Z urodzenia nowotarżanin, od 30 lat zakopiańczyk. Andrzej Finkelstin (pseudonim artystyczny) napisał książkę, której akcja dzieje się pod koniec lat 80-tych. ub. w. w Nowym Targu, choć nie tylko. “Melina Lenina, czyli o tym jak Wacek odrabiał wojsko w Poroninie” to luźna opowieść o czasach, których wszystko było inne. Kolejne rozdziały co wtorek na Podhale24.pl. Dziś część III i IV.
W pobliskiej bardzo popularnej kawiarni, mówiąca przyjemnie brzmiącą góralszczyzną prześliczna kelnerka podała Wackowi drinka z wódki, pepsi i odrobiny lodu. Jako, że nie był autochtonem, nie łapał precyzyjnie wszystkiego, co mówiła. Na szczęście w późniejszych latach gwara nie była dla niego już tak zawiła. Tymczasem niecodzienność mowy, urok i niewymuszona naturalność dziewczyny trochę go olśniły. Być może też przytłumiła mu jasne myślenie, dopiero co zakończona wizyta w organie wykonawczym. Tak czy owak, dziewczyna wpadła mu w oko.
– Mooożna więcej lodu? – Zapytał grzecznie z dozą nieśmiałości.
Gdy poprosił o czwartego drinka docierało do niego już wszystko co mówiła. Tymczasem miejsce naprzeciw zajął ubrany w stylu króla disco, mocno podrauszowany koleś.
– Heloł, Wojtuś się nazywam. – Przedstawił się podając Wackowi nad stolikiem grabę, wąską i przydługawą jak górne kończyny kosmicznego E.T.
Trzymając jego dłoń w swojej, Wacek odniósł wrażenie jakby dzierżył martwą rybę, zimną, wilgotną i bez ikry. Koleś miał chyba metr dziewięćdziesiąt. W każdym razie był od niego wyższy, garbił się i wydawał się być jakiś słabowity.
– Wacek. – Padła niezdecydowana odpowiedź.
– Widziałem cię dzisiaj bracie w organie wykonawczym. – Zaczął. – Też dostałem bilet… – Zawiesił na chwilę głos, po czym zwrócił się do kelnerki. – Hanuś, dziś ja płacę za drinki tego pana. – I puścił do niej oko. Odwzajemniła ten gest uśmiechem, ukazując piękne białe zęby. – Ten pan i ja idziemy do wojska. – Dodał wymachując jednoznacznie patykowatym palcem nad głową Wacka.
Lekko seplenił, kładąc akcent na głoski szeleszczące a tembr jego głosu brzmiał jak u zagubionego jagnięcia. Przy tym faktycznie miał już niezłą fazę. Cała ta sytuacja rozbawiła Wacka.
– Posłuchaj mnie Wojtuś. – Odpalił odrobinę zmieszany. – Coś pomieszałeś, ja nie idę do wojska. Ja mam zastępczą służbę. Idę ODRABIAĆ wojsko. – Powiedział akcentując słowo „odrabiać”.
– Ciiichoo bracie, co to za różnica, niech mają nas za bohaterów. – Mówiąc to specyficznie zassał ślinę przez zęby.
– Jakich bohaterów? – Żachnął się Wacek.
Nie zdążył się jednak dalej wypowiedzieć, bo Wojtuś położył na ramieniu rękę. Wacek już wcześniej zauważył tę przypadłość ze śliną i okropnie do to irytowało. Nie, żeby od razu dawać komuś w pysk, ale budziło to w nim uczucie niesmaku. Poza tym co on pieprzy, jakich bohaterów? Mimo wszystko przełamał się i zachował spokój. Krążący w jego żyłach alkohol też zrobił swoje, zmiękczając punkt widzenia.
– Przepraszam cię Wojtuś, ale gbur ze mnie wielki i z tego wszystkiego się nie przedstawiłem zbyt dokładnie. Otóż, Wacek jestem. Wacek Gawędziarz. – Powiedział i znowu podali sobie dłonie, tym razem z inicjatywy Wacka.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? –Wojtuś pociągnął wątek.
– Bardzo możliwe. Tylko, gdzie?
– Powiedz mi co robisz, to może zgadnę.
Rozmowa obu młodzieńców nabrała dynamiki, gdy kelnerka przyniosła zamówioną przez gościa flaszkę żytniej oraz kilka butelek pepsi. A jeszcze bardziej się rozkręciła, gdy planowali, jak razem będą bujać się w Poroninie.
– Widzisz, ja zajmuję się wszystkim i niczym. – Chwalił się jeszcze w miarę składnie Wojtuś. – Najlepiej mi wychodzi handelek. Wiesz bracie, tu kupię, tam sprzedam i mamona sama wpada. Może coś u mnie kupowałeś, mam taki cichy interesik. Nieformalny komisik? – Znowu zassał ślinę przez zęby.
– Co takiego?
– No, handluję…
– Kurde. Trudno powiedzieć, nie przypominam sobie. Ale wiesz, w końcu miasto jest małe, zawsze można się gdzieś minąć.
Rzeczywiście w czasach, gdy magnetofon typu DECK był produktem nieosiągalnym, a Wacek był szczęśliwym posiadaczem takiego, istniało prawdopodobieństwo, że mogli się spotkać.
– Bracie, gdybyś potrzebował jakiegoś sprzętu. – Zaciął się na chwilę po ty by się odpowietrzyć. – No wiesz, RTV czy AGD, to tylko u mnie. Nowy, używany, polski, zachodni a nawet sowiecki… Bracie… – Znowu nieprzyjemnie beknął i przełknął głośno ślinę. – Wszystko jestem w stanie załatwić. Oczywiście… – Zawiesił głos, wykonał ręką cwaniacki gest i przysunął się bliżej, tak że Wacek poczuł na twarzy jego nietrzeźwy kwaskowaty oddech. – Oczywiście koniecznie ze stosowną prowizją, nie ma nic za darmo, z tego żyję… Ale dla ciebie stary, wiesz, zawsze coś upuszczę.
Ta nieco pompatyczna i bezpodstawna pewność siebie trochę drażniła Gawędziarza, ale póki co poznał pierwszego z przyszłych swoich znajomych, postanowił go więc do siebie nie zrażać. W tej sytuacji był to raczej związek na kształt małżeństwa z rozsądku, być może uczucia przyjdą później. Konformizm? To doby stan na ten czas. Wybierali się przecież w nowe i nieznane. Byli sami, więc mimo różnic rozsądek podpowiadał, że powinni trzymać się razem. W przyszłości ich znajomość zaowocowała przyjaźnią.
Pierwszy zajazd w Poroninie
Mało jest na świecie ludzi, których by radziecki budzik nie obudził. Wacek wyskoczył z łóżka i wyłączył piekielną machinę. Kiedyś zgładzę go publicznie – pomyślał wesoło o przyciężkawym i głośnym czasomierzu w kolorze bladej zieleni. Wtedy jeszcze nie mógł przewidzieć jakie zadanie w historii wyznaczył los temu niepozornemu zegarowi i jaką rolę w związku z nim w niedalekiej przyszłości odegra sam. Nie ociągając się wbił nogi w kapcie i pognał do łazienki. Jako, że był jedynakiem rodzice przyzwyczaili do względnego komfortu. Szczególnie dbali o to żeby nigdy nie wychodził z domu z pustym żołądkiem. Tymczasem zniewalający zapach kawy niósł się po domu niczym poranna mgła i nic w tej chwili nie mogło mu dorównać. W kuchni czekała już drogocenna mama z gotowym śniadaniem i pyszną czarną kawą parzoną „po turecku”, obowiązkowo w szklance. Jeszcze tylko łyżka miodu do kawy i będzie excellence. A „poranek bez kawy – cytując współczesnego klasyka – to jak być w Paryżu i nie zobaczyć Koloseum”.
Był to dzień w którym zaczynał się nowy etap jego życia. Zdecydowanie dziwny etap. Etap ujęty w wytyczone czasowe ramy zastępczej służby wojskowej, dziwnego ustrojowego tworu, a ściślej rzecz ujmując odróbki wojska w muzeum Lenina w pobliskim Poroninie. Był to więc pierwszy dzień z nie mających końca siedmiuset trzydziestu.
W tymże dniu, roku osiemdziesiątego siódmego, Poronin należał do ważniejszych ośrodków społeczno-politycznych w kraju. Światło, bijące z zamrożonej w spiżowym odlewie postaci wodza, dawało fałszywy blask całej okolicy. Nawet pośpieszne autobusy i pociągi, rażone indoktrynacyjną światłością gwiazdy rewolucji oddawały mu cichy czerwonawy hołd, obowiązkowo zatrzymując się na lokalnych przystankach. W tamtym czasie jakoś nikt nie chciał pamiętać, że w Poroninie, w tej samej knajpie, bywały także inne persony, lecz nie tak ważne dla wdrożonego później ustroju. Pewnie dlatego nie wystawiono im tu pomników. Bo przecież nie należy wątpić, że przebywającym niegdyś w Poroninie nierewolucyjnym sławom zabawić się nie chciało. Zapewne też chodzili na gorzałę i w innych znanych sobie zamiarach do karczmy Gutów-Mostowych. Dziwiło więc Wacka, że o nich, na przykład o Matejce, Tetmajerze czy Wyczółkowskim w kontekście Poronina było tak cicho oraz to, że Poronin w związku ze swą polityczną pozycją nie postarał się o prawa miejskie. Miasto Poronin? Ciekawie by to brzmiało.
Spakowany i zaprowiantowany udał się na autobus.
Na dworcu spotkał Wojtusia podnieconego nową sytuacją i zgodnie ze swym osobliwym zwyczajem wciągającego stłoczoną ślinę przez zęby. Jakież to było zrzędliwe.
– Ciekawe jak to będzie. – Powtarzał sfrustrowany, jakby się zaciął.
Rzucającą się w oczy kolorową odzież króla parkietów zamienił na zwykłe polskie, lekko ścieralne granatowe dżinsopodobne spodnie marki „Odra” i szarą ortalionową kurtkę. Dziś jego pewność siebie prysła jak bańka mydlana. W końcu nie wiedział, co go dokładnie czeka i zwyczajnie po ludzku się bał. A gdy człowiek się boi, to jego ego się kurczy.
Stali razem i czekali, aż podjedzie autobus. Nie rozmawiali zbyt wiele. Byli tak przejęci nową sytuacją, że nie mieli ochoty na dyskusje. Tymczasem obudzone ze snu masy gnały do pracy i szkół. Wrześniowy poranek nie był zimny. Promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez szare od dymu i kurzu dworcowe świerki, przyjemnie ogrzewając powietrze. Było popielato i jednocześnie kolorowo, zdecydowanie wczesnojesiennie i jakoś inaczej niż zwykle. Nie wiedzieć czemu, obraz tej chwili utkwił w pamięci Wacka na zawsze.
Dotarcie do Poronina nie stanowiło żadnego problemu. Ogromny zakład pracy jakim w owym czasie był PKS, zatrudniał dziesiątki kierowców i prawie każdy z nich miał do swojej dyspozycji jakiś autobus. Zwykle bywały to leciwe Jelcze lub Autosany. Lepszymi i nieco nowocześniejszymi Sanosami, głównie na dłuższych trasach, powozili kierowcy „wybitniejsi”, co wcale nie oznaczało, że byli milsi lub lepsi. Po prostu lepiej wyglądali. Czasami trafiła się zaimportowana z sąsiedniego kraju Karosa lub inny wytwór socjalistycznej inżynierii, jednak na Podhalu należały one do rzadkości. Tak więc tabor był, ale wyjątkowo brzydki i źle wyposażony. Lakierowane powierzchnie pojazdów, a raczej to co za nie uchodziło, były wyblakłe i matowe, najczęściej pokryte grubą warstwą rdzy i brudu. Rzadko też auta były w pełni sprawne. Albo drzwi się nie otwierały, albo okna nie zamykały, albo siedzenia były dziurawe a w niektórych autobusach wręcz odpadały siedziska lub oparcia. Zdarzało się też, że przy ostrzejszym hamowaniu można było oberwać kawałkiem wyposażenia.
PKS docierał wszędzie i czasami w nadmiernej ilości. Taki socjalistyczny i nierynkowy brak oszczędności i logiki. Według Wacka po niewielkich zabiegach logistycznych polski PKS z powodzeniem wystarczyłby do obsługi kraju wielkości Indii. Dostrzegał nawet podobieństwo w jakości taboru i doborze czynnika ludzkiego. Wszystko to jednak miało sporą zaletę. Autobus jechał zawsze, choćby z jednym pasażerem, chyba żeby się zepsuł, co oczywiście nie należało do rzadkości. Wtedy nie jechało nic. Najbardziej jednak dziwiło go znane mu głównie z opowieści niebezpieczne przedsięwzięcie przyjmowania na etaty kierowców ludzi bez prawa jazdy. No bo, po jaką cholerę kierowcy autobusu prawo jazdy, przecież będzie tylko woził ludzi – ironizował. Ówczesny PKS tymczasem szkolił ich i pośredniczył w zdobyciu uprawnień, jednak wyłącznie na autobus. Na samochody osobowe trzeba było zrobić odrębny kurs. To właśnie tych kierowców nazywano „kamikadze” i to ogromnie Wacka bawiło. Wprawdzie było to w czasach jego dzieciństwa i sam już tego nie doświadczył, jednakże anegdoty i legendy na ten temat krążyły nieustannie, a że miasto było niewielkie, zapewne z nudów albo braku ciekawszego tematu do dyskusji, wracano do nich i wałkowano na różne sposoby. Wacek sam znał osobiście takiego kierowcę.
Wysłużony granatowy Jelcz „ogórek” oznaczony zniszczoną bladą pilśniową tabliczką, informującą o docelowym miejscu kursu, ustawił się wzdłuż ułożonego z asfaltu i betonowych krawężników stanowiska. Siwiejący kierowca z kilkudniowym zarostem na zaokrąglonej twarzy i bokobrodami sięgającymi aż do żuchwy, zwolnił zamek i otworzył drzwi. Wyglądał komicznie w tym nasuniętym na brwi roboczym berecie i w przezabawnym ażurowym podkoszulku zwanym żonobijkiem, wyłaniającym się spod karykaturalnego, zanieczyszczonego od smarów przyciasnego warsztatowego chałatu. Wypisz, wymaluj jak z kabaretu Smolenia i Laskowika. Wacek i Wojtuś niesieni nurtem napierającego tłumu zostali wtłoczeni do środka. Natychmiast zaleciało gospodarskim smrodkiem. Jakaś kobieta w kwiaciastej chuście ze złocistymi nitkami wbiła swój brudny plecak w nerkę Wacka. Atakując tłum wiła się jak owsik na nikogo nie zważając. Pewnie była swego rodzaju kurierem i dorabiała na lewo handlując surowym mięsem, bo waliło od niej padliną, aż strach. Zniesmaczony Wacek próbował się odsunąć, jednak w tym tłumie nie było to możliwe. Szczególnie nie znosił zapachu świeżej krwi. Ta parując z nieszczelności staroświeckiego plecaka niegdyś w kolorze khaki, złośliwie więzła mu w nozdrzach i im bardziej próbował o niej zapomnieć, tym bardziej jej odór go dopadał. Uczepił się więc kurczowo skórzanego uchwytu na słupku i czekał niecierpliwie na odjazd, starając się wyłączyć zmysł powonienia. Mdliło go na myśl o tym, że ktoś może kupić mięso z tak cuchnącego plecaka, a potem zrobić z niego kotlety lub cokolwiek innego. Poza tym nienawidził takiej ciasnoty. W duchu nawet obiecał sobie, że w przyszłości będzie dojeżdżał pociągiem. Kierowca tymczasem z trudem wrzucił bieg w nie synchronizowanej skrzyni „ogórka”, posiłował się z wielką spękaną kierownicą i odsunąwszy z czoła teatralnym gestem beret, ruszył. Jelcz zawarczał głębokim niskim tonem, zgrzytnął na łożyskach i zaczął się powoli toczyć.
– Że też akurat dziś tym archaikiem! – Niemal retorycznie krzyknął Wacek przez tłum do Wojtusia, usiłując jednocześnie zrozumieć, co ten wyprawia.
Wojtuś akurat szarpał się z zaciętą otwartą szybą i walczył przeciągiem. Nie usłyszał kolegi. Ryk silnika był tak wielki, że aż dziw, że kierowcy po całym dniu pracy jeszcze coś słyszeli. Wacek i tak nie oczekiwał odpowiedzi, stanął więc przodem do okna i wyłączył się, usiłując łapać tlen z zewnątrz, gdyż mieszanka zapachów robiła się coraz bardziej nieznośna.
Na szczęście podróż szybko się zaczęła i szybko skończyła. Do Poronina było zewsząd bardzo blisko. Jedynym problem na docelowym przystanku było wyrwanie się ze szpon niewzruszonego tłumu podróżujących. A trzeba było się śpieszyć, bo kierowca nie kwapił się by czekać na wolno wysiadających. Kiedy się to już wreszcie udało, obaj panowie podążyli przez tory kolejowe, by tuż za nimi znaleźć się pod adresem wskazanym w wezwaniu. Nie mieli trudności z trafieniem, bo nawet małe dziecko wiedziało gdzie w Poroninie stoi Lenin, to znaczy gdzie znajduje się muzeum.
Przed administracją budynku zebrało się kilkunastu młodych mężczyzn. Już na pierwszy rzut oka było widać, że pochodzili z różnych środowisk. Stali paląc papierosy, gadali, nudzili się, niektórzy zaś sprawiali wrażenie jakby analizowali repertuar małego kina zlokalizowanego na tyłach budynku. Czekali w małych grupkach dyskutując o wszystkim i o niczym. Taksowali się wzajemnie i oceniali. Starali się zrobić na sobie jak najlepsze wrażenie. Wacek i Wojtuś znaleźli sobie miejsce w tłumku przed plakatem zwiastującym projekcję Czarownic z Eastwick. Wyzierająca z niego demoniczna twarz Nicholsona szczególnie zapadała w pamięci. Diabelski uśmiech wywoływał piorunujące wrażenie, a długie kły wyglądały, jakby zaraz miały się wbić do szyi przyglądających się, wprost z pofalowanego od wilgoci papieru.
– Na to można pójść. – Powiedział Wojtuś do Wacka, nie odrywając oczu od plakatu.
– Szczególnie dla ślicznej Michelle. – Skwitował Wacek. – Może jak ustawimy tu wszystkie sprawy to wyskoczymy na to? Jak to widzisz?
– Nooo, ok bracie. – Zgodził się Wojtuś, wciągając ślinę swoim zwyczajem.
Jak na wiejskie kino repertuar imponował różnorodnością. Comando Squad, Dirty Dancing, Robo Cop i Czarownice z Eastwick. Cztery amerykańskie hity w jednym miesiącu to całkiem nieźle, nie licząc jeszcze krajowej chały. Jak na ironię najzabawniejsze było to, że w samym sercu proletariackiego i nadętego sowiecką ideologią centrum, w maleńkim kinie na tyłach socjalistycznego muzeum, bezczelnie wyświetlano produkty zza żelaznej kurtyny. Gdy Wacek przekazał swoją uwagę koledze, ten skwitował to prostym stwierdzeniem: „co się dziwisz, w tym kraju wszystko jest pojebane, tym bardziej w Poroninie”.
Tymczasem drobny blondynek z przerzedzoną grzywką, około trzydziestki, wyszedł na schody budynku administracyjnego i uprawiając nieskuteczne „prestidigitatorstwo” gestami żaby rodem z muppet-show, podjął próbę przywołania przybyłych. Od razu było widać, że to śliski gość. Miał to wypisane na twarzy. W tym momencie swoją niekompetencję wynosił do rangi sztuki. Dowiódł tego niejednokrotnie również później, nie mówiąc o perfidnym donosicielstwie. W tym jednak momencie tak zaparł się ręką o kolumnę, że obluzowany kamień piaskowca w schodach omal nie wyjechał mu z pod stóp. W ostatniej chwili podtrzymał się filara. Spod butów wystrzelił tylko pył sproszkowanej zaprawy. Jeszcze nie zaczęliśmy, a już zaczynają się jaja – pomyślał Wacek patrząc na gościa. Jasno niebieski sweterek mężczyzny wyraźnie odróżniał się od przybyłej szarej masy, zwłaszcza ten wzór w wypukłe romby w kakaowym odcieniu z meszkiem na liniach figur, który idealnie komponował się z kolorem jego wąsów. Prawdopodobnie od zabójczego kształtu szczeciny pod nosem w przyszłości zyskał przydomek Groucho, choć być może też z powodu zrzędzenia lub innych przywar jakimi obdarzony był jeden z braci Marx. Dziś nikt już tego nie pamięta.
– Uwagaa! Panoowie do odróbki! Podejdźcie! Panoowie! Podejdźcie! – Próbował przekrzyczeć przejeżdżający tuż za ogrodzeniem samochód i nie miał góralskiego akcentu. – Podejdźcie, mam dla wszystkich komunikat. Jest was wszystkich dwunastu? Ty, tam w tyle, wysoki, policz wszystkich. – Zwrócił się do wielkiego jak King Kong chłopaka z dziecięcą rumianą twarzą.
– Ja? – Spytał wystraszony wielkolud, mrużąc nerwowo oczy. – Do mnie pan mówi?
– No, tak do ciebie, a niby do kogo? Jak się nazywasz?
-Ja. Ja nazywam się Rudolf Czaja.
– No, to Czaja policz wszystkich!
– Wielkolud rozejrzał się w tłumie i wielką jak bochen trzęsącą się dłonią pomógł sobie zliczyć towarzystwo.
– Bedzie wszystkich ze trzynastu.
– Pieprzysz. Nie może być trzynastu, bo ma być dwunastu. – Zripostował Groucho wiercąc się niespokojnie na schodach. Wreszcie zniecierpliwiony sam ruszył by policzyć przybyłych.
Zszedł ostrożnie ze schodów, wkręcił się w grupę i zniknął jak wesz w sierści psa, pomiędzy wyższymi od siebie mężczyznami. Nikczemny wzrost nie pozwolił mu nawet wychylić się ponad ramiona poborowych, mimo to sprawnie ich policzył i znowu wrócił na schody.
– No dobra jest dwunastu. Słuchajcie! Ja jestem zastępcą kierownika i dziś zaopatrzę was w odzież roboczą. Za chwilę sprawdzimy was z dokumentami a później spotkacie się z komendantem. On niedługo przyjedzie.
Zakończywszy mowę zniknął w czeluściach korytarza za grubymi drzwiami z ciemnego drewna. Śpieszył się by spożyć kawę, zaparzoną na krótko przed swoim oratorskim popisem, przez sympatyczną, puszystą i wiecznie uśmiechniętą blondynkę z warkoczami.
Tuż po zakończonym występie zarządcy, Wacek uświadomił sobie, że już od pierwszego wejrzenia nie zapałał do niego sympatią, do Wojtusia zaś szepnął:
– Na świecie jest ponad sto pięćdziesiąt krajów, dlaczego do cholery nie urodziłem się gdzie indziej, najlepiej w latach pięćdziesiątych w USA? Powiedz mi, dlaczego miłosierny Bóg pokarał mnie takimi kretyńskimi ziomkami? Przecież przez te dwa lata dostanę zajoba.
– Już ci mówiłem, że na tym świecie wszystko jest pojebane. Poza tym, gdybyś się urodził gdzieś w świecie, dwadzieścia lat wcześniej byłbyś już staruchem i nigdy byśmy się nie poznali. – Odrzekł z uśmiechem Wojtuś.
– To mnie pocieszyłeś. Poza tym miałeś chyba na myśli, że to w tym kraju jest wszystko pojebane, a nie na świecie! – Poprawił go Wacek.
– Co to za różnica, w kraju, czy na świecie? Ważne, że tu i teraz jest wszystko pojebane. Zresztą Polska to też świat. – Uciął dyskusję Wojtuś.
Później jednak przemknęła mu przez mózg myśl, że jednak lepiej byłoby być zdrowym czterdziestolatkiem w dowolnym i dobrze funkcjonującym kraju świata, niż najbardziej nawet dorodnym dwudziestolatkiem w Polsce a także mieć przed sobą czarną perspektywę życia w nieustannych troskach o byt i bezpieczeństwo. Gdyby Bóg reagując na jego koncepcję dał mu taką możliwość, zapewne by skorzystał.
Drużyna dwunastu ponownie rozsiadła się przed budynkiem. Przybyła ekipa okazała się najbardziej wybrakowaną poborową elitą z całego Podhala. Wszyscy pochodzili z okolicznych wsi i miasteczek, i każdemu coś dolegało.
W oczekiwaniu na przyjazd komendanta Wacek postanowił rozejrzeć się w terenie. Siedzenie na schodach nudziło go, a z chłopakami, przynajmniej na razie, nie miał o czym gadać. Ponadto poza Wojtusiem nie poznał jeszcze nikogo.
Szczególnie zaintrygowała go sadzawka przed pomnikiem. Była zamulona i pełna zgniłych liści. Zaciekawiło go jaka jest jej głębokość. Niewielkie fasolowate rozlewisko przed postumentem oraz architektura terenu wokół pomnika imitowały estetykę wschodnich mauzoleów. W niczym jednak im nie dorównywały. Duże mosiężne napisy na granitowej płaszczyźnie cokołu bardziej kojarzyły się z nagrobnym epitafium, niż z ideologiczną paplaniną. Nad wszystkim górował, odlany ze spiżu i sporej dawki wazeliny, średniej wielkości pomnik Władimira Iljicza Uljanowa. Wołodia trwał dumnie w pozycji oddającej chód z rękami w kieszeniach spodni, jakby chciał powiedzieć: „tylko ja mam rację, ja nieśmiertelny wódz rewolucji”.
Dosyć dwuznaczne byłoby to stwierdzenie, gdyby je rzeczywiście wypowiedział. I chyba miałby trochę racji. Bo choć zdecydowanie żaden z ludzi w swej cielesnej powłoce nie jest nieśmiertelny, to oczywiście myśl Lenina przetrwała i jest „wiecznie żywa”, czyli nieśmiertelna. Do Wacka jednak ten cudowny „wiecznie żywy duch” jakoś nie trafił. Nigdy nie przyjął ducha ideologii, mimo systematycznej indoktrynacji, prowadzonej z pomocą zmasowanej i nieustępliwej propagandy przez całe jego życie. Mimo tego w promieniach wrześniowego słońca roku osiemdziesiątego siódmego w Poroninie, wódz z brązu ustawiony na jasnym granicie budził w Wacku respekt, gdyż jako dzieło wolno przemijającego socrealizmu wyglądał dumnie, okazale i w sensie artystycznym nawet mu się podobał. Za to już znacznie miej okazale prezentował się, jako symbol przysychającego komunistycznego systemu w europejskim wydaniu, który po równi pochyłej staczał się ku nieuchronnemu upadkowi, szybko nabierając rozpędu. Zakręcony myślami Wacek podszedł bliżej by przyjrzeć się wodzowi. Nigdy wcześniej tu nie był, choć dziesiątki razy bywał w okolicy. No, ale któż z dobrej woli chciałby oglądać Lenina?
Z przemyśleń wyrwało go nawoływanie Wojtusia.
– Wacek wracaj. Komendant przyjechał. Choć bracie bo… – Końcówka nie była już zrozumiała, ponieważ wiatr lekko zawirował kupką zgrabionych liści i zagłuszył słowa Wojtusia.
Wacek dostrzegł w oddali sylwetkę wchodzącego po schodach starszego mężczyzny z aktówką pod pachą. Nim jednak udał się do budynku administracyjnego, uległ ciekawości i przebiegł przez wypełnione zapachem starego drewna i środków czystości muzeum. Nic konkretnego i wartego uwagi nie rzuciło mu się w oczy. Naciągane byle co. Wśród eksponatów znajdowały się jedynie książki, plansze, fotokopie dokumentów, ilustracje i wycinki z prasy za szybami witryn. Miały one przybliżać pobyt Lenina na Podhalu oraz działalność podczas rewolucji. Obrazowały też życie demoludów i walkę o wyzwolenie narodów będących „w okowach zgniłego kapitalizmu”. Typowy zakłamany komunistyczny bełkot. Jedno wielkie i bezwartościowe gówno. Znalazło się jednak coś, co szczególnie go poruszyło. Nie w sensie zabytkowym, raczej w aspekcie politycznej hipokryzji. Czarę irytacji przelała bowiem powieszona u wyjścia tablica ze słowami Stalina: Zachowajcie Iljicza w pamięci, kochajcie go i studiujcie dzieła Iljicza, naszego nauczyciela, naszego wodza.
– Ja pierdolę! Polska to rzeczywiście dziwny kraj! I kto w to wierzy? – Mimochodem zagadał zirytowany do zaskoczonej pracownicy pilnującej wejścia, nie siląc się nawet na sarkazm. Po czym zgryźliwe dodał. – Fałszywy buraczany ludobójca! Łgarz i hipokryta! Wpierw odsunął tego łysego gnoja od władzy, później niecierpliwie czekał aż zdechnie, następnie wbrew jego woli kazał go zabalsamować a na koniec łżąc, kazał ludziom kochać go i studiować! – Mówiąc to wskazał ruchem głowy pomnik. – A my to niby kretyni i mamy to kupić! Ależ tak, jesteśmy kretynami, kupiła go połowa Europejczyków i jeszcze większa część Azjatów!
W tym przypadku, była to reakcja na nonsens z jakim przed momentem się zderzył. Nie chodziło mu o modny w owym czasie sposób ekscentrycznego demonstrowania emocji. Wychodząc nie maskował oburzenia, zaś obserwująca go, zdziwiona pracownica muzeum, nic nie zrozumiała.
oprac. r/
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS