Nie ma w Ekstraklasie drugiej drużyny, która tak często wygrywa, kiedy jej nie idzie. Kiedy rywal wygląda dobrze, potrafi coś strzelić, stworzyć kolejne szanse, faktycznie pokazać niezłą piłkę tylko po to, by na koniec zejść ze sceny pokonanym. W tym Legia Warszawa pozostaje konsekwentna nie od wczoraj, a dziś znowu pokazała taką twarz. Tym się robi prawdziwe mistrzostwa w maju, a nie honorowe tytuły mistrza jesieni gdzieś pod koniec października.
Peter Hyballa przedstawia sam siebie jako specjalistę od gegenpressingu, ale też od gry ofensywnej łączonej z agresywnym, jak najszybszym odbiorem. Gdy o niego popytaliśmy, dużo dało się też słyszeć o tym, że potrafi zmotywować, szczególnie na początku współpracy. Mistrz przemów, potrafiący zaszczepić szatni inną mentalność. Byli tacy, którzy wspominali, że to się może wypalić, ale że na początku robi wrażenie.
I, cholera jasna, chyba nie były to słowa rzucone na wiatr, bo faktycznie Wisła wyglądała od pierwszych minut, jakby coś jej w głowie przeskoczyło.
Bo przecież, gdy Wieteska w przerwie mówił „pierwsze minuty nie były dobre w naszym wykonaniu”, to pomyśleliśmy, że mówił o wszystkich pierwszych czterdziestu pięciu minutach.
Legia w tym czasie nie stworzyła w zasadzie nic, przy czym Lis musiałby się nagimnastykować. Była ewidentnie zaskoczona tym, jak odważnie grają wiślacy. Ostatnio z Legią wielu bało się iść na wymianę ciosów, na to, by ich gdzieś spróbować przycisnąć do lin. Wiśle tej odwagi nie brakowało. Gol dla Wisły nie był więc jakimś fartem, ale czymś wypracowanym, postawą i konsekwencją w grze. Na skrzydle Żukow zrobił ze trzy, cztery kółeczka, Valencia próbował mu dotrzymać kroku, ale odznaki Alessandro Nesty nie dostanie. Potem dokładne dogranie, Yeboah stoi sobie w polu karnym jakby czekał na autobus, a Slisz i Wieteska w tej sytuacji przyglądali się: odjedzie, nie odjedzie?
Odjechał, czyli huknął prosto do siatki.
Po stracie gola Wisła nie cofnęła się, dalej grała swoje, na dużej intensywności, a w tyłach wyróżniali się szczególnie Frydrych i Sadlok, wyłączając wiele akcji, w najgorszym wypadku przecinając to legendarne ostatnie podanie. I powiedzmy wreszcie to, co powiedzieć trzeba: miała na przestrzeni meczu kilka bardzo dogodnych okazji do podwyższenia wyniku. W zasadzie wszystkie najlepsze miał Brown Forbes.
Jaki jest Brown Forbes, wie cała liga. Magnes na sytuacje w stylu – trzeba dołożyć nogę lub głowę na trzecim metrze, a padnie gol. Piłka go szuka. A potem wykorzystuje je z mniej więcej 25-procentową skutecznością.
Dzisiaj, gdyby taką zachował, Wisła i tak mogłaby znaleźć się w raju.
- W pierwszej połowie laga na niego z własnej połowy, trochę wygrywa walkę fizyczną z Jędrzejczykiem i Wieteską, a trochę korzysta z ich gamoniowatości. Boruc skraca kąt, gasi akcję.
- Wisła dzięki wzorowemu przykładowi wysokiego pressingu odbiera piłkę pod polem karnym Legii, Brown Forbes może zrobić z tą akcją wiele, także kończyć ją samemu, ale nie niecelnym strzałem.
- Znowu laga z własnej połowy, zawala Jędrzejczyk. Umiarkowanie pomaga Wieteska, Brown Forbes robi rajd, ale nie potrafi go skończyć golem.
- Doskonałe dogranie Yeboaha, Brown Forbes ma patelnię. Chyba najlepsza szansa, niepilnowany, ma trochę miejsca, tylko uderzyć. I uderza, nawet z całej pety, ale w Boruca.
Każda z tych szans byłaby na 2:0. Mogłaby ustawić spotkanie. Nie powiemy, Forbes przy dwóch dość mocno popracował, by w ogóle była szansa strzelecka. Ale ostatecznie nie da się wybronić napastnika, który w takim meczu marnuje cztery szanse.
I teraz weźmy stan posiadania Legii. Pekhart też jest gościem, który potrafi znaleźć się tam, gdzie akurat spada piłka. Dzisiaj nie miał łatwego meczu, Frydrych dość długo trzymał go w kieszeni. Ale po tym poznaje się napastnika, że urywa się w odpowiednim momencie i robi różnicę. Tak było z Pekhartem, gdzie nawet symbolicznie właśnie z Frydrychem wygrał gwarantującą trzy punkty główkę w końcówce.
Wcześniej Pekhart trafił z karnego, którego wywalczył mu Luquinhas. Chuca dał znakomitą zmianę: wszedł w przerwie, nie dał nic z przodu, a z tyłu zrobił karnego. Natomiast trzeba oddać, że Luquinhas znowu po przesunięciu na środku wyglądał rewelacyjnie, podczas gdy dla Valencii ten występ to chyba gwóźdź do trumny. Duża szansa, na pewno chciał, ale nie żarło, a gra zaczęła się kleić dopiero wtedy, gdy zszedł.
Niemniej patrząc dziś na Wisłę, zastanawialiśmy się: ile wytrzymają?
Do kiedy starczy im sił, żeby grać w taki sposób? I co tu kryć, nie zdziwiło nas, że w drugiej połowie gaśli. Nie od razu, ale jednak widać było coraz mniej tego, co przed zmianą stron, a co dało nie tylko prowadzenie, ale kontrolę wyniku w tej części meczu. Frydrych i Sadlok, którzy wcześniej grali koncert, tym razem zaczęli nie dojeżdżać. Podobnie było z niektórymi innymi wcześniej rzetelnie funkcjonującymi ogniwami. Hyballa po meczu powiedział wprost, że zabrakło względów kondycyjnych. W pełni jego projekt Wisły będzie można oceniać wiosną, na pewno prezentuje styl, który wymaga takiej pracy zimą, że wiślakom nie zazdrościmy.
A Legia? Legia robi swoje. Niedawno ścigali Raków. Teraz piłka jest po stronie częstochowian, którzy będą musieli pracować nad tym, by już teraz, jesienią, nie stracić bezpośredniego kontaktu z legionistami. Legia może czasem nie domaga, może miewa słabsze momenty lub występy graczy, które akurat nie dają rady, ale jest do bólu konsekwentna w punktowaniu, a w lidze to ma największą wartość.
Wspomnimy też słowo o arbitrze. Jarosław Przybył pozwalał dzisiaj grać, ma to sens, za często byle stykowe zajście od razu prowadzi do przerwania gry. Ale naszym zdaniem pozwolił na zbyt dużo i później już poszło, dość groźne zagrania czasem nawet nie były traktowane gwizdkiem.
Fot. FotoPyK
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS