Ostatnie wydarzenia w USA odbiły się nawet na… literaturze. I nie chodzi o to, że w przeciągu paru dni powstała o nich powieść czy dokument. Sprawa dotyczy naszego rodzimego podwórka:
Katarzyna Fiołek jest nauczycielką języka polskiego. Postanowiła wysłać petycję do Ministra Edukacji Narodowej w sprawie usunięcia z listy lektur szkolnych “W pustyni i w puszczy” autorstwa Henryka Sienkiewicza. Polonistka zaczyna od tego, że w postniewolniczym świecie, w którym ludzie wciąż giną z powodu koloru skóry, ta książka nie powinna być dla polskich dzieci podstawowym źródłem informacji o innych rasach i religiach.
“Przedstawia Afrykanów i Arabów w sposób właściwy dla dziewiętnastego wieku, utrwalając szkodliwe stereotypy i krzywdząco przerysowując kulturowe różnice. To książka, która pomimo wielu swoich wspaniałych cech, uczy pogardy, braku szacunku i poczucia wyższości nad każdym, kto nie jestem białym chrześcijaninem. Jaki jest cel indoktrynowania uczniów myśleniem o świecie sprzed stu sześćdziesięciu lat?” – tłumaczy polonistka.
Można by się zadumać nad tym artykułem, westchnąć: „Takie czasy, panie, że już nawet biednego Sienkiewicza się czepiają” i popomstować na tzw. poprawność polityczną. Nie zamierzam jednak roztrząsać tutaj zasadności (lub jej braku) zarzutów stawianych przez panią polonistkę. Nurtuje mnie inna rzecz: na jakiej zasadzie dobiera się książki, które mają przyswoić sobie na lekcjach j. polskiego uczniowie wszystkich szczebli edukacji przymusowej? Kto wyznacza „żelazny kanon” i na jakiej podstawie jest on utrzymywany rok po roku? Czy odbywa się jakieś głosowanie czy o wszystkim decyduje jedna osoba?
Próbuję sięgnąć pamięcią do swoich dawnych szkolnych lat, czyli do ostatniej dekady dwudziestego wieku. Czy w podstawówce i liceum omawialiśmy lektury z uwagi na ich moralny przekaz, trafne odzwierciedlenie epoki, jakąś prawdę o świecie, zgodność z rzeczywistością? Czy wyłącznie ze względu na ich wartość literacką, mierzoną w zachwytach krytyków bądź popularność? A może wszystko naraz? „W pustyni i w puszczy” mieliśmy na pewno, pamiętam nawet oglądany na lekcji w podstawówce film. Z pewnością polecę tę książkę córce. I nie zamierzam przy niej moralizować na temat relacji biali-czarni, chrześcijanie-muzułmanie, kolonialiści-tubylcy (chyba, że mnie zapyta – tylko co ja jej wówczas powiem???), tak jak nie będę moralizować, gdy weźmie się za czytanie współczesnych książek, napisanych pod dyktando liberałów czy wręcz libertynów.
Co jednak z czytaniem przymusowym, czyli zestawem lektur? Wytężam pamięć i z trudem wygrzebuję kilka tytułów, resztę muszę wygooglać. Niektóre były przeznaczone stricte dla dzieci i młodzieży („Puc, Bursztyn i goście”, „Ten obcy”, „Dzieci z Bullerbyn”, „O krasnoludkach i sierotce Marysi”), jednak inne, zwłaszcza w liceum, już dla starszego czytelnika. I to dużo starszego. Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, iż do pewnych książek trzeba dorosnąć, inaczej nie ma mowy o ich odpowiednim odbiorze, głębszej refleksji nad nimi czy docenieniu kunsztu operowania słowem. Opowiadania Borowskiego czy Iwaszkiewicza, Sienkiewiczowska Trylogia, dramaty Ibsena, sztuki Fredra, „Lalka” Prusa, „Ferdydurke” Gombrowicza, „Cyd” Corneille’a, „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, „Pan Tadeusz” Mickiewicza, „Nad Niemnem” Orzeszkowej i cała masa poezji różnorakich – te lektury są przeznaczone dla ludzi emocjonalnie dojrzałych, intelektualnie wyrobionych, patrzących na świat z perspektywy człowieka, który już co niego przeżył. Najgorsze, że niektóre pozycje zostały bestialsko okrojone i – jak by powiedział Gombowicz – „upupione”: mam tu na myśli „Podróże Guliwera” Swifta oraz „Robinsona Crusoe” Defoe.
Co nam właściwie dały te wszystkie czytane na akord, pod presją czasu, po łebkach i często bez zrozumienia lektury? Co nam dało szybkie i pobieżne ich omówienie? Nie obarczam za to dpowiedzialnością nauczycieli, którzy starali się wycisnąć z każdego utworu maksymalną ilość znaczeń, interpretacji i wniosków. Winę ponosić może jedynie ten, kto wyznaczył określony materiał do przerobienia. Jednak czy tylko brak czasu był przyczyną naszych kiepskich relacji z lekturami? Poza wyjątkami (dotyczącymi zarówno osób, jak i książek) nie docenialiśmy ich, często czytaliśmy jedynie opracowania, a potem obrywaliśmy pałę za pałą za nieznajomość szczegółów. Na niektóre książki jest za wcześnie nawet po dwudziestce, dorasta się do nich dopiero mając czwarty czy piąty krzyżyk na karku. A czasami nie dorasta w ogóle.
Co w takim razie powinny czytać dzieci w szkole? Czy tylko literaturę skierowaną do ich grupy wiekowej? Czy dopiero na studiach powinny zapoznawać się z pozycjami dla dorosłych? Nie mnie o tym decydować, zauważam tylko, że robienie na siłę z młodych ludzi erudytów jest bez sensu. Zastanawiam się również mocno, jak to będzie z czytelnictwem mojej córki w jej czasie wolnym. Jakiś czas temu przywlokłam z domu rodziców wszystkie swoje „dziecięce” książki. Patrzę na nie i zapytuję samą siebie: czy powinnam polecić je swojej córce czy może dać jej całkowicie wolną rękę? W końcu urodziła się niespełna 36 lat po mnie, w innych czasach, jej dorastaniu towarzyszyć będą zupełnie inne hity. Czy powinno się modelować gust dziecka, zachęcając je do czytania określonych rzeczy? Z jednej strony wydaje mi się to całkowicie naturalne, z drugiej, nie chcę wyjść na ramola namawiającego do lektur, które są dla dziecka nudne, staroświeckie i niezrozumiałe. Dzisiejsza dzieciarnia ma swoje arcydzieła, swoich bohaterów, swoje ideały.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS