A A+ A++

„Nie chcę rodzić w Polsce”

Politycy PiS odmieniają hasło „polska rodzina” przez wszystkie przypadki. „Polska”, czyli złożona z kobiety, mężczyzny i gromadki dzieci, bo tylko taki jej model lansują politycy prawicy. Słowa Mateusza Morawieckiego „nie ma przyszłości państwa polskiego bez przyszłości rodzin polskich” oznaczają tak naprawdę „ujemny przyrost naturalny oznacza katastrofę dla systemu emerytalnego”. Jednak nie pomaga ani usilne promowanie tradycyjnych wartości, ani program „500 plus”. Polki coraz rzadziej decydują się na macierzyństwo, a orzeczenie Trybunału Julii Przyłębskiej zniechęca je do roli matek jeszcze bardziej.

– Od wielu kobiet słyszę, że boją się w obecnej sytuacji zajść w ciążę – mówi Elżbieta Korolczuk, socjolożka. – Utraciły – i tak niewielkie – zaufanie do systemu ochrony zdrowia. Nie czują się bezpieczne. Zastanawiają się: a co, jeśli zostanę źle zdiagnozowana, jeśli lekarz zamiast ratować moje życie zasłoni się klauzulą sumienia?

Przeczytaj także: „Odwaga” pojedynczego lekarza nie ma znaczenia. Ginekolodzy już nawet rozmawiać się boją

Orzeczenie zdelegalizowało aborcję w przypadku nieodwracalnych i ciężkich uszkodzeń płodu. „W naszym przekonaniu grozi ono wielowymiarowymi, długoterminowymi skutkami społeczno-demograficznymi, pogarszając sytuację demograficzną kraju doświadczającego niskiej dzietności, intensyfikacji starzenia się populacji i wyludniania się obszarów peryferyjnych” – alarmują członkowie Komitetu Nauk Demograficznych PAN. Ostrzegają, że nowe prawo zaburzy proces planowania rodziny.

„Obawy przed zajściem w ciążę mogą prowadzić do opóźniania decyzji o urodzeniu, a nawet rezygnację z pragnień prokreacyjnych” – przekonują.

Obawiają się również, że restrykcyjne prawo aborcyjne będzie dla części młodych jednym z argumentów „za” emigracją.

Naukowcy z PAN ostrzegają, że kobiety i tak będą przerywać ciąże, ale w podziemiu aborcyjnym – a to może zagrażać ich życiu i zdrowiu. Zmuszanie kobiet do rodzenia płodów obarczonych wadami letalnymi naraża je też na traumę. Kobiety po takich przeżyciach będą mniej skłonne do podejmowania decyzji o kolejnej ciąży.

Małgorzata: – Mój ginekolog mówi, że jeśli chcemy mieć jeszcze jedno dziecko, to nie powinniśmy dłużej czekać. Odstawiłam pigułki antykoncepcyjne, teraz miał być „ten czas”. Jeszcze nie wiem, co postanowimy. Ostatnio rozmawialiśmy z mężem, że może odpuścimy. Już z jednym dzieckiem nie jest nam łatwo. A co jeśli będę mieć komplikacje w ciąży? Może lepiej nie ryzykować, cieszyć się z tego, co już jest.

Polki boją się rodzić, tymczasem GUS opublikował dane, które zaskoczyły nawet demografów. To już drugi z rzędu rok, kiedy przyrost naturalny jest najniższy od dekad. W rok ubyło nas rekordowe 204 tys. To najgorszy wynik od czasów II wojny światowej.

To skutek nie tylko wyższej śmiertelności wywołanej przez COVID-19, ale też efekt bardzo niskiej liczy urodzeń. Ich współczynnik obniżył się w skali roku o 0,7 pkt do 8,8 promila.

Do ujemnego przyrostu naturalnego dołożył się też większy współczynnik zgonów. W pierwszych trzech kwartałach 2021 roku zmarło o ok. 61 tys. więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. Demografowie oceniają, że w optymistycznym scenariuszu skutki pandemii będą odczuwane przez kolejnych 30 lat.

– Tak niskiego przyrostu naturalnego spodziewaliśmy się dopiero w 2029 roku – mówi o prognozach demograficznych prof. Piotr Szukalski, demograf z Uniwersytetu Łódzkiego. – Proces wyludniania się kraju był nieunikniony, ale pandemia znacznie go przyspieszyła. Osoby urodzone podczas „boomu” z początku lat 80. dziś dobiegają już do czterdziestki. Liczba kobiet w wieku rozrodczym jest coraz niższa.

Na długofalowe przyczyny niskiego przyrostu nałożyła się w 2020 roku pandemia. Polacy czuli się niepewnie. Martwili się o zdrowie, finanse, nie zawierali nowych znajomości i rezygnowali ze ślubów – a te wciąż są dla wielu osób warunkiem starania się o potomstwo. – Wiele osób odłożyło decyzję o dziecku na później, kiedy sytuacja się ustabilizuje. Ale nawet jeśli tę decyzję w końcu podejmą, to strat demograficznych z okresu pandemii nie uda nam się już odbudować – mówi prof. Szukalski.

Czy na pewno chodzi o rodzinę?

Nowe dane GUS zaskoczyły również PiS. Kondycję polskiej demografii miał uratować program 500 plus. Tak się jednak nie stało. Wzrost liczby urodzeń odnotowano tylko tuż po jego uruchomieniu, i to głównie wśród rodzin, które miały już jedno lub dwoje dzieci. Rządzący szukają więc nowych rozwiązań. Pojawiają się pomysły waloryzacji kwoty dodatku o wskaźnik inflacji lub podniesieniu stawki. Taka zmiana miałaby zostać wprowadzona najwcześniej za rok lub dwa lata – tuż przed kolejnymi wyborami.

– 500 plus daje rządowi korzyści polityczne, ale nie nie ma większego wpływu na demografię. Same pieniądze nie wystarczą, by zachęcić do rodzenia dzieci – uważa dr Elżbieta Korolczuk. W jej opinii PiS traktuje kwestię dzietności czysto instrumentalnie, decyduje ideologia a nie myślenie systemowe. – Gdyby było inaczej, politycy nie wprowadziliby prawa, które uderza w kobiety w wieku reprodukcyjnym. I to niezależnie od poglądów, bo przecież przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej protestują też katoliczki.

Według prof. Szukalskiego za wcześnie by ocenić, jaki wpływ na demografię może mieć zaostrzenie prawa aborcyjnego. – Jako demograf i zwolennik twardych danych będę czekać do jesieni. Choć i wtedy trudno będzie ocenić, jaka część kobiet zrezygnowała z reprodukcji ze względu na restrykcyjne prawo, a jaka np. z powodu obaw o przyszłość w dobie pandemii. Te czynniki będą się na siebie nakładać.

Agata z Gdańska, 28 lat, ma stabilną pracę w instytucji kultury. Ze swoim wieloletnim partnerem zaręczyła się ubiegłego lata. Ślub odbędzie się po pandemii. Miało być też dziecko, jedno. Ale Agata mówi, że dopóki sytuacja polityczna się nie zmieni, nie zamierza zajść w ciążę. – Boję się tego, co jeszcze mogą zrobić, jak głęboko będą ingerować w nasze życie prywatne. Chodzę na protesty, chce mi się płakać. Jako kobieta czuję się poniżona i zastraszona. Chciałabym być mamą, ale czuję też duży opór – mówi gdańszczanka. Jest jeszcze młoda, więc ma czas, by zmienić zdanie.

Sceptyczni powiedzą, że Polska nigdy nie była szczególnie dobrym krajem dla matek. Ostatni raport Fundacji Rodzić po Ludzku nie pozostawiają złudzeń. 54,3 proc. rodzących było obiektem przemocy lub nadużyć związanych z zachowaniem personelu lub niedopełnieniem wszystkich procedur. Blisko 17 proc. rodzących doświadczyło różnego rodzaju przemocy: niestosownych komentarzy, podnoszenia głosu a nawet przemocy fizycznej.

O tym, co się dzieje, kiedy fundamentalizm religijny miesza się z medycyną, mogliśmy przekonać się obserwując dramat pacjentki doktora Chazana, ówczesnego dyrektora warszawskiego Szpitala im. Św. Rodziny. Historia kobiety, która trafiła do jego gabinetu wydaje się przerażająco aktualna mimo że wydarzyła się w 2014 roku. Płód był silnie uszkodzony. Lekarz powinien skierować ją na zabieg przerwania ciąży, zgodnie z obowiązującym prawem. Zamiast tego przeciągał diagnozę, a ostatecznie odmówił terminacji, powołując się na klauzulę sumienia. Kobieta została zmuszona do porodu. Dziecko – z masywnym wodogłowiem i bez części kości czaszki – przeżyło kilka dni, w ogromnym cierpieniu. Jego rodzice jeszcze długo nie mogli poradzić sobie z traumą. Doktor Chazan stał się zaś bohaterem środowisk antychoice.

Elżbieta Korolczuk: – Nasze państwo wzmacnia mechanizmy pozbawiające kobiety wpływu na najbardziej intymną sferę ich życia. Kobieta w ciąży czuje, że jest zdana na łaskę innych: lekarzy, polityków, księży. Kobiety często słyszą o koszmarnych sytuacjach w gabinetach ginekologicznych i na porodówkach, wiele z nich doświadczyło lekceważenia, arogancji a czasem wręcz okrucieństwa podczas porodu – mówi socjolożka. Nawet te kobiety, które na co dzień są niezależne i odważne, kiedy zderzają się z opieką okołoporodową w Polsce, mówią o poczuciu niesłychanej bezbronności. Nagle tracą kontrolę nad swoim ciałem, boją się sprzeciwić – bo wiedzą, że jako niepokorne pacjentki mogą zostać za nie ukarane. Widzą, że lekarz czy personel medyczny łamią ich prawa, a mimo to milczą, by nie zostać potraktowane jeszcze gorzej.

Polecamy: Rodzice dzisiaj mogą tylko cierpieć. Zgodnie z prawem. A lekarz nie może nic zrobić

To nie jest kraj do rodzenia dzieci

W ostatnim czasie Polki czują się zaniepokojone coraz większym wpływem ultrakonserwatywnych organizacji, takich jak na przykład Ordo Iuris, na polską rzeczywistość. Za ich sprawą mamy od kilku tygodni jedno z najbardziej restrykcyjnych praw aborcyjnych na świecie. Ale nie chodzi już tylko o aborcję.

Odkąd rządzi PiS „ofiarą” ideologizacji polityki stały się zabiegi in vitro. Zamiast skutecznych metod leczenia bezpłodności polskie władze stawiają na znacznie mniej efektywną naprotechnologię. Problem w tym, że Narodowy Program Prokreacji (zainaugurowany w 2016 roku) okazał się fiaskiem. Kosztował 46 milionów złotych i służył głównie do finansowania badań diagnostycznych, którym poddawano osoby bezpłodne. Zgłosiło się do niego 5,7 tys. par, a 294 zaszły w ciążę – daje to współczynnik 0,05 ciąży na parę. Do każdej z nich budżet dołożył 156 tysięcy złotych – wynika z raportu NIK. Program okazał się więc dalece mniej skuteczny niż finansowanie zapłodnia metodą in vitro, wprowadzone jeszcze za rządów PO. Kosztowało ono 244 miliony złotych i urodziło się dzięki niemu 22,2 tys. dzieci. Do narodzin każdego z nich budżet dołożył więc nieco ponad 13,2 tys. złotych. Problem w tym, że zapłodnienie pozaustrojowe jest sprzeczne z nauczaniem Kościoła, dlatego obecny rząd nie zdecydował się na kontynuację programu stworzonego przez poprzedników.

Powstałą lukę w jakiejś części wypełnia kilka mniejszych programów, opłacanych przez samorządy – m.in. Gdańska, Łodzi, Wrocławia czy Warszawy. Ale to zaledwie kropla w morzu potrzeb.

Dziś z metody in vitro mogą korzystać tylko uprzywilejowani – czyli ci, których stać na diagnostykę oraz zabieg w prywatnych klinikach, lub mieszkańcy dużych miast. Finansowanie in vitro zależy tylko i wyłącznie od dobrej woli samorządów. – Brak programu ogólnokrajowego oznacza, że in vitro jest nieosiągalne dla większości rodziców z mniejszych miejscowości czy wsi. To kolejny paradoks, bo przecież z in vitro korzysta wiele par, zdecydowanych i zdeterminowanych, że chcą zostać rodzicami – mówi Elżbieta Korolczuk.

Tymczasem Polskie Towarzystwo Medycyny Rozrodu i Embriologii szacuje, że na bezpłodność cierpi na „co szósta, a może nawet co piąta para będąca w wieku rozrodczym”. A będzie jeszcze gorzej, bo na problemy z płodnością wpływają zanieczyszczenie środowiska i wszechobecność szkodliwych substancji, np. w środkach ochrony roślin czy dodatkach do żywności.

Polecamy: Wiemy, ile mogła kosztować billboardowa kampania „płodowa”

Katarzyna, 29-letnia pediatra z Warszawy, jest w 9 tygodniu ciąży. O tym, że zostanie mamą, dowiedziała się kiedy w całej Polsce trwały protesty przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Sama w nich uczestniczyła. Na transparencie przykleiła obrazek przedstawiający dinozaura (wycięła go z plakatu reklamowego, który wisiał na oddziale). Obok napisała: „Jarek, one też myślały, że nie wyginą”. – Nie spodziewałam się, że okres mojej ciąży będzie tak wyglądać. Udzieliła mi się atmosfera strachu. Co jeśli z dzieckiem będzie coś nie tak? Czy lekarz mi pomoże?

Zrobiła pakiet badań prenatalnych (na swój koszt, ponieważ część z nich przysługuje tylko kobietom po 35 roku życia), płód rozwija się prawidłowo. Powinna być szczęśliwa – ma kochającego i wspierającego męża, niezłą sytuację finansową. – Ale jak idę na badania, to czuję się jak obywatelka gorszej kategorii – zwierza się. – Porównuję to sobie z opowieściami moich koleżanek, m.in. z Danii, które mogą liczyć na wysokie standardy opieki. A u nas? Dowiaduję się, że nie dostanę skierowania na badania pod kątem wykrycia HIV. Lekarka tłumaczy, że badanie się nie opłaca, bo jak poronię, to przychodnia niepotrzebnie wyda pieniądze.

Potem wracam do domu, włączam telewizor i słyszę polityków krzyczących o tym, że płód to człowiek, należy mu się ochrona od samego poczęcia – mówi Katarzyna. I dodaje, że nie dziwi się koleżankom, które wolą poczekać z decyzją o dziecku aż „to się skończy”.

Delegalizacja aborcji nie sprzyja prokreacji

– Wiele badań wskazuje, że restrykcyjna polityka aborcyjna nie sprzyja prokreacji. Wyższy przyrost naturalny odnotowuje się za to w krajach o liberalnym prawie, stawiającym na rozwiązania wspierające równouprawnienie, oraz pomoc socjalną – tak jest m.in. w Szwecji, czy we Francji – mówi Korolczuk.

Wsparcie dla rodziców powinno być różnorodne – bonusy pieniężne też są skuteczne, ale nie tak, jak szeroki dostęp do żłobków, ochrony zdrowia na przyzwoitym poziomie czy edukacji. – Dlatego potrzebujemy długofalowej polityki prorodzinnej, której skutkiem będzie obniżanie kosztów – ekonomicznych i społecznych posiadania dzieci – mówi socjolożka.

Bo konsekwencje rodzicielstwa spadają głównie na kobiety. Według danych GUS Polki decydują się na pierwsze dziecko tuż przed 28 rokiem życia. Dla porównania – w 1990 roku swoje pierwsze dziecko rodziły kobiety aż o 5 lat młodsze. Dziś najwięcej dzieci rodzą kobiety pomiędzy 30. a 34. rokiem życia. I chociaż często mają już ustabilizowaną pozycję zawodową czy finansową, zauważają, że połączenie niezależności z rolą matki nie należy do łatwych. „Po urlopie macierzyńskim czy wychowawczym matka zdecydowanie ciężej odnajduje się na rynku. Jest inaczej postrzegana przez pracodawców. Patrzy się na nią przez pryzmat młodej matki, dla której priorytetem będzie opieka nad dzieckiem, a nie obowiązki zawodowe” – mówi Katarzyna Znańska-Kozłowska z Fundacji Prawo dla Mam na łamach magazynu „Forbes Woman”.

Chociaż urlop rodzicielski wziąć może także ojciec dziecka, panowie niechętnie korzystają z tego przywileju. Może to wynik stereotypów – że to kobieta ma zajmować się małym dzieckiem, a może kalkulacji – Polki z reguły zarabiają mniej niż Polacy. Urlop macierzyński jest więc mniej odczuwalny dla domowego budżetu, za to osłabia pozycję kobiety. Im dłuższa przerwa od pracy, tym trudniej odnaleźć się po powrocie do firmy – nawet na tym samym stanowisku. A jeśli już uda się wrócić, to dla kobiet oznacza to często pracę na dwa „etaty” – zawodowo i w domu. Tylko w 4 proc. domów to mężczyźni częściej niż kobiety opiekują się dziećmi. Aż 82 proc. kobiet i jedynie 34 proc. mężczyzn gotuje i wykonuje prace domowe. W odrabianie lekcji z dziećmi włącza się 43 proc. pań i 6 proc. panów.

Nie dalej niż rok temu obecny minister edukacji porównywał kobiety do dzików – które zatraciły instynkt samozachowawczy i zapomniały „do czego je pan Bóg stworzył”. – Kobiety są coraz lepiej wykształcone, nie zgadzają się na to, by sprowadzać je do roli głównie reprodukcyjnej, jak robi to obecnie PiS, inspirowany przez religijnych fundamentalistów – mówi Korolczuk.

I dodaje: – Obserwujemy obecnie stopniowe umacnianie systemu, w którym kobieta traci swoją podmiotowość i staje się przedmiotem wymagającym kontroli. Dla wielu kobiet to jasny sygnał, że ich potrzeby jako obywatelek nie są istotne. Kobiety potrzebują poczucia stabilności oraz przekonania, że w razie niebezpieczeństwa czy komplikacji otrzymają profesjonalną pomoc. A my stajemy się państwem, w którym standardy opieki zdrowotnej wyznacza ideologia katolicka, a nie medycyna – mówi Elżbieta Korolczuk.

Młodzi coraz bardziej lewicowi. Po ten elektorat może sięgnąć nawet Hołownia

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRusza Kino Łuków. Co z pływalnią?
Następny artykułPolki się buntują. „Nie chcę rodzić w takim kraju”