Głośnik w głowie
Katarzyna zaczęła chorować z przeciążenia. Stres związany ze studiami, potem wymagającą pracą. Do tego rozwód rodziców i zerwane zaręczyny. Zaczęły ją dręczyć omamy i głosy, które słyszała w głowie.
„Głosy towarzyszyły mi przez te miesiące cały czas. Byłam przekonana, że jest na mnie prowadzony eksperyment społeczny. Zamieszani mieli być w to politycy. A jak politycy, to i służby specjalne, polskie i zagraniczne. Przez wiele miesięcy nie mogłam spać, ze zmęczenia przysypiałam na kilka godzin. W nocy, gdy słyszałam głosy, układałam się na łóżku w kształt liter SOS – przynajmniej takie miałam wyobrażenie o mojej pozycji. Miałam nadzieję, że ktoś przez kamery na suficie zobaczy, że się poddaję i potrzebuję pomocy. Urojenia narastały i narastały”.
Kiedy jej objawy zaczęły przyjmować kształt epizodów psychotycznych, siostra szuka ratunku u lekarzy. Katarzyna trafia do znanego psychologa.
„Pojawiły się myśli samobójcze. Poszłam po pomoc do psychologa. To był znany warszawski psycholog, często występujący w telewizji. Wizyta nie kosztowała mało. Mówiłam mu, że mam głośnik w głowie, powiedziałam też o innych objawach. On to zignorował i wprawił mnie w dobry nastrój. Nie powiedział, żebym poszła do poradni zdrowia psychicznego, gdzie jest psychiatrą. Spokojnie zapisał mnie na kolejną wizytę i puścił na ulicę. Objawy wróciły po kilku minutach od wyjścia”.
Porada psychologiczna nie przynosi żadnej ulgi. Jest gorzej. Jeszcze wtedy Katarzyna sama orientuje się w tym, że dzieje się z nią coś złego.
„Nie jestem psychologiem, ale jakby ktoś mi powiedział, że ma głośnik w głowie i słyszy różne dźwięki, ludzkie myśli, a ludzie słyszą jego myśli, to zdecydowanie powiedziałabym takiej osobie: <<Słuchaj, trzeba się tobą zaopiekować>>”.
Nikt jej nie pomaga. Pojawiają się kolejne objawy. Choroba zaczyna przypominać schizofrenię. Dziewczyna nie wytrzymuje i próbuje popełnić samobójstwo. W końcu siostra, przerażona jej stanem, wzywa karetkę.
„Była w karetce, ale o tym nie wiedziała. Na chwilę odzyskała świadomość, usłyszała rozmowę pielęgniarki z sanitariuszem. „Pewnie myśli, że będzie czerwony dywan, że na nią czekają”. I ich śmiech: cha, cha, cha. Przeszywający, bo wiedziała, że śmieją się z niej. W czasie przyjęcia do szpitala już tylko płakała. Z poniżenia. Pytanie na izbie przyjęć: „Pani chciała się zabić?”. Potem znów straciła przytomność.”
Katarzyna po raz pierwszy doświadcza co to znaczy trafić do „psychiatryka”. Nikt się z nią nie cacka. Lekarzy właściwie nie ma na oddziale, pielęgniarki albo ją ignorują, albo czuje się przez nie dręczona. Nikt nie traktuje jej poważnie. Jedyne na co może liczyć to zwiększane stopniowo dawki leków, po których czuje się ogłupiała.
„Relacje z lekarzami, pielęgniarkami pamiętam jak przez mgłę. Nie było obchodów przy łóżkach, tylko przesłuchania. Lekarze wzywali do siebie na komisję. Siedziało ich chyba sześciu przy wielkim stole, na środku stało krzesełko, na którym siadał pacjent i miał mówić, jak się czuje. Ludzie w kitlach zadawali też pytania. Zawsze pytałam, kiedy wyjdę do domu. „Nie teraz”, słyszałam w odpowiedzi. Lekarze woleli rozmawiać z moją rodziną. Przez cały pobyt nikt z personelu nie omówił ze mną tego, co się ze mną dzieje. Pamiętam moment, kiedy już spakowana i ubrana czekałam na rozmowę z panią ordynator. Była krótka. Usłyszałam, że moja diagnoza to F20.
I tyle, koniec rozmowy. <<A teraz jeszcze porozmawiamy z pani rodziną>>”.
,,Głośnik w głowie”
Fot.: Materiały prasowe Wydawnictwo Czarne
Witek i jego psychoza
W różnych szpitalach psychiatrycznych spędził kilka lat. Zaczęło się od strachu. Przed wszystkim. W końcu nie mógł normalnie pracować. Któregoś kolejnego razu trafił na oddział po tym jak włamał się do sklepu i ukradł kilka butelek alkoholu. Nie wie dlaczego. Wcześniej miał problemy z piciem i narkotykami. Zamiast do aresztu trafił na leczenie. W szpitalu jednak nadal nie czuł się bezpiecznie. Lekarze pojawiali się na oddziale sporadycznie, nie czuł, że ktoś rzeczywiście się nim opiekuje, że jest jakaś diagnoza i wdrożona terapia. Miał problemy zarówno z personelem, jak i z pacjentami.
„Pielęgniarzy Witek też źle wspomina. Podczas psychozy nocą wstawał z łóżka, zakładał sobie kołdrę na głowę i pukał do dyżurki. – W końcu pielęgniarz otworzył i kopnął mnie w krocze. Innym razem, też w psychozie, nie chciałem wykonywać jakichś poleceń, ale nie byłem agresywny, i wielki pielęgniarz założył mi chwyt od tyłu, dusił mnie, aż straciłem przytomność. Jak już byłem na innym oddziale, powiedziałem lekarzowi o tym zdarzeniu. Popatrzył tylko na mnie, coś zanotował. Nie wiem, czy coś z tym zrobił”.
Witek, pytany, czy widzi różnice między kolejnymi hospitalizacjami, mówi, że trudno mu jest rozróżnić, co się działo w którym szpitalu, te pobyty mu się zlewają. Nigdzie nie poczuł ulgi – albo otumaniające go leki, albo całkowite ignorowanie. Szybko zdał sobie z sprawę z tego, że paradoksalnie w szpitalu nie może czuć się bezpieczny. Mało o tym mówił, w końcu zwierzył się dziewczynie, która starała się go wspierać w chorobie. Ta także do dziś jest w szoku, kiedy wspomina tamten czas i pobyt Witka w lecznicy:
„<<Ktoś się nim zajmie, jest bezpieczny>>, pomyślałam. Ale trafił na oddział, na którym są cięższe przypadki. Pamiętam, jak dzwonił do mnie na gorąco i mówił, że ktoś go uderzył. Był mocno otumaniony lekami i powtarzał, że jeden z pacjentów uderzył go w plecy i kopnął. „Jak to jest możliwe?!”, oburzyłam się. „Zamyka się chorych, osłabionych lekami ludzi, którzy nie potrafią się obronić, a oni są narażeni na przemoc? Nikt tego nie widzi?!” Pielęgniarz powiedział, że nie mają wpływu na to, że pacjenci czasem się pobiją, jeden drugiego opluje, czy wyzwie. Lekarzy jest za mało, pielęgniarzy jest za mało, tak wygląda polska psychiatria, nie są w stanie wszystkiego upilnować”.
Witek wspomina, że w szpitalu był nie tylko bity przez pacjentów, ale także upokarzany przez personel. „Wyraźniej pamięta te sytuacje, o które ma żal do dziś. – Byłem bity – wyznaje”.
W momentach silniejszych emocji, kiedy nie udaje mu się zapanować nad wewnętrznymi demonami, pielęgniarze stosują wobec niego tzw. przymus bezpośredni. W języku potocznym – przypinają go na wiele godzin do łóżka pasami.
„Kładli mnie na łóżku w kilka osób i przypinali pasami. Leżałem tak dobę, dwie. Jak byłem w ostrej psychozie, to się posikałem prosto w nową piżamę. Co jakiś czas, nie wiem co ile, może co dwie godziny, drzwi otwierał pielęgniarz, zaglądał do środka i zamykał. A ja leżałem, coś tam bredziłem, szamotałem się. Czułem się strasznie. Pamiętam, że bardzo się bałem. Słyszałem głos pielęgniarki. Był taki niski, myślałem, że to jakiś demon. Jedną całą noc krzyczałem. Przychodził do mnie inny pacjent i bił mnie po twarzy. Zapinali nie tylko w izolatkach, ale też, jak nie było miejsc, leżałem na ogólnej sali oddzielony parawanem”.
Dziś stara się o rentę. Jego wnioski o zasiłek były wielokrotnie odrzucane przez ZUS. Pomiędzy pobytami w szpitalu nie mógł pracować. A jednocześnie nie miał wymaganego stażu pracy by starać się o publiczne wsparcie.
Dzieci w psychiatryku
Lena i Magda to jedne z tysięcy nastolatek, które trafiają każdego roku do szpitali psychiatrycznych. Obie pochodzą z teoretycznie dobrze prosperujących rodzin, w których „wcześniej nie było takich problemów”. Lena była anorektyczką. Zawsze walczyła o szczupłą sylwetkę, ale ostatnie miesiące przed tym jak trafiła na oddział jej plan nabrał absurdalnych rozmiarów. Pragnęła być lekka jak motyl. Głodzenie na zmianę z obciążającymi organizm ćwiczeniami zrobiły swoje. Kiedy jej waga spadła do trzydziestu kilku kilogramów rodzice sięgnęli pomoc. Do szpitala trafiła w skrajnym wycieńczeniu. Szybko jednak okazała się, że zmuszanie do jedzenia nie będzie na oddziale psychiatrycznym jej jedynym zmartwieniem.
„Do Leny kolejno podchodzili pacjenci i się przedstawiali. Byli w szpitalu <<za>> depresję – jak mówią dzieciaki na oddziałach psychiatrycznych – <<za>> próby samobójcze, parę osób było <<za>> zaburzenia odżywiania, jedna <<za>> schizofrenię. Dziewczyny chore na anoreksję uspokajały Lenę, że wszystko będzie w porządku, że to leżenie jest głupie, ale się przyzwyczai”.
Inaczej było z Magdą. Wiele lat leczenia i terapii u lekarki, której w końcu zdołała zaufać, sprawiło, że mogła opowiedzieć głośno swoją historię. Magda była w dzieciństwie molestowana oraz gwałcona przez ojca. Także przez innych mężczyzn za pozwoleniem matki.
„Zaczynało się niewinnie, od dotykania. Najpierw było czyta – nie bajek. Kładł się z Madzią w łóżku. W jednej ręce trzymał książkę i czytał, a drugą dotykał jej pod kołdrą. A potem zaczęły się gwałty. Zwykle zostawali wtedy w domu sami, matka była w pracy, siostra u babci albo z babcią na spacerze. Ręce i szeroko rozstawione nogi przywiązywał jej do łóżka apaszkami. – Potwornie się bałam. Powtarzałam sobie: <<Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko chwila, musisz wytrzymać>>”.
Jej sposobem na przetrwanie i oderwanie się od psychicznego cierpienia, stało się zadawanie sobie bólu.
„Po którymś samookaleczeniu Magda miała trzydzieści pięć ran. Ich zszywanie w szpitalu ogólnym trwało kilka godzin. Jak potem policzyły z koleżanką, lekarz założył sto siedemdziesiąt dwa szwy.
– Nie dostałam znieczulenia. Lekarz był wkurwiony. Mówił, że musiałby znieczulać każdą ranę osobno i że tego nie zrobi. Nawet nie pisnęłam, potrafię odciąć się od swojego ciała i nie czuć bólu. To skutek tego, co się działo w domu. Po powrocie na oddział miałam tylko nadzieję, że lekarz nie wpadnie na pomysł, żeby mnie zapiąć w pasy. Ale powiedział, że mam chyba dosyć wrażeń na dzisiaj. Dał mi tabletkę i kazał spać”.
Magda w szpitalu widziała niemal wszystko. Dzieciaki leżące w pasach na korytarzach, palących w łazienkach kilkulatków i obojętność personelu. Którejś wiosny na oddziale zabił się pacjent. Magda widziała, jak leżał martwy na korytarzu na podłodze. Wykorzystał chwilę, kiedy pielęgniarki po obchodzie, koło dwudziestej drugiej, rozkładają leki na rano. Po prostu poszedł do łazienki. Było ciepło, w toalecie otwarte okno, takie małe, pod sufitem. Wszedł na klozet. Prześcieradło, na którym się powiesił, przywiązał do zewnętrznych krat. Taką wersję przyjęli pacjenci. Personel – że do powieszenia doszło w toalecie, ale nie na kratach. Niezależnie od tego, co dokładnie się wydarzyło, Magda mocno to przeżyła.
Najgorsze było to, że lekarze nie mając pojęcia o jej prawdziwym problemie zmuszali nastolatkę do udziału w terapii rodzinnej. Uczestniczył w niej także gwałcący dziewczynę kilka lat wcześniej ojciec.
„To było okropne. Na tej sesji czułam się zaszczuta, chociaż nic takiego się nie stało. Siedzieliśmy razem z terapeutą i ojciec mówił z uśmiechem: <<Oczywiście, możemy rozmawiać o wszystkim, o czym Madzia chce rozmawiać>>. I patrzył na mnie. Doskonale wiedział, że nic nie powiem. I nie mówiłam. Konkluzja była taka, że rodzina kompletnie nie wie, co się ze mną dzieje i dlaczego. Co było kłamstwem“.
Miała szczęście. W końcu jej wołanie o pomoc usłyszała przypadkowa lekarka. Wstrząśnięta stanem dziewczyny, postanowiła pomóc jej za wszelką cenę. To dzięki niej Magda żyje. Pomogła jej prawidłowo prowadzona psychoterapia, podczas której w końcu się otworzyła i odpowiednio dobrane leki.
„Magda długo nie ukierunkowywała winy na sprawców, tylko na siebie, swoje ciało. – Gdybym go nie miała, nie byłoby krzywdy – myślała.. I całą energię kierowała na niszczenie się na różne sposoby: okaleczanie, przypalanie, głodzenie, upijanie się, przedawkowywanie leków. Magda przyrównuje skalę traumy, którą przeżyła, do Holocaustu. Nawet jak będzie przepracowana, nadal pozostanie. Jak blizny na rękach i na nogach”.
Aneta Pawlowska-Krać, fot. Patrycja Zawisza
Fot.: Patrycja Zawisza / Materiały prasowe Wydawnictwo Czarne
Z drugiej strony
Aneta Pawłowska-Krać nie poprzestaje na rozmowach z pacjentami i byłymi pacjentami. Stara się spojrzeć na temat leczenia psychiatrycznego szerzej. Porównuje systemy – ten działający u nas i skandynawski. Odwiedza oddziały i prowadzi wywiady z terapeutami. W efekcie jej książka zyskuje szerszą perspektywę i przynajmniej częściową odpowiedź na pytanie – dlaczego w Polsce to nie działa?
Autorka rozmawiała z pielęgniarkami, pielęgniarzami w różnych ośrodkach w kilku miejscach w Polsce. Wszyscy podkreślają, że ich praca jest inna na oddziałach ostrych, gdzie są przyjmowani pacjenci w ostrej psychozie, inaczej tam, gdzie z pacjentami można nawiązać kontakt. Nie wszędzie na oddział przypadają „aż” dwie pielęgniarki. Pacjenci narzekają na złe traktowanie przez personel. Personel z kolei alarmuje o nadmiernym obciążeniu pracą.
„Oczekuje się ludzkiego traktowania w szpitalach, ale w sytuacji, gdy pacjent jest pobudzony i zagraża sobie lub innym, pielęgniarka, kiedy jest na zmianie sama lub tylko z koleżanką, nie ma innego wyjścia, jak zaordynować pasy. Nie siedzę z pacjentem, by mu towarzyszyć, jak robi to personel w Szwecji, bo wtedy pozostali pacjenci będą bez opieki. A jeśli jest to oddział ostry i pobudzonych pacjentów jest kilku? – mówi”.
Roman jest pielęgniarzem. Przez kilka lat pracował na oddziale psychiatrycznym dla dorosłych. „To nie jest dobre miejsce do pracy, wracałem zmęczony psychicznie pacjentami krzyczącymi przez dwanaście godzin. Takie osoby najczęściej są umieszczane blisko dyżurki. Jak ktoś ma dobę, to słucha tego przez dobę. Po powrocie do domu nie włączałem radia ani telewizora. Zostawałem w ciszy”.
Pielęgniarze próbują radzić sobie na różne sposoby. Jedni towarzyszą pacjentom, starają się być empatyczni, inni włączają obojętność i wkładają maskę eksperta, obie strategie mają pomóc przetrwać. Leczenie w polskich szpitalach psychiatrycznych to właśnie strategie przetrwania. Inne dla pacjentów, inne dla lekarzy i pielęgniarzy. Często pacjent i jego zdrowie mają w tym wszystkim najmniejsze znaczenie.
„Kiedyś koleżanka opowiadała mi, że dawała pacjentowi leki, a on powiedział do niej: „Daj mi leki, kurwo”, na co ona rzuciła: „Masz, chuju”. Z boku to może wyglądać źle, ale gdy spędzamy z pacjentami bardzo dużo czasu, widzimy to inaczej. Czasem człowiek też nie wytrzymuje – mówi Roman„.
Romek, o tym, że praca w „psychiatryku” go wykańczała zrozumiał dopiero, kiedy przeszedł na inny oddział. Dziś stara się patrzeć na tamten czas z dystansu i wyciągając wnioski, które pozwolą wdrażać poprawki.
„Wybrałem pracę na psychiatrii, bo sam kiedyś byłem pacjentem, sądziłem, że będę mógł coś zmienić. Widziałem, jak to wygląda, że lekarz rozmawia z pacjentem raz na cały pobyt. Widziałem brak zaangażowania, bierność personelu. Jako pielęgniarz chciałem zrobić więcej. Poświęcić pacjentom więcej uwagi, rozmawiać z nimi, organizować im czas. Już na początku pracy zderzyłem się z rzeczywistością, na przykład poszedłem z pacjentem na spacer i on mi uciekł. Rozczarowałem się, bo myślałem, że zmienię świat.„
Od kilkudziesięciu lat w Polsce rozmawia się o reformie szpitalnictwa psychiatrycznego dla dorosłych. Jeden z bardziej rewolucyjnych pomysłów dotyczy zakładania tzw. Centrów Zdrowia Psychicznego. Pierwsze zaczęły działać kilka lat temu, w ubiegłym roku było ich już ponad trzydzieści. W ciągu kilku kolejnych lat ma ich być trzy razy tyle.
„Wtedy możemy mieć najlepszą podstawową opiekę psychiatryczną w Europie – mówi jeden z lekarzy, który koordynuje wdrażanie reformy psychiatrii dorosłych w Polsce jako kierownik biura do spraw Pilotażu Narodowego Programu Ochrony Zdrowia Psychicznego przy Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie”.
Nowy system stawia przede wszystkich na zmianę podejścia do leczenia i położenie większego nacisku na leczenie prewencyjne. Zamiast leczyć pacjenta w szpitalu można mu zapewniać odpowiednie warunki do komfortowego leczenia w domu pod opieką specjalistów. Specjaliści pracujący nad koncepcją Centrów Zdrowia Psychicznego wiedzą, że jednym z największych wyzwań jest zmiana sposobu myślenia o psychiatrii. „Ta zmiana myślenia to szeroko pojęte przestawienie z izolowania na włączanie. W Centrach Zdrowia Psychicznego podstawą jest nie zamykanie pacjentów, osób doświadczających kryzysu psychicznego, w szpitalach, lecz udzielanie szybkiej i skutecznej pomocy, najlepiej na wczesnym etapie kryzysu, tak by osoba mogła pozostać w swoim środowisku, rodzinie, sąsiedztwie czy pracy”.
Takie podejście nie tylko rozładuje ścisk panujący na oddziałach, ale przede wszystkim pozwoli nie wyłączać pacjentów z normalnego życia. Wszystkie bowiem badania pokazują, że powrót do „normalności” to najtrudniejszy etap leczenia.
Łatwo się domyślić, że problem stanowi także sposób finansowania nowych placówek. Leczenie w nowych centrach wydaje się być droższe, a jednak perspektywicznie bardziej się opłaca. Placówki te mogą bowiem operować stałym budżetem przeznaczanym na zachowanie w dobrym stanie psychicznym mieszkańców regionu podlegającego placówce. Nie, jak w przypadku hospitalizacji, gdy NFZ rozlicza konkretne usługi, jakie świadczy się pacjentom.
Aneta Pawłowska-Krać, „Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce”, Wydawnictwo Czarne, premiera 9 lutego 2022.
Czytaj też: Plądrowali mieszkania, rozrywali poduszki. Szukali ukrytych przez Żydów skarbów
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS