A A+ A++

Interesujące zestawienie przygotowali analitycy z Międzynarodowego Centrum Studiów Sportowych (CIES Football Observatory). Wzięli oni na tapet dziesięć ostatnich okienek transferowych i sprawdzili, które kluby z pięciu topowych europejskich lig są w tym okresie na największym minusie, a które zdołały najwięcej w tym okresie zarobić. Na szczycie listy wydatków od lata 2016 nie ma niespodzianki. Góruje Manchester City, zaraz za nim sąsiedzi z Old Trafford. Ale znalazło się też w czołówce kilka klubów, których nie posądzalibyśmy o przepalanie pieniędzy na aż taką skalę.

Wielka kasa w Anglii

Oto piętnaście klubów, które wg CIES są na największym transferowym minusie od lata 2016 roku:

źródło: CIES Football Observatory

Już na pierwszy rzut oka widać to, co było w sumie dość oczywiste. Największą kasą obracają kluby angielskie. Ciekawe jest jednak to, w jak niewielu przypadkach gigantyczne wydatki przełożyły się na realne sukcesy. Zajmujący pierwsze miejsce w zestawieniu Manchester City, owszem, w latach 2017 – 2020 dwukrotnie zdobył mistrzostwo Anglii, ale do sukcesu w Lidze Mistrzów nawet się nie zbliżył. Manchester United nawet krajowym triumfem nie może się pochwalić. „Czerwone Diabły” są na transferowym minusie sięgającym prawie 600 milionów euro, a ich największy sukces od 2016 roku to zwycięstwo w Lidze Europy. Dla porównania – Sevilla, która w LE zwyciężyła w 2016 i 2020 roku, legitymuje się bilansem na poziomie -92 milionów euro. Warto też odnotować absurdalnie wysoką pozycję Evertonu. The Toffees na jakikolwiek nowy puchar w gablocie czekają od ćwierćwiecza, choć w trakcie dziesięciu ostatnich okienek transferowych wywalili na wzmocnienia 700 milionów euro (!).

Wyniki ligowe Evertonu w latach 2017 – 2020:

  • sezon 2016/17 – 7. miejsce w Premier League
  • 2017/18 – 8. miejsce
  • 2018/19 – 8. miejsce
  • 2019/20 – 12. miejsce

Jeszcze ciekawsze przypadki to Aston Villa, Fulham, Brighton i Wolverhampton. Mówimy bowiem o klubach, które w omawianym okresie dopiero wybiły się do Premier League. Fortunę wydano tam zatem nie na europejskie podboje, ale na wywalczenie sobie w miarę wygodnego miejsca w krajowej elicie. Z naciskiem na „w miarę”. Przykładowe Fulham w 2018 roku awansowało do angielskiej ekstraklasy, by rok później z niej zlecieć i w następnym sezonie znów wywalczyć promocję. W tej chwili ekipa z Craven Cottage jest zaś na najlepszej drodze, by ponownie spaść.

Włosi też sypią złotem

Zwraca uwagę, że w pierwszej piętnastce rankingu jest tylko jeden przedstawiciel ligi hiszpańskiej. FC Barcelona, która sporo kasy z rynku podniosła, ale wydała jeszcze więcej, bo grubo ponad miliard euro. Znacznie więcej w czołówce znajdziemy jednak przedstawicieli Serie A.

Najwyżej plasują się dwa kluby rezydujące na San Siro – Inter Mediolan (-368 milionów) i AC Milan (-311). Co istotne, mówimy o zespołach historycznie wielkich, ale jednak będących na etapie odbudowy dawnej potęgi. Inter ostatnie wielkie triumfy święcił w 2010 roku, Milan na scudetto czeka od 2011. Nerazzurri niby ostatnio powrócili do wielkiej gry, ale w praktyce wciąż mają problemy, by choćby wyjść z grupy w Lidze Mistrzów. Z kolei Rossoneri obecnie prowadzą w Serie A, ale wciąż trudno uwierzyć, by ten stan rzeczy miał się utrzymać do końca rozgrywek.

W fazie pucharowej Champions League nie widziano Milanu od 2014 roku.

Oczywiście zupełnie inaczej ma się sytuacja z zajmującym czternastą lokatę w rankingu Juventusem, ale nawet „Stara Dama” krajowej hegemonii nie zdołała przekuć w europejskie triumfy. Przegrany finał LM to jej największy wyczyn w omawianym czasie. Warto tu zatem podkreślić, jak trudna jest Liga Mistrzów. Możesz wydać naprawdę olbrzymi majątek na najlepszych piłkarzy świata, a uszatego pucharu i tak się nie doczekasz.

Gdzie giganci?

No właśnie, dobre pytanie. Gdzie w tym rankingu triumfatorzy ostatnich czterech edycji Champions League?

  • 18. Bayern Monachium (-472 mln / +301 mln): -171 milionów euro
  • 23. Liverpool FC (-603 mln / +474 mln): -129 milionów euro
  • 30. Real Madryt (-661 mln / +570 mln): -91 milionów euro

Bez niespodzianki, wszyscy na minusie. Ale też nie mówimy tutaj o aż tak olbrzymich wydatkach jak w przypadku niektórych ekip z Premier League, FC Barcelony czy też Paris Saint-Germain. Zwłaszcza może imponować bilans Realu Madryt. „Królewscy” w latach 2017 – 2020 dwukrotnie wygrali mistrzostwo Hiszpanii i dwukrotnie zatriumfowali w Lidze Mistrzów, a wcale nie wymagało to od nich odpięcia wrotek na rynku. W sumie Florentino Perez największe pieniądze przeznaczył na Edena Hazarda, który, jak na ironię, wygląda jak na razie na całkowity transferowy niewypał.

Na niską pozycję Realu w rankingu wydatków warto też spojrzeć w kontekście innych klubów. Na pokaźniejszym minusie niż ekipa z Madrytu znajdują się wg CIES takie kluby jak: Hertha BSC (-109 milionów euro), VfL Wolfsburg (-108 mln), Parma Calcio (-158 mln) czy też Crystal Palace (-100 mln). Większe wydatki od Realu ponieśli też ich lokalni rywale z Atletico (-104 mln).

Niemcy się nie ścigają

Skoro już wymieniliśmy Herthę i Wolfsburg, to warto na dłużej zawiesić oko na naszych zachodnich sąsiadach. Ostatnio napisaliśmy szeroki tekst o tym, że wiele historycznych potęg niemieckiego futbolu zmaga się z kryzysem sportowym.

„Nie brakuje głosów, że wszystkiemu winna słynna „reguła 50+1”, która uniemożliwia potężnym inwestorom przejmowanie pełnej władzy w niemieckich klubach. Co ma swoje oczywiste plusy. Żadna ekipa z Bundesligi nie natnie się na jakiegoś Petera Lima, dewastującego obecnie w najlepsze hiszpańską Valencię. Ale ma też minusy, bo żaden niemiecki klub nie doczeka się dobrodzieja w stylu Romana Abramowicza. Karl-Heinz Rummenigge wielokrotnie apelował, że niezbędne jest zniesienie zasady 50+1, by niemieckie kluby zaczęły nadążać za przedstawicielami Premier League. Ostatnio w podobnym tonie wypowiedział się również Herbert Hainer, prezydent Bayernu. – W przeszłości byłem wielkim zwolennikiem tej zasady, ponieważ nie chciałem, aby jakiś inwestor z zewnątrz wykupił sobie drogę do swego rodzaju autopromocji. Zmieniłem zdanie. Wolałbym zrezygnować z reguły 50+1 i dać klubom szansę na ustalenie własnych zasad – powiedział Hainer, cytowany przez portal DieRoten.pl”.

Abstrahując już od oceny samej reguły 50+1, faktem jest, że niemieckie kluby nie uczestniczą w transferowym wyścigu na równi z angielskimi czy włoskimi. Poza Bayernem, na znacznym minusie są albo kluby wyłączone z działania zasady 50+1 (Wolfsburg), albo próbujące ją na różne sposoby omijać (RB Lipsk, Hertha). Poza tym, przedstawiciele Bundesligi trzymają swoje wydatki w ryzach. Nie szaleją na rynku.

  • Borussia Dortmund (-582 mln / +659 mln): +77 milionów euro
  • Bayern Monachium (-472 mln / +301 mln): -171 milionów euro
  • RB Lipsk (-390 mln / +214 mln): -176 milionów euro
  • Bayer Leverkusen (-321 mln / +303 mln): -18 milionów euro

Tutaj czołówka Bundesligi pod względem kasy przeznaczonej na wzmocnienia. Jak widać na przykładzie Bayeru Leverkusen (też wyłączonego spod zasady 50+1) i Borussii Dortmund – spore wydatki na ogół rekompensowane są w Niemczech potężnymi zarobkami ze sprzedaży talentów.

