W Stanach Zjednoczonych właśnie dobiegł końca trwający dziesięć lat okres nieustannego wzrostu zatrudnienia. W marcu, według najnowszych danych, spadło o 701 tysięcy osób. Te comiesięczne dane są zbierane w większości w połowie miesiąca, więc nie uwzględniają tego, co działo się pod koniec marca. Tymczasem z cotygodniowych raportów o liczbie wniosków o zasiłek wynika, że w dwóch ostatnich tygodniach taki wniosek złożyło aż 10 milionów Amerykanów. W tym samym czasie dotarły do nas informacje, że na przykład w Hiszpanii w marcu firmy zwolniły aż 833 tysięcy ludzi. We Francji minister pracy oznajmił, że 4 miliony ludzi, czyli co piąty pracownik sektora prywatnego, są na częściowym bezrobociu i otrzymują zasiłek finansowany przez państwo. Zwalnianie ludzi z pracy na taką skale powoduje, że recesja jest nieunikniona.
Uwolnić gospodarkę?
Podobnych danych z Polski jeszcze nie ma, ale ich pojawienie się jest zapewne kwestią czasu. W badaniach Konfederacji Lewiatan aż 69 proc. firm przyznało, że z powodu epidemii koronawirusa zamierza ograniczać zatrudnienie.
W związku z nadciągającą katastrofą gospodarczą pojawiają się pomysły, aby gospodarkę „uwolnić”, na przykład po Wielkanocy, czyli tak właściwie za półtora tygodnia. Pomysł ten do niedawna lansował w USA prezydent Donald Trump, a u nas opowiada o nim wicepremier Jarosław Gowin. Niezależnie jednak od tego, z jak głęboką recesją przyjdzie nam się zmierzyć, przedwczesne poluzowanie zaleceń może dodatkowo pogorszyć sprawę.
Czytaj też: 10 milionów Amerykanów bez pracy. Jak będzie w Polsce?
W sondażu przeprowadzonym przez grupę badawczą IGM (Initiative on Global Markets) związaną z zasłużonym dla rozwoju ekonomii uniwersytetem chicagowskim wśród czołowych ekonomistów światowych aż 80 proc. z nich twierdzi, że „odmrażanie” gospodarki w momencie, w którym wciąż utrzymuje się wysokie ryzyko zarażenia doprowadzi do jeszcze gorszych skutków w gospodarce, niż trwanie w pierwotnym „zamrożeniu”. Zbyt szybkie poluzowanie restrykcji wywoła szybkie zwiększenie się liczby zarażeń, epidemia ponownie nabierze rozpędu, w efekcie gospodarkę ponownie trzeba będzie zamrozić, niczego więc nie zyskamy, a tylko stracimy czas, który w obecnej sytuacji jest niezwykle ważny. Z badania IGM wynika też, że aż 88 proc. ekonomistów uważa, że trzeba pogodzić się z głęboką recesją i po prostu zaczekać, aż zagrożenie koronawirusem minie.
Narzekania na tarcze
A skoro tak, to dopiero teraz, w sytuacji, w której ludzie wokół nas zaczną coraz częściej tracić pracę, przekonamy się, jak ważna jest jakość tak zwanych „tarcz antykryzysowych”, które są przygotowywane, albo już weszły w życie chyba we wszystkich krajach dotkniętych kryzysem. Dziś w wielu krajach Europy Zachodniej pojawiają się narzekania takie jak w Polsce: że rozwiązania w ramach tarczy są trudno dostępne dla firm, zbytnio zbiurokratyzowane, że jest za dużo warunków, wniosków, wariantów. W Polsce dodatkową wadą, którą należałoby jak najszybciej usunąć, jest prawie całkowite pominięcie właśnie ludzi, którzy tracą pracę. Większe i mniejsze firmy, zapewne z trudnościami, ale mogą dopchać się do płynności finansowej udostępnianej przez banki z gwarancjami państwowymi z BGK. Mikrofirmy i samozatrudnieni dostali zwolnienia ze składek zusowskich, jest jakieś tam, moim zdaniem dalece niewystarczające, wsparcie w postaci pokrycia przez państwo 40 proc. wynagrodzeń pracowników, firmy mogą też wejść w tzw. tryb postojowy. Ci, którzy jednak pracę stracą, mogą liczyć na niezwykle skromny zasiłek i to właściwie wszystko.
Albo katastrofa, albo deficyt
Aby nie dopuścić do katastrofy trzeba będzie tę lukę w tarczy szybko załatać, co z kolei będzie musiało się wiązać z dość znacznym zwiększeniem kosztów pakietu ratunkowego. Te koszty już dzisiaj są niemałe, więc należy zakładać, że efektem końcowym będzie znaczące zwiększenie długu publicznego. Dochody budżetu z podatków za chwilę znacząco się zmniejszą, więc jest raczej oczywiste, że państwo na pomoc dla firm, pracowników i bezrobotnych będzie musiało pożyczać. Oczywiście znaczący wzrost wydatków państwa i jednoczesny spadek dochodów wywoła duży wzrost deficytu i w budżecie i w całym sektorze finansów publicznych. Szef Polskiego Funduszu Rozwoju szacował niedawno, że deficyt w tym roku może sięgnąć nawet 6 proc. PKB. Ale dziś nie należy się tego bać. Mamy do wyboru: albo totalną katastrofę gospodarczą (trwa pandemia i oszczędzamy na tarczy), albo katastrofę zdrowotną (trwa pandemia i odmrażamy gospodarkę), albo znaczący wzrost deficytu i długu (trwa pandemia i dosypujemy do gospodarki tyle, ile trzeba, nie oszczędzając). Z tych trzech wariantów ten ostatni, ze zwiększeniem długu, jest zdecydowanie najlepszy. Albo najmniej zły.
Czasy się zmieniają
Były szef Europejskiego Banku Centralnego, Mario Draghi, napisał niedawno w „Financial Times”, że powinniśmy pogodzić się z tym, że będziemy teraz żyć w świecie z wysokim zadłużeniem publicznym. Ale też dzięki temu nie dopuścimy do gwałtownego wzrostu zadłużenia prywatnego – państwo zalewając prywatne firmy i obywateli pieniędzmi niejako sfinansuje im obsługę prywatnych długów nie dopuszczając tym samym do bankructw, które zapewne szybko doprowadziłyby do depresji gospodarczej, jak w latach trzydziestych dwudziestego wieku.
Państwo musi się więc zadłużyć bardziej, a żeby uniknąć ewentualnych perturbacji na rynkach finansowych powinno wspomagać się bankiem centralnym, który emitowane przez rząd obligacje może skupować z rynku, de facto finansując wydatki państwa dodrukiem nowych pieniędzy. To oczywiście jedna z największych herezji w ekonomii i rzecz, która w wielu krajach jest nawet zabroniona prawem, ale czasy się zmieniają. Prze … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS