– Jak się pan ma, senior Xico?
Senior Francisco, właściciel maleńkiej “taszki” – baru połączonego z jadłodajnią – wzrusza ramionami ponad stołem, zagradzającym wejście do wnętrza przybytku. Krzaczaste, siwo-czarne brwi schodzą się w bruzdę nad zmartwionymi ciemnymi oczami. Reszta twarzy ginie pod maską chirurgiczną.
Jeszcze rok temu, na początku marca 2020 r., to maleńkie miejsce przytulone do jednej z uliczek w Porto pękało w szwach. Rano przychodzili lokalni, tradycyjnie zaczynając dzień od cafe com cheirinho – kawy z aromatem, czyli kapką mocnego alkoholu. Na lunch – chrupiącą bułkę z presunto e queijo (słynną suszoną portugalską szynką i kremowym serem) i fino (małe piwo) – wpadali nawet policjanci z komendy naprzeciwko. Natomiast w czasie kolacji trzeba się było ustawiać w długą kolejkę, żeby dostać jeden z 6 stolików w środku.
Dziś wszystko jest tylko na wynos. Ale senior Xico nie narzeka. Cieszy się, że jego biznes i tak działa. Przez stół, zagradzający wejście, ale działa. I jak sam mówi: “Tak trzeba, bo wirus to nie żart”.
Nasza przerobiona na kampera karetka dowiozła nas do Portugalii pod koniec grudnia 2019 r. Mieliśmy już za sobą 50 tys. km, półtora roku w trasie i kraje jak Mongolia, Iran, Pakistan, Indie czy Nepal. Portugalia miała być trzymiesięcznym przystankiem strategicznym przed dalszą podróżą przez Afrykę, trzy Ameryki, aż po Alaskę. Pandemiczny los zarządził inaczej – 3 miesiące zamieniły się w 15.
Przez ten czas patrzyliśmy, jak Portugalia żyje w rytmie pandemii – jak pustoszała, kiedy wchodziły obostrzenia, bo przypadki zachorowań rosły, i jak łapczywie łapała krótkie oddechy swobody, kiedy lockdown się rozluźniał.
W takich momentach jeździliśmy po kraju. Przejechaliśmy wybrzeża zachodnie i południowe. Przemierzyliśmy parki narodowe. Wspięliśmy się na forty i fortece wzdłuż hiszpańskiej granicy. Braliśmy udział w winobraniu i patrzyliśmy, jak jesień zmienia kolory winnic w dolinie rzeki Duero – ojczyźnie winogron słynnego wina porto.
Wszędzie jednak odciśnięty był znak pandemii – godziny policyjne, krócej otwarte restauracje i sklepy, wieczorny zakaz sprzedaży alkoholu, brak turystów, pustki na ulicach.
A mimo to nikt nie narzekał. Wręcz przeciwnie. Portugalczycy karnie przestrzegali obostrzeń. Co więcej, wykazywali się aktywnością. Jak wtedy, gdy masowo nosili maseczki, zanim jeszcze stały się wymogiem.
Nowa fala zachorowań po Świętach Bożego Narodzenia zaowocowała nowym lockdownem. W grudniu rząd chwilowo rozluźnił zasady. Pozwolił ludziom odetchnąć od pandemicznej rzeczywistości. Nacieszyć się świętami. Decyzja okazała się katastrofalna w skutkach. W styczniu Portugalia osiągnęła najwyższą na świecie siedmiodniową średnią kroczącą na milion mieszkańców – ponad 10 tys. osób dziennie. Powróciły radykalne obostrzenia.
Mimo to Portugalczycy nie narzekają i znów karnie stosują się do rządowych wytycznych. Ci weseli, głośni, kontaktowi i kochający przebywanie wśród ludzi południowcy bez słowa sprzeciwu przestrzegają rygorystycznych zasad.
Przestrzegają ich nawet wtedy, kiedy je kreatywnie naginają. Po to, by choć na chwilę poczuć smak życia, z którego odarła ich pandemia.
Jak wygląda teraz codzienność w Portugalii? Na przykład tak:
Szpakowaty dżentelmen w średnim wieku z nadzieją wygrania milionów pracowicie zdrapuje los na loterii. Zajmuje jeden jedyny stolik pośrodku maleńkiej sali wypełnionej samoobsługowymi maszynami wydającymi kawę i kanapki. Jeszcze niedawno swój los zdrapywał w ulubionej zatłoczonej kawiarni. Pośród gwaru rozmów i brzęku zmywanych filiżanek. Dziś namiastką małego rytuału jest “dziupla” otwarta 24/7. Szpakowaty dżentelmen nie narzeka. Spieszy się, bo w środku może być tylko jedna osoba. A przed drzwiami na swoją bezduszną kawę i możliwość “drapania” czeka pokaźna kolejka. Kolejka rozsądna. Pozakrywana maseczkami i trzymająca odpowiedni dystans.
Na wysokościach, ponad “dziuplą” i kolejką, też toczy się namiastka przed-pandemicznego życia. Na osłonecznionych balkonach stoją panie. Każda na swoim. Elegancko ubrane, z nienagannie ułożonymi włosami. Tak, jakby zaraz miały wyjść do ulubionej cukierni na pastel de nata (babeczki budyniowe) i dawkę ploteczek z przyjaciółkami. Wyjście do cukierni nie jest możliwe, ale balkonowe pogaduszki sprawdzają się jako źródło najświeższych informacji z życia osiedla.
– Moi rodzice też tak robią. Z sąsiadami rozmawiają tylko na odległość, przez płot. Z kolei swoje wnuki oglądają tylko na monitorze laptopa – mówi Jaime, znajomy deweloper z Porto. – Ciężko jest, bo całe portugalskie życie toczy się wokół spotkań rodzinnych. Nasze więzy są bardzo, bardzo silne i wizyty u rodziców co najmniej raz w tygodniu to była norma. Ale teraz nie chcemy ich narażać.
W parkach pod drzewami przekrzykuje się grupa starszych panów. Przekrzykują się, bo stoją z dala od siebie. To, czego nie udaje się wykrzyczeć poprzez maseczkę chirurgiczną, pokazują zamaszystymi gestami. Panowie “grają” w szachy. Obmyślają i żarliwie dyskutują nad strategiami. Na wyimaginowanej szachownicy przesuwają niewidzialne pionki. Dokładnie tak, jak jeszcze niedawno robili to na żywo.
Przechodzący policjanci tylko się uśmiechają. Powinni zareagować. Powinni rozgonić towarzystwo. Ale czują wiosnę w powietrzu i nadchodzący z nią zapach oczekiwania i nadziei.
Obecnie liczba nowych zachorowań spadła poniżej 500 przypadków dziennie. Do tego, pierwszą dawkę szczepionki przyjęło ponad 10 proc. populacji. Zaraz po Wielkanocy rząd planuje powoli znosić panujące obostrzenia. Bardzo ostrożnie. W przypadku restauracji otworzą się tylko te z możliwością stołowania na zewnątrz.
– Tarasy! To wszystko, czego nam potrzeba! Z radością weźmiemy tarasy – wykrzykuje nasz znajomy Pedro na wiadomość o planach wychodzenia z lockdownu. – Ludzie są już zmęczeni. Nie powiedzą tego, bo narzekanie nie leży w naszej portugalskiej naturze. Zawsze robimy dobrą minę do złej gry, mimo że w środku cierpimy. Ale niech tylko otworzą się tarasy!
I tak niepostrzeżenie, na restauracyjnych tarasach, na przybarowych chodnikach i murkach, z butelką piwa albo kieliszkiem zielonego wina w ręku Portugalia wślizgnie się z powrotem w swoją utraconą normalność. Tak, jak dłoń w dopasowaną rękawiczkę. A jeśli trzeba będzie znów normalność zawiesić? Cóż, jeśli tak trzeba, to tak trzeba.
Aleksandra Wiśniewska – z wykształcenia dziennikarka, z zamiłowania – podróżniczka. Chcąc połączyć obie pasje, zrezygnowała z pracy w singapurskiej korporacji i zamieniła wygodne życie w Mieście Lwa na telepanie się ciasnym kamperem po bezdrożach świata. Jej artykuły to obrazy ludzi, miejsc i zdarzeń przywołane do życia słowem.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS