A A+ A++

Gdy zasiadałem do tego felietonu, wskoczył mi na biurko Natan. Ten czarny i zdecydowanie najmądrzejszy z naszych kotów. Swoim zwyczajem przebiegł się po klawiaturze, spojrzał w ekran laptopa i rzekł: – Ty nie pisz o Ameryce, przecież nic się na niej nie znasz. Napisz o tym, na czym naprawdę się znasz.

– Ale ja się znam tylko na skokach narciarskich – zaoponowałem nieśmiało. A teraz o Stochu wszyscy będą pisać.

– Trudno, to wymyśl taką historyjkę, której nie napisze nikt inny – upierał się Natan.

Cóż, kotu się nie odmawia. No więc przypomniałem sobie pewną historię sprzed lat, którą w sposób niepozbawiony melancholii spuentowały zawody w Bischofshofen, kończące Turniej Czterech Skoczni.

Czytaj też: „Kiedy Kamil siada na belce, wariujemy ze strachu” – mówią rodzice Stocha

Wszystko zaczęło się jesienią 2013 roku. Najlepszym skoczkiem świata był wówczas Gregor Schlierenzauer, który mimo ledwie 23 lat już bił rekordy wszechczasów w liczbie wygranych konkursów Pucharu Świata. I nie miał pojęcia, że jego gwiezdny czas już dobiega końca, a po nim nadejdzie sześć lat daremnej walki o powrót na szczyt. Zapytany o prognozy na rozpoczynający się właśnie sezon, stwierdził, że groźni będą Polacy, zaś najgroźniejszym z nich może okazać się Krzysztof Biegun.

Wywołało to pewną konsternację. Dlaczego Biegun? Mieliśmy przecież doświadczonego już Kamila Stocha, który kilka miesięcy wcześniej został mistrzem świata, a w generalnej klasyfikacji Pucharu Świata zajął trzecie miejsce. Biegun zaś miał wówczas lat 19, a w dorobku – jedno, jedyne 30. miejsce w pucharowych zawodach. Toteż, mimo że Schlierenzauer na skokach znał się jak mało kto, a w dodatku obserwował przedsezonowe treningi Polaków, jego proroctwo przyjęto z pewnym niedowierzaniem.

Sezon zaczął się w Klingenthal. Choć nie powinien: pogoda była koszmarna, a zawody – niebezpieczne i loteryjne. Tym niemniej wygrał je nie kto inny jak Krzysztof Biegun. I tym samym został drugim po Adamie Małyszu Polakiem – liderem Pucharu Świata. Wprawdzie na krótko: później już takich fajerwerków nie było, choć w tamtym sezonie Biegun w niejednym konkursie zajmował miejsca, o których wielu skoczków mogło tylko pomarzyć. Wyglądało więc, że wprawdzie proroctwo Schlierenzauera było trochę na wyrost, ale – wyrasta nam następny, wybitny skoczek.

Tymczasem coś się kompletnie zacięło. Już nigdy po tamtym sezonie Biegun nie zdobył choćby punktu w Pucharze Świata, coraz rzadziej łapał się do składu. Startował głównie w Pucharze Kontynentalnym (to taka druga liga w skokach), gdzie jednym z jego ostatnich sukcesików było trzecie miejsce w zawodach, które wygrał młodziutki Norweg – tak jest: Halvor Egner Granerud. W 2018 roku, zniechęcony brakiem sukcesów (a więc i możliwości utrzymania się ze skoków), Biegun zakończył karierę. Zajął się trenerką, zadziwiająco dobrze sprawdził się też jako ekspert, zapraszany do Eurosportu.

Komentował również fantastyczny dla Polaków Turniej Czterech Skoczni. Patrząc, jak cieszy się z sukcesu Polaków, podziwiałem go, jak dobrze radzi sobie – przynajmniej na zewnątrz – z nieuchronną goryczą. Bo przecież on, młodszy o osiem lat od Stocha i Żyły, powinien być tam, w Bischofshofen. I te sukcesy odnosić, a nie – komentować!

Biegun wyznał, że szczególnie kibicował Andrzejowi Stękale. Jak wielu z nas, znających losy szóstego skoczka tegorocznego Turnieju Czterech Skoczni. Bardzo podobne do losów właśnie Bieguna. Rok młodszy Stękała miał też jeden świetny sezon, po którym popadł w sportowy niebyt. Na prawie pięć lat! Nic mu nie wychodziło; wtajemniczeni twierdzili, że Stefan Horngacher, chcąc uczynić ze Stękały jeszcze lepszego skoczka, popsuł to, co zawodnik wcześniej umiał.

Dziś były trener naszej kadry twierdzi, że Stękale brakowało wiary w to, że może być wielkim zawodnikiem. Ale to nie trzyma się kupy, bo Stękała przetrwał. Dorabiał jako kelner, trenował, aż odrodził się jak Feniks z popiołów i ma teraz swój gwiezdny czas.

Czy Krzysztof Biegun, patrząc na świetne skoki młodszego o rok kolegi, nie myślał o nich jak o lepszej wersji własnej kariery, takiej, która skończyła się happy endem? Czy nie przychodziło mu do głowy, że jednak – można było?

Czytaj też: Lecieć jeszcze, jeszcze dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKoronawirus na Podkarpaciu. Blisko 500 nowych zakażeń, osiem zgonów
Następny artykułKinga Bieniek: dam drugie życie waszym choinkom!