Tysiące ludzi próbujących przekroczyć w ostatnich tygodniach granicę z Łotwą, Litwą i Polską – przy zachęcie i w bezpośredniej asyście białoruskich służb – przekonało się, że Europa nie jest wcale taka gościnna, a granice niełatwo przekroczyć. Migranci byli brutalnie traktowani przez straż graniczną, przepychani z powrotem na stronę białoruską, a ich prośby o ochronę międzynarodową – tak jak grupy w Usnarzu Górnym – ignorowane. Część z nich zdecydowała się zawrócić, setki czekają na procedury związane z przyznaniem ochrony międzynarodowej w ośrodkach i obozach. Na granicy rozgrywa się teraz wiele dramatów, o których pewnie nigdy się nie dowiemy.
W lutym 2020, premier Recep Tayyip Erdogan ogłosił, że Turcja nie będzie już dłużej pełnić roli strażnika unijnej granicy i udzielać schronienia migrantom. – Czas, żebyście wy poczuli się do odpowiedzialności – zwrócił się w telewizyjnym wystąpieniu do państw europejskich i ogłosił, że znosi kontrole na granicach z Grecją. W następnych dniach tysiące ludzi – głównie z Syrii, Iraku, Afganistanu, Palestyny i Bangladeszu – ruszyło w stronę przejść granicznych. Greckie służby przywitały ich gazem łzawiącym, armatkami wodnymi i gumowymi kulami. Gdy w następnych dniach uchodźcy koczowali pod granicą, nie rozumiejąc sytuacji w której się znaleźli, Grecja ogłosiła, że na cztery tygodnie całkowicie zawiesza przyjmowanie wniosków azylowych.
14 miesięcy później granicę w Ceucie – 80-tysięcznej enklawie hiszpańskiej w północnej Afryce – przekroczyło w ciągu kilkunastu godzin ponad 9 tys. osób. Marokańskie służby, które na mocy porozumień z UE pilnują jej zewnętrznej granicy, tym razem tylko biernie przyglądały się, jak setki ludzi skaczą do wody i płyną w stronę plaży po hiszpańskiej stronie. Niektórzy pokonywali krótki odcinek na tratwach domowej roboty, inni przywiązywali do ciała bojki z plastikowych butelek. Podczas gdy wolontariusze Czerwonego Krzyża reanimowali i ratowali od hipotermii marokańskich i senegalskich nastolatków, premier Pedro Sanchez surowym tonem ogłaszał, że „Hiszpania nie da się szantażować” i wysyłał do Ceuty wojsko. Nieletni migranci bez opieki mogli pozostać w kraju, reszta została została wypchnięta z powrotem do Maroka. Niektórzy zawracali sami, gdy orientowali się że zostali oszukani.
Po ludziach do celu
Chociaż koncepcja „hybrydowej wojny” (czasem jako drugi człon tego terminu pojawiają się „ataki”, „zagrożenia”, czy „broń”) jest obecna w debacie od lat i często powołują się na nią różne instytucje Unii Europejskiej, to sam termin wciąż budzi wiele wątpliwości. Jako pierwszy zdefiniował go w 2007 roku Frank Hofman, profesor National Defense University w Waszyngtonie. Jego zdaniem to połączenie typowych strategii wojennych z niekonwencjonalnymi – działaniami dyplomatycznymi, dezinformacją, interwencjami w procesy polityczne (np. w wybory), destabilizacją porządku prawnego czy terroryzmem. Cztery lata później badaczka stosunków międzynarodowych Kelly Greenhill dodała do definicji jeszcze jeden wymiar: instrumentalne użycie migrantów i uchodźców jako „broni”. W swojej książce „Weapons of Mass Migration: Forced Displacement, Coercion, and Foreign Policy („Broń masowej migracji: wymuszone przesiedlenia, środki przymusu i polityka zagraniczna”; praca ta nie została wydana w Polsce) opisuje 75 przykładów wykorzystania migracji do osiągnięcia celów politycznych, militarnych lub ekonomicznych. Wszystkie miały miejsce już po przyjęciu Konwencji Genewskiej, najczęściej były inicjowane przez dyktatorów i wymierzone w sąsiednie państwa demokratyczne.
Dlaczego politycy wykorzystują migrantów jako „broń”? Kelly Greenhill wyróżnia w swojej książce sześć głównych motywów: czystki etniczne, cele ekonomiczne, budowanie „piątej kolumny”, infiltracja, szantaż i destabilizacja polityczna. W polskiej i europejskiej debacie najwięcej mówi się o trzech ostatnich.
Infiltracja, czyli naczelny straszak narodowców, to wmieszanie się przestępców lub terrorystów w grupy uchodźców. Chętnie odwołują się do niej antyimigranccy politycy, tacy jak Donald Trump czy Marine le Pen, ostrzegając przed zamachowcami, przemytem narkotyków i wzrostem przestępczości. Statystyki nie są jednak po ich stronie. Amerykańscy socjologowie badający przestrzeganie prawa w regionach z dużym odsetkiem imigrantów wykazali, że za większość przestępstw odpowiadają rodowici obywatele USA. Nie sprawdza się też teoria o islamistach infiltrujących grupy z Syrii i Iraku: na 800 tys. uchodźców, którzy przybyli do Stanów w latach 2001-2016 tylko pięć osób zostało aresztowanych z powodu działań terrorystycznych. Do Niemiec przyjechało w 2015 roku 600 000 uchodźców, zarzuty o terroryzm postawiono 17.
Nie ma natomiast wątpliwości, że częstym celem krajów prowokujących migrację jest wywarcie presji na kraj docelowy. W 2020 Turcja roku domagała się od Unii Europejskiej zwiększenia nakładów finansowych na ochronę granic i pomoc uchodźcom, ale też wsparcia w działaniach wojennych w Syrii. Granica w Ceucie została rozszczelniona, gdy wyszło na jaw, że Hiszpania przyjęła do szpitala „narodowego wroga”– przywódcę Sahary Zachodniej, z którą Maroko pozostaje w wieloletnim konflikcie. Król Mohammed VI stwierdził wprost: jeśli Hiszpania ma zamiar wspierać jego wrogów, to niewinni ludzie będą cierpieć. W dyplomację nie bawi się także Aleksandr Łukaszenka, ogłaszając, że jeśli Unia Europejska nie cofnie nałożonych na Białoruś sankcji, to „zaleje ją migrantami i narkotykami”.
Zdaniem niektórych obserwatorów i polityków, do nasilenia migracji z Bliskiego Wschodu przyczyniać się może jeszcze jeden potężny aktor, któremu konflikty w krajach Unii są bardzo na rękę. Od kilku lat pojawiają się głosy, że wzrastająca liczba migrantów jest skutkiem bombardowań Syrii przez siły rządowe wspierane przez Rosję. Generał Philip Breedlov – były naczelny dowódca NATO w Europie – mówił w Senacie USA w 2016 roku, że Rosja używa uchodźców do osłabienia Europy i wzniecania niepokojów społecznych. Kilka dni temu dziennikarz, analityk i ekspert od polityki rosyjskiej Paul Goble napisał, że „za plecami Łukaszenki może stać Rosja, która prawie na pewno wykorzysta tą sytuację do destabilizacji UE i NATO”. Za aktywną rolą Rosji w zwiększaniu migracji przemawia fakt, że szczególnie często bombardowała w Syrii obiekty cywilne i nie skorzystała z żadnej okazji do załagodzenia konfliktu.
Politycy i dziennikarze mówią o tym wprost, ale już badacze akademiccy są ostrożniejsi w stawianiu tez. Zaznaczają, że choć jest wiele przesłanek, nie ma jasnych dowodów na zależność przyczynowo-skutkową. Na tym też polega problem „wojny hybrydowej” – czasem agresora bardzo trudno złapać za rękę.
Prowokatorzy i sprawcy
Żeby lepiej zrozumieć „kto jest kim” w tej układance, Kelly Greenhill zaproponowała podział na trzy grupy, które odnoszą korzyści z celowo prowokowanych migracji. Są to bezpośredni „sprawcy”, aktywnie sterujący nią „agenci” i bierni „oportuniści”, którzy przyglądają się z boku i zacierają ręce. Problem w tym, że w obecnej sytuacji taki podział ról zaczyna się zacierać.
Z jednej strony – Turcję, Maroko i Białoruś można nazwać bezpośrednimi „sprawcami”: zniosły kontrole graniczne i publicznie o tym informowały. Do gry zaangażowano także państwowe służby, które rozpowszechniały fałszywe informacje i asystowały w dotarciu do granicy. W Turcji, na grupach na WhatsApp i Telegramie krążyły mapy, wskazówki i informacje, skąd kursują busy do przejścia granicznego. Marokańska reżimowa telewizja rozbudzała nadzieje, pokazując opuszczone przez strażników przejście graniczne i zmierzające w jego stronę tłumy. Białoruskie służby prowadziły w Iraku kampanię informacyjną, sprzedawały wizy i pomagały w organizacji podróży, a pogranicznicy doprowadzali grupy migrantów pod samo terytorium Polski i Litwy.
Z drugiej strony, wszystkie te kraje występują też w roli „agentów” – ułatwiają i przyspieszają migracje, których pierwotna przyczyna leży gdzie indziej. Mohommed VI był świadomy, że z otwartej granicy skorzystają nie tylko jego rodacy, ale też tysiące osób z Afryki Subsaharyjskiej, dla których Maroko jest jedynie przystankiem w drodze do Europy. Erdogan skierował swój przekaz do uchodźców głównie z Syrii i Iraku, których w Turcji przebywało wtedy ok. 3,5 miliona. Białoruska machina organizując transport z Bliskiego Wschodu żeruje na tych samych ludziach – według Tadeusza Ginczana, dziennikarza który opisał białoruską operację „Śluza”, obecnie granicę przekraczają głównie Irakijczycy, ale też osoby z Syrii, Afganistanu, Jemenu czy Somalii. W wywiadzie dla TOK FM Ginczan przytoczył też doniesienia, że Białoruś może wkrótce uruchomić loty z Marokiem i Pakistanem.
Jeśli więc dyktatorzy z krajów sąsiedzkich Unii są tylko aktywnymi pośrednikami, to kto ponosi odpowiedzialność za kryzysy migracyjne? Wymienianie krajów bezpośrednio zaangażowanych w konflikty na Bliskim Wschodzie i w Afryce nie wyczerpuje odpowiedzi, bo przyczyny migracji to splot wielu czynników: sezonowych susz i długofalowych zmian klimatycznych, kolonialnej przeszłości i dzisiejszej eksploatacji zasobów, wojen i codziennej przemocy. Tropiąc tego „sprawcę”, Zachód może dojść do bardzo niewygodnych wniosków i skonfrontować się z własną odpowiedzialnością.
Koszty hipokryzji i wojna informacyjna
Wykorzystując migracje do wywarciu nacisku i wymuszeniu konkretnego działania (jak w przypadku żądań Maroka, Turcji, czy Białorusi) czy do ogólnej destabilizacji (co przypisuje się Rosji), agresorzy stosują podobne strategie. Głównym celem jest wzbudzenie niepokojów społecznych, zaostrzenie konfliktów politycznych i polaryzacja. Opinia publiczna się radykalizuje, do głosu dochodzą poglądy skrajnie nacjonalistyczne i antyimigranckie. To budzi z kolei sprzeciw części społeczeństwa, która chce okazać pomoc i solidarność.
Jeśli demokratyczne państwa zaczną stosować wobec migrantów przemoc i łamać prawo, mogą zapłacić cenę, którą Greenhill nazywa „kosztem hipokryzji” – utracić wiarygodność w oczach swoich obywateli i na arenie międzynarodowej. Polski rząd wydaje się po raz kolejny przegrywać tę bitwę. Ignoruje prawo azylowe, nie zastosował się do wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, a zachodnie media rozpisują się o nieludzkim traktowaniu grupy uchodźców. Prawicowi komentatorzy nazywają natomiast aktywistów w Usnarzu Górnym „pożytecznymi idiotami Łukaszenki”, bo sabotując militarny kordon i nagłaśniając sprawę, zagrażają polskiej racji stanu.
Takiej polaryzacji zawsze towarzyszy wojna informacyjna. Po wydarzeniach na turecko-greckiej granicy oba kraje przerzucały się oskarżeniami o użycie przemocy. Choć uważa się, że gazu użyła grecka policja, to niektórzy dowodzą, że pojemniki miały tureckie napisy, a służby Erdogana zwoziły na granicę swoje bojówki. Pojawiły się także doniesienia o śmierci dwóch osób z rąk straży granicznej, jednak Grecja do dziś temu zaprzecza.
Podczas kryzysu w hiszpańskiej Ceucie, jej mieszkańcy byli w mediach społecznościowych bombardowani sprzecznymi informacjami – z jednej strony pojawiały się zdjęcia hiszpańskich żołnierzy, wyławiających ludzi i udzielających im pierwszej pomocy, z drugiej – doniesienia, że biją oni i siłą wypychają w stronę granicy nieletnich przybyszów. Gdy w tamtych dniach poprosiłam na lokalnej grupie facebookowej o komentarze mieszkańców, odezwało się do mnie kilka osób – głównie pochodzenia marokańskiego, choć mieszkających za granicą – które przekonywały mnie, że za dramat imigrantów odpowiedzialny jest „uparty” hiszpański rząd: „Napisz, że jeśli nie przestanie wspierać wrogów Maroka, zbrodniarzy wojennych – więcej niewinnych ludzi umrze” .
Impas na granicy w Usnarzu trwa, a dyskusja się zaostrza. Obie strony mają jasne zdanie w kwestii tego, kim są przybysze, skąd pochodzą, na jakim terytorium się znajdują i kto właściwie powinien im pomóc. Gdy kilka dni temu media obiegły zdjęcia kota i doniesienia, że „przydreptał z samego Afganistanu”, część opinii publicznej okazywała wielkie poruszenie. Inni potraktowali to jako dowód, że cała historia jest ściemą: w końcu ewakuacje z Afganistanu dopiero się rozpoczęły i uchodźcy nie mogli jeszcze dotrzeć stamtąd na piechotę.
Wątek kota zniknął, ale debata o pochodzeniu i celu przybycia 32-osobowej grupy trwa w najlepsze – choć Fundacja „Ocalenie” twierdzi, że wszyscy są uchodźcami z terytorium ogarniętego wojną, liczne głosy przekonują, że są to „tylko migranci z Iraku”. O afgańskim pochodzeniu tej grupy przekonuje także Łukaszenka, mówiąc o „50 uchodźcach, którzy przyjechali do Europy na zaproszenie Mutter Merkel” i przypominając, że całą winę za ich los ponoszą Amerykanie i ich sojusznicy. W polskich mediach przeczytamy, że białoruscy pogranicznicy pognali grupy uchodźców oddając strzały w powietrze; białoruskie media piszą to samo o służbach polskich. Reżimowa telewizja Łukaszenki pojawiła się na granicy, by filmować przekazywanie uchodźcom chleba, którego odmówiły im polskie władze, a nasze media prawicowe przekonują, że czekający przy granicy konwój to jedyna legalna forma dostarczenia pomocy.
Gdy aktywistka „Ocalenia” pokazuje mi tabliczkę, która wyznacza granice państw, nie mam wątpliwości, że podanie uchodźcom wody i leków nie byłoby przestępstwem. Ale obecni w Usnarzu reporterzy TVP utrzymują, że to niemożliwe – choć nasz punkt widzenia dzieli tylko kilka metrów.
Czytaj więcej: Wpuścić czy nie wpuścić? Niejednoznaczne wyniki sondaży na temat uchodźców
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS