników. Większość będzie miała problemy
Następny artykułCodziennie rysował mapę wioski, z której go porwano. Po ponad 30 latach odnalazł rodzinę