Kto zarabia?

Właśnie, skoro o sprzedaży mowa. Czas wreszcie, by rzucić też okiem na drugą stronę medalu. Czyli na kluby, które od lata 2016 dorobiły się największej kasy na rynku. Także i tutaj nie ma chyba wielkiej sensacji – przodują Francuzi, Niemcy oraz Włosi. Anglików natomiast ani widu, a ani słychu. Ani jeden klub z Premier League w branym pod uwagę okresie nie znajduje się bowiem na plusie, jeżeli chodzi o zakup i sprzedaż piłkarzy.

źródło: CIES Football Observatory

Muszą imponować dokonania transferowe Lille, gdzie model rekrutacji piłkarzy stworzył Luis Campos, znany jako „billion euro man”. Wcześniej pracował on zresztą w Monaco, które również znajdziemy w ścisłej czołówce rankingu najlepiej zarabiających klubów.

Pisaliśmy o nim swego czasu na Weszło: Luis Campos zdradzał tajniki swojego systemu skautingu. – Tworzę własny model. Załóżmy, że zaimponował mi prawy obrońca grający w Hiszpanii. Moi skauci muszą nie tylko znać jego statystyki i oglądać go na wideo. Muszą też obejrzeć go na żywo, a potem porównać z graczami, których widzieli w innych krajach. Muszą dużo podróżować i zmieniać miejsce zamieszkania praktycznie co miesiąc. (…) Wszyscy chcielibyśmy zatrudniać graczy wartych 30 milionów euro. Ale mój prezes przychodzi i mówi mi, że mamy 30 milionów do zainwestowania w cały rynek. Stworzyłem więc listę dziewięciu zawodników: trzech za od 0 do 3 milionów, trzech wartych od 3 do 6 oraz trzech od 6 do 10. Dzieje się tak dlatego, że nasza luka w podpisywaniu umów zwykle wynosi od 0 do 10 milionów. Pod koniec sezonu omawiamy tę listę i wybieramy piłkarzy, którzy pasują do nas najlepiej pod kątem ekonomicznym i sportowym.

Cóż – z pewnością jest to model skuteczny. Lille w ostatnich latach za olbrzymie pieniądze sprzedało takich graczy jak: Victor Osimhen (do Napoli), Gabriel (do Arsenalu), Nicolas Pepe (do Arsenalu), Rafael Leao (do Milanu) czy Thiago Mendes (do Lyonu).

***

Słowa uznania należą się także Atalancie, która jest w stanie wykręcać wyniki ponad stan na krajowym podwórku i w Lidze Mistrzów, jednocześnie zarabiając ładne sumki na sprzedaży zawodników. Aczkolwiek realia są mimo wszystko brutalne. Wśród klubów będących na transferowym plusie jest tylko jeden, któremu w latach 2017 – 2020 udało się zdobyć mistrzostwo w jednej z pięciu najlepszych lig Starego Kontynentu. To rzecz jasna AS Monaco, mistrzowie Francji w sezonie 2016/17. A, jak wiadomo, właśnie po tym triumfie ekipa z Księstwa urządziła wyprzedaż swych najcenniejszych skarbów. Z klubu odeszli między innymi Kylian Mbappe, Bernardo Silva, Fabinho, Benjamin Mendy i Thomas Lemar.

Być może sukces Monaco powtórzy jednak w tym sezonie Lille, które po 24. kolejce Ligue 1 zajmuje pierwszą lokatę w tabeli. Dwa punkty przed Lyonem, trzy oczka przed PSG. W ekipie Les Dogues aż roi się od graczy, którzy lada moment mogą wyfrunąć ze Stade Pierre-Mauroy. Mowa o takich graczach jak choćby Jonathan Bamba, Jonathan Ikone, Boubakary Soumare, Domagoj Bradarić, Sven Botman czy Jonathan David. Niektórzy z nich dopiero niedawno dołączyli do Lille, często za niezłe pieniądze, ale szybki pomnożyli swoją wartość.

Cóż – pewnie dlatego wiele europejskich potęg chciałoby u siebie nie tylko Davida czy Ikone, ale Luisa Camposa.

fot. NewsPix.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKolarstwo. Kolarz, który biega jak czołowy lekkoatleta. Tom Pidcock zszokował świat
Następny artykułJedz strączki bez obawy o wzdęcia!