A A+ A++


Zobacz wideo

3 kwietnia 2023 roku. Załoga Lotniczego Pogotowia Ratunkowego zgłasza, że ma na pokładzie ośmiolatka z rozległymi oparzeniami ciała. Chłopiec leci z Częstochowy. Jest przytomny, ale nie ma z nim kontaktu, bo podano mu silne leki przeciwbólowe.

Dla lekarzy z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach to chleb powszedni. Stale przyjmują takich małych pacjentów. Zdarzają się nawet kilkumiesięczne niemowlęta, które zostały oblane wrzątkiem i mają oparzoną jedną trzecią powierzchni ciała. Brzmi strasznie, ale zazwyczaj leczy się je kilka-kilkanaście dni, po czym wypisywane są do domu. Nic więc nie zapowiada, że chłopiec z Częstochowy będzie trudnym przypadkiem medycznym. Ani tym bardziej, że za chwilę dowie się o nim cała Polska.

– Ma na imię Kamil – słyszą lekarze i jakby na autopilocie zaczynają działać. Podają płyny, zwiększają wydolność oddechową i badają chłopca. Odkrywają kolejne obrażenia na jego ciele – rozległe oparzenia głowy, ręki, klatki piersiowej, pleców i mniejsze na udach. Do tego liczne złamania.

Medycy nie mogą ocenić, jak powstały rany, bo mają już 5 dni. Ze świeżych można mniej więcej wyczytać, czy powstały w wyniku poparzenia papierosem, ogniem czy wrzątkiem. Jednak u Kamila były już tak zaniedbane, że stały się dla medyków nieczytelne.

Dopiero z późniejszych ustaleń policji dowiedzą się, że w historii ośmiolatka skumulowały się wszystkie te przyczyny oparzeń. Jego ojczym przyznał śledczym, że nie oszczędził dziecku polewania wrzątkiem, rzucania na piec węglowy ani przypalania papierosami. Miał go też bić i kopać po całym ciele, łamiąc mu kości. A potem zostawić w cierpieniu na prawie tydzień.

– To mną wstrząsnęło. Poczułem normalną ludzką złość, że coś takiego mogło się wydarzyć. Ale emocje przyszły później. Bo gdy przyjmowaliśmy Kamila, jeszcze nie wiedzieliśmy, co go spotkało. Zajęliśmy się jego leczeniem. W znieczuleniu ogólnym oczyściliśmy wszystkie rany, usunęliśmy tkanki martwicze i opatrzyliśmy. A potem podaliśmy mu leki i wprowadziliśmy w stan śpiączki farmakologicznej – mówi dr Andrzej Bulandra, koordynator Centrum Urazowego dla Dzieci w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach.

“Szara strefa niewykrytych przypadków maltretowania”

Dr Bulandra pracuje w tej placówce od 20 lat. Razem z kolegami przyjmuje tysiące małych pacjentów rocznie. Zazwyczaj to maluchy, które – w przeciwieństwie do Kamila – mogą cieszyć się dzieciństwem. Podczas zabaw na podwórku albo na lekcjach WF-u skręcają stawy skokowe lub nabawiają się urazów kolan. Wystarczy zdiagnozować, unieruchomić i wypisać do domu. – Proza życia – kwituje lekarz.

W drugiej grupie jego pacjentów są dzieciaki, które – przez nieuwagę rodziców – wypadły z przewijaków, nosidełek i wózków. Albo ściągnęły na siebie obrus z gorącą kawą, dotknęły rozgrzanego żelazka, piekarnika czy kominka.

Trzecia grupa ma te same urazy lub oparzenia, co dzieci z grupy drugiej. Różnica jednak polega na tym, że to nie one przypadkowo zrobiły sobie krzywdę, lecz były maltretowane przez rodziców. – Trafiają do nas regularnie. Co prawda, rozpoznajemy kilkanaście takich przypadków rocznie, ale tak naprawdę może być ich więcej. Bo jeśli dziecko przychodzi z podbitym okiem i twierdzi, że na WF-ie zderzyło się z kolegą, to może mówić prawdę, a może kryć rodzica. Myślę, że jest bardzo duża szara strefa takich niewykrytych przypadków maltretowania – przyznaje.

Doktor nabiera podejrzeń, gdy rodzic podaje inne przyczyny urazu niż dziecko. A w dodatku wersję tego ostatniego potwierdzają badania. Albo kiedy mama przychodzi z kilkumiesięcznym maluchem i przekonuje, że złamało rękę, wkładając ją w szczebelki łóżka. Dla lekarza to niewiarygodne, bo wie, że niemowlak sam by sobie tego nie zrobił. Dr Bulandra podejrzewa wtedy, że kobieta z premedytacją wyrządziła synkowi krzywdę. Ale nie oskarża jej ani się z nią nie konfrontuje. Po prostu przekazuje sprawę do działu prawnego szpitala, a ten zgłasza ją na policję.

– Gdy zapala mi się czerwona lampka, staram się poprowadzić rozmowę w taki sposób, aby rodzic nie nabrał podejrzeń. Tłumaczę tylko, że uraz dziecka wymaga obserwacji. Chodzi o to, by zatrzymać je w szpitalu i w ten sposób zapewnić mu bezpieczeństwo. Do czasu, gdy zadziałają służby. Gdybym powiedział: “Pani kłamie”, to matka wzięłaby dziecko pod pachę i uciekłaby z nim ze szpitala – stwierdza.

Jak bardzo ta czujność jest ważna, pokazała sprawa Kamila. Chłopiec mógł być krzywdzony przez dłuższy czas, a nikt nie reagował. – W mojej pracy jest bardzo istotne, by nie bagatelizować sygnałów ostrzegawczych. Na zasadzie: jest już późno, jeszcze tylu pacjentów, nie mam czasu, więc na pewno nic się nie stało – podkreśla mój rozmówca.

Maltretowane dziecko zasłania się ręką

Rodzice maltretują dzieci w każdym wieku. Ale najbardziej narażone na to są niemowlęta. Płaczą, bo są głodne albo coś im dolega. Opiekun nie mogąc znieść krzyku, robi maluchowi krzywdę. Ten później trafia do dr. Andrzeja Bulandry np. z tzw. zespołem dziecka potrząsanego. – To obrażenia w postaci krwiaków śródczaszkowych czy stłuczeń mózgu. Wynikają z tego, że opiekun chcąc uspokoić dziecko, gwałtownie nim potrząsa. Jego mózg obija się o kości czaszki, co powoduje bardzo liczne mikrourazy. Prowadzi to do uszkodzenia mózgowia, niedorozwoju dziecka, padaczki pourazowej i wielu innych, często nieodwracalnych powikłań – tłumaczy lekarz.

Maluchy są krzywdzone nie tylko w rodzinach określanych jako patologiczne. Dr Bulandra widuje też sprawców przemocy, którzy są dobrze sytuowani i wykształceni. Często w szpitalu zakładają maski i stają się bardzo troskliwi dla swoich dzieci. Te patrzą na nich ze strachem, ale ciągle szukają u nich akceptacji. Nadal chcą też znaleźć u swoich oprawców oznaki miłości.

Maltretowane dzieci są zamknięte w sobie. Nie szukają pomocy, bo nie wiedzą, że mogą na nią liczyć. O nic nie proszą, ponieważ są nauczone, że mogą za to oberwać. Są wyciszone i zastraszone. – Jak podchodzę do nich, by je zbadać, czy udzielić pomocy, to zasłaniają się ręką i płaczą. Jakby obawiały się, że je uderzę. Dla mnie to przejmujące – wyznaje mój rozmówca.

Roczny chłopiec zakatowany przez ojczyma

Przypadek Kamila nie jest jedyną dziecięcą tragedią, o której usłyszała cała Polska i z którą dr Andrzej Bulandra miał do czynienia. Parę lat temu trafił do niego roczny chłopiec, który został brutalnie pobity przez ojczyma. – Był w bardzo ciężkim stanie. Miał rozległe obrażenia głowy, tułowia i liczne złamania. Mimo że walczyliśmy o niego kilka godzin, zmarł. Ojczym po prostu zakatował go na śmierć. Sprawa miała już finał w sądzie, gdzie on i matka dziecka zostali skazani na karę więzienia – wspomina lekarz.

Innym razem ratował 5-latkę, która została pocięta tapicerskim nożem przez ojczyma. Miała rany na całym ciele, ale udało się ocalić jej życie. Pozostały jej blizny, także pewnie na psychice, jednak – jak mówi doktor – dziewczynka wróciła do sprawności fizycznej.

Pocięta została również 12-letnia Zosia. Gdy wychodziła ze szkoły, napadł ją mężczyzna i kilkukrotnie pchnął nożem. Została uratowana przez lekarzy z Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka.

Jest jeszcze bardzo duża grupa małych pacjentów dr. Bulandry, o których nie słyszał nikt. Niektóre np. wylały na siebie wrzątek, a rodzice nie zwrócili uwagi na ich wielodniowy płacz i cierpienie, bo byli w trakcie długiej libacji alkoholowej. Dopiero gdy wytrzeźwieli, wezwali pogotowie.

Dlatego – jak podkreśla mój rozmówca – ważne jest, by takie przypadki nagłaśniać. – Bardzo dobrze się stało, że wokół sprawy Kamila zrobił się medialny szum. Może chociaż połowa odbiorców zapamięta tę historię i gdy zauważy w swoim środowisku cierpienie malucha, to zareaguje. Wszystkie krzywdy dzieci dzieją się wśród ludzi. Chodzi o to, żeby sąsiad, pani w przedszkolu czy matka na placu zabaw nie byli obojętni. Można w ten sposób uratować niejedno dziecko albo przynajmniej skrócić mu cierpienie – mówi lekarz.

Kluczowe 5 dni w życiu Kamila

Wielu małych pacjentów, którzy z ciężkimi oparzeniami trafiało do Górnośląskiego Centrum Zdrowia Dziecka, udało się uratować. Pokazuje to historia 3-letniego chłopca z Rybnika, który omal nie spłonął w samochodzie. Ojciec zostawił syna tylko na chwilę, a gdy w aucie doszło do samozapłonu, dziecko nie umiało się wydostać. – Miało poparzone ponad połowę powierzchni ciała. Praktycznie 3 miesiące leżało u nas na OIOM-ie. Teraz na szczęście jest sprawne, choć oczywiście wymaga ciągłej rehabilitacji – mówi lekarz.

Jak dodaje, chłopca z Rybnika różni od Kamila to, że miał kochających rodziców, którzy szybko zareagowali i wezwali pomoc. A potem dołożyli wszelkich starań, by zaopiekować się nim i go rehabilitować. Kamil natomiast był pozostawiony sam sobie przez prawie tydzień.

Te 5 dni, które upłynęły od polewania chłopca wrzątkiem do oczyszczenia jego ran, są teraz głównym problemem. Jak mówi dr Bulandra, w takich przypadkach bakterie mają czas, by skolonizować rany i by doszło do zakażenia. – W organizmie rozwija się proces zapalny, a to powoduje chorobę oparzeniową. Rozwija się głęboka niewydolność wielonarządowa. Leczenie jest trudne i trwa tygodniami. Prawdopodobnie nie byłoby tych komplikacji, gdyby pacjent trafił do nas ze świeżymi, jeszcze czystymi ranami. Szybko byśmy je zamknęli przeszczepami skóry i proces gojenia trwałby kilkanaście dni. A tu mieliśmy rany brudne, zbyt długo otwarte i przez to zakażone – tłumaczy.

Kamil jest w szpitalu już prawie miesiąc, a jego stan lekarze nadal określają jako ciężki. Jest w śpiączce farmakologicznej, dzięki której nie cierpi, ale też może za to zapłacić wysoką cenę. – Z jednej strony taka śpiączka jest dobra dla dziecka, bo wyłącza mu ból i stres. Pozwala nam na zrobienie bardzo wielu zabiegów w taki sposób, że dziecko ich nie czuje. Ale z drugiej strony długotrwałe podawanie leków, które wyłączają świadomość, niesie konsekwencje. A te nie do końca są zbadane. Na pewno nie jest to obojętne dla ośrodkowego układu nerwowego. W przyszłości pacjent może mieć przez to różne zaburzenia. Dlatego staramy się unikać sedacji farmakologicznej, a jeśli jest konieczna, to stosujemy ją jak najkrócej – mówi lekarz.

Wybudzanie Kamila miało rozpocząć się pod koniec tego tygodnia. Zostało jednak wstrzymane z powodu kolejnych infekcji. Jeszcze nie wiadomo, kiedy chłopiec zacznie odzyskiwać przytomność. Jedno jest pewne – nawet gdy już ten proces ruszy, to nie będzie oznaczało, że ośmiolatek od razu otworzy oczy. – To nie jest tak, że zakręcamy leki i pacjent się budzi. Pstryk i już. Długotrwałe utrzymywanie w śpiączce farmakologicznej powoduje, że proces wzbudzania trwa 2-4 dni. Nie zawsze okazuje się skuteczny. Czasem po zaprzestaniu podawania leków, odłączeniu od respiratora, pacjent nie podejmie własnej akcji oddechowej. I musi zostać ponownie wprowadzony w śpiączkę – stwierdza.

– Załóżmy, że Kamil niedługo się wybudzi, a rany się wygoją. Jak długo będzie trwał jego powrót do zdrowia? – pytam.

– Pozostaną mu rozległe blizny, a on będzie wymagał rehabilitacji. Potrwa to na pewno wiele lat, a być może do końca jego życia. Pytanie też, co dzieje się w jego głowie i jak poradzi sobie z traumą. Być może ona też będzie wymagała długotrwałej terapii – podsumowuje koordynator Centrum Urazowego dla Dzieci w Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka w Katowicach.

Ojczymowi Kamila – 27-letniemu Dawidowi B. – prokuratura zarzuciła, że usiłował pozbawić chłopca życia i znęcał się nad nim ze szczególnym okrucieństwem. Mężczyzna przyznał się do winy.

Matka Kamila – Magdalena B. – jest podejrzana o narażanie dziecka na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i zdrowia, a także o pomaganie mężowi w znęcaniu się nad chłopcem. Przyznała się do winy.

Ciotka Kamila i jej mąż usłyszeli zarzuty nieudzielenia pomocy dziecku w stanie zagrożenia życia. Mieszkali bowiem z Kamilem w tym samym domu. Nie przyznali się do winy.

Napisz do autora tekstu: [email protected]

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł232. rocznica uchwalenia Konstytucji 3 Maja
Następny artykułСкільки дивідендів заплатять та скільки можуть втратити держкомпанії, зміни у наглядових радах Укрпошти й Ощадбанку