A A+ A++

Marvel jaki jest, każdy widzi. Zaczął pięknie, Iron Manem, potem leciał długim równym lotem podparty Tonym Starkiem. Po Endgame może nie zarył w ziemię, ale niebezpiecznie zniżył pułap. Ostatnie filmy i seriale nie dowoziły, to w ogóle przestawało być sensowne i składne kino, wychodziły odcinki serialu, takiego niedopieczonego, w którym łatwo się zgubić, a motywacja do odnalezienia była żadna. Aż tu cały na siwo wkracza James Gunn z pożegnalnymi (przechodzi zarządzać konkurencją, naprawić uniwersum DC) Strażnikami Galaktyki 3. Mógłbym udawać, że mam wymuskany gust, zapierać, się, że trzeci Guardiansi nie są idealni, ale… tak w sumie, to cholera są. To taki paradoks, bo mają kilka drobnych problemów. A i tak są idealni. Nieźle, nie? Takie rzeczy to tylko w Marvelu. Obawiam się, że po raz ostatni, że drugiego takiego filmu w MCU już nie zobaczymy. Mam nadzieję, że się mylę, ale to temat na osobną rozprawę.

Tak, użyłem słowa film w odniesieniu do produktu Marvela/Disneya – i po raz pierwszy od czasu Spider-Man: No Way Home nie tylko w ramach wygodnego skrótu myślowego. Guardians of the Galaxy vol. 3 to w przeciwieństwie do ostatnich korporacyjnych wykwitów superbohaterskich pełnowartościowe dzieło filmowe. Lekkie, rozrywkowe, ckliwe i proste, ale szczere. Takie, w którym nie tylko nieskomplikowana historia, ale i sam obraz dają radochę. Choć chwile grozy i niesmaku też nas czekają.

Strażnicy Galaktyki 3 walą prosto w ryj – i są po prostu dobrzy

Rocket Raccoon od zawsze był maskotką Guardiansów i kradł show zgryźliwym tonem Bradleya Coopera, ale tym razem Gunn poszedł na całość i osadził kosmicznego wcale-nie-szopa w centrum akcji, fabuły. Serce futrzaka to serce filmu. Po Rocketa szpony wyciąga traumatyczna przeszłość pod postacią Wielkiego Ewolucjonisty (naprawdę dobry Chukwudi Iwuji), który uważa ogoniastego Strażnika za swoją własność, za dzieło, produkt. Złol wysyła tropem naszego ukochanego futrzanego zbira świeżo odhodowanego Supermana – Adama Warlocka (Will Poulter, uroczy w duecie z powracającą Elisabeth Debicki).

Guardians of the Galaxy vol. 3, reż. James Gunn, Disney 2023

Ten ostatni nie ma kiedy naprawdę zabłysnąć, przez większość filmu robi za narzędzie i comic relief, ale jeśli kupujecie konwencję Gunna, to na tym i jednej nietrafionej sytuacji komicznej – problemy narracyjne filmu w zasadzie się kończą. To zgrabna i pomysłowa historia, która angażuje, wzrusza i porusza. Bohaterowie dalej wzbudzają tyle sympatii, że starczyłoby na cały szwadron, dalej promieniują charyzmą fajtłap-zawadiaków i wzbudzają sympatię oraz to uczucie, które nas trafia, gdy spotykamy dawno niewidzianego przyjaciela i baliśmy się, że to już się nie wydarzy (mało brakowało, a przecież Gunn by tego nie nakręcił po tym, jak „życzliwi” odkopali stare tweety reżysera).

A tymczasem są tu, dają nam czas, byśmy się z serią w wydaniu Gunna pożegnali. Zapewniają sobie, a przez to i nam odpowiednie domknięcie, pozwalają, by pewne emocje nam wybrzmiały. Zapodają nowe żarty w stylu, który do nas trafia i trochę bawi, a trochę rozckliwia, bo gdzieś tam z tyłu skapuje niezbędna doza smutku, że trylogia powoli się domyka. Nikt w Marvelu nie potrafi tak żonglować nastrojem, nie powoduje, że śmiech płynnie przechodzi we wzruszenie i z powrotem jak reżyser Guardiansów. Sama historia Rocketa wystarczy, by nam dokopać emocjonalnie, a jednocześnie to wciąż ten futrzasty, cwaniacki łajdak. Po prostu dojrzalszy. Każde z głównych – i nie tylko – bohaterów dostaje jednak pięćminut na zabłyśnięcie.

Nie tylko Rocket wraca tu do korzeni, bo Gunn też przypomniał wszystkim, co z niego za zwierzę. Na playliście reżysera come back zaliczają nuty, których echa mogliście ostatnio słyszeć co najwyżej w Legionie samobójcówpunkowa złość. Tu jednak Gunn daje po garach bardziej, głośniej. Instrumentem, który to uwydatnia jest złoczyńca, Wielki Ewolucjonista. To typowy złol-narzędzie z prostą faszystowsko-eugeniczną motywacją, ale robi robotę. Dzięki charyzmie aktora promieniuje niepokojącą aurą, wzbudza zainteresowanie, ale i odrazę. Jest tu głównie po to, by skoncentrować na nim nasz i bohaterów gniew, a przy tym jednak dostarcza trochę ekranowej zabawy, choć nie o niego tu chodzi, a o to, by nasi ukochani łajdacy się o niego ociosali.

Tak czy inaczej za sprawą charakteru Ewolucjonisty opowieść zyskuje ekologiczny wymiar. Żaden z tego zniuansy traktat, to tutaj macie to walenie prosto w twarz, ale też pokaz, po której stronie bije serducho Gunna. Paradoksalnie, Gunn nie moralizuje, nie na bezczela, nie nas. Po prostu pokazuje dosyć potężnego i charyzmatycznego złola, który dokonuje czegoś obrzydliwego w imię „wyższego celu”. A jednocześnie po prostu jest tym złolem. Wiemy, co z nim zrobić, jak bardzo mamy go nienawidzić. W tej prostocie kryje się coś pięknego.

A jednak to tu Gunn też pokazuje pazura, bo pozwala, by w wątku klasycznego szalonego naukowca na Marvelowych sterydach wybrzmiały echa horroru, także body horroru. Eksperymenty, przemiany i modyfikacje ofiar Ewolucjonisty szorują po granicy PG13 tak, że niemal ją przebijają, a gdy film ma nas obrzydzić lub zmusić do współczucia – to robi to bez litości. W takich sekwencjach z Gunna wychodzi reżyser, który uczył się kina na kombinacjach grozy i czarnej komedii. Potwory, sceny eksperymentów, przemocy, nawet niektóre kostiumy i potwory przywodzą na myśl klasyki Johna Carpentera, Paula Verhoevena czy Davida Cronenberga – oraz wczesne prace Gunna.

Przy tym wszystkim Gunn nie tylko kłania się w pas klasykom i straszy eksperymentami na zwierzętach oraz eugeniką. Przede wszystkim opowiada o tym, co wychodzi mu najlepiej. O połamanych ludziach (istotach…), o trudnych relacjach, o zmianach, emocjach, odpuszczaniu i akceptowaniu wszystkiego takim, jakie jest – i budowaniu rodziny dopiero na tym. Gość kocha przegrywów, empatyzuje z nimi, choć i poddaje ich trudnym próbom, a nie wszystkie odpowiedzi brzmią optymistycznie. Na pewno jednak starcie z nimi oczyszcza – tak jak ten film.

Gwiezdne Wojny: Czułe dranie kontratakują

James Gunn bawi się w kino, bawi się kinem – a jednocześnie zrobił prawdziwy film. Taki, w którym o coś chodzi oraz przede wszystkim taki, który wygląda i brzmi jak film. Widzicie, ostatnie Marvele, czy to kinowe, czy serialowe, cierpiały na poważny i chroniczny brak prawdziwego spektaklu. Pewnie, heroiny i herosi ratowali świat, wszystko wybuchało, było piu piu, ktoś nawet puścił Gunsów z playbacku, ktoś pokazał kosmicznych pradawnych gigantów, kto inny międzywymiarowy balet grozy, ale to wszystko opowiadano półgębkiem, od niechcenia, na odwal się, bez tego poczucia cudowności (ang. „sense of wonder”) czy ducha przygody – bez którego każdy taki film zbliża się niebezpiecznie do poziomu taniego telewizyjnego tasiemca sf z lat dziewięćdziesiątych.

Lepszego Marvela już nie będzie. Recenzja Strażników Galaktyki 3 - ilustracja #2

Guardians of the Galaxy vol. 3, reż. James Gunn, Disney 2023

Tymczasem Gunn robi swoje, niespiesznie pokazuje kosmiczny pejzaż, wszystkie te statki, supernowe, okręty, stacje, laboratoria, lochy i przestrzeń… przede wszystkim w tym wszystkim jest przestrzeń. Akcja pędzi, ale kamera – nie. Chce nam to wszystko pokazać, pozwala, byśmy się zanurzyli w tym świecie, nawet jeśli spora część to tylko CGI. Gunn dał zresztą operatorom poszaleć. W jednej z finałowych walk obiektyw jest takim samym bohaterem jak siejący ostateczną demolkę do rockowej nuty Strażnicy. To wszystko sprawia, że Strażników ogląda się jak najlepsze Gwiezdne Wojny, na jakie było Disneya kiedykolwiek stać. Z jednej strony błyszczą tym ejtisowym, przaśnym blaskiem, z drugiej opowiadają bohaterską, Campbellowską historię większą niż życie, a a jednak osadzoną na osobistych emocjach i zadrach. Z trzeciej – to wszystko ma fakturę, charakter, nawet jeśli po Marvelowemu nie wszystkie tekstury robią szał.

Szał zawsze i do końca robi oczywiście muzyka. Nie wiem, czy i tym razem Gunn projektował scenariusz pod muzykę, ale jeśli tak, to znowu to zrobił. Znowu opowiedział historię za pomocą nut. Radiowe klasyki dobrze oddają ducha filmu – romantycznym szlagierom prosto z radia wtórują ostrzejsze, rockowe i bardziej współczesne riffy. To się dobrze spina z buntowniczym tonem filmu.

A że to wszystko jest naiwne? Oczywiście, że tak. Strażnicy Galaktyki muszą być ckliwi, naiwni i emocjonalni. To baśń, potężna, zbójecka baśń o łajdakch, wykolejeńcach. Nowe Gwiezdne Wojny od Disneya, tylko dla odmiany udane, bo przyrządzone a’la James Gunn. Prostolinijne, autentyczne, pulsujące energią ckliwego rocka i panczurskiej naparzanki. Kupujecie tę formę albo nie, ale Strażnicy dowożą, dolatują do mety jako chyba ostatni dobry i szczery Marvel. A w ogóle to nie ja beczałem przez pół filmu, to Wy beczeliście!

NASZA OCENA: 9/10

Rozmiłowany w szopach i thrash-metalu facet skazany na klawiaturę. Pisania artykułów uczył się pracując dla portalu Dzika Banda. Jego teksty publikowano na kawerna.pl, film.onet.pl, zwierciadlo.pl oraz w polskim Playboyu. W 2017 roku dołączył do GOL jako autor tekstów o grach i filmach. Obecnie jest szefem działu filmowego i portalu Filmomaniak.pl. Żyje “kinem środka” i mięsistą rozrywką, ale nie pogardzi ani eksperymentami, ani “Szybkimi i wściekłymi”. W grach szuka dobrej historii. W miłości do Baldur’s Gate 2 został wychowany, ale na widok Unreal Tournament, Dooma, czy dobrych wyścigów budzi się w nim dziecko.
Opublikował opowiadania w miesięczniku Science Fiction Fantasy i Horror oraz pierwszym tomie Antologii Wolsung. Kiedyś w końcu napisze książkę, naprawdę! Od 2012 roku gra i tworzy larpy, zarówno w ramach Białostockiego Klubu Larpowego Żywia jak i komercyjne przedsięwzięcia w stylu Witcher School. Coś tam ćwiczył, ale dawno i nieprawda. Przerzucił się na ciastka.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł[FOTO] Nowoczesny autobus w MZK Bielsko-Biała. Jeździ na 3 liniach
Następny artykułВАКС арештував мера Одеси Геннадія Труханова