A A+ A++

W pustych klubach i hotelikach Patpongu w Bangkoku, w biedaburdelach w slumsach Dhaki, czy w Dzielnicy Czerwonych Latarni w Amsterdamie można usłyszeć te samą historię: „Zarabiałam nieźle, ale z dnia na dzień straciłam klientów, bo ludzie boją się korzystać z moich usług. Żeby przeżyć, muszę jeszcze bardziej ryzykować niż zwykle”. Prostytutki obojga płci, bez względu na status materialny, zawodowy czy kolor skóry, są od marca bez pracy. Dzielnice rozkoszy na całym świecie są zamknięte, często patrolowane przez policję. Reżim sanitarny i ścisłe zasady kwarantanny wprowadzone na całym świecie dotknęły branżę jeszcze bardziej niż masową turystykę. Seks – płatny czy z miłości – to przecież sprawa intymna, wymagająca fizycznego kontaktu i jako takiego zaufania. Zdalnie można się co najwyżej onanizować…

Wielu tradycyjnych klientów agencji towarzyskich w czasie lockdownu przerzuciło się na porno. Również część prostytutek – szczególnie te pracujące w krajach rozwiniętych i bogatszych – zdecydowało się na „home office” to znaczy związały się z serwisami streamingowymi, oferującymi striptease plus na żywo w sieci. Zrobiła tak Estelle Lucas, pracująca od 10 lat w agencji towarzyskiej w Melbourne. W rozmowie z BBC przyznała jednak, że jeśli nie będzie pracować „tradycyjnie” przez pół roku, ludzie o niej zapomną, straci klientów i będzie musiała zmienić sposób zarabiania na życie. W jej zawodzie wiele bowiem zależy od relacji ze stałymi klientami, reputacji, którą buduje się latami i od networkingu – Nie mogę nawiązać kontaktu z klientem tylko z nim rozmawiając. W moim zawodzie to tak nie działa, bo potrzebna jest intymność. A to w obecnym czasie nie jest możliwe. Próbuję zarabiać na życie pracując online, ale to nie to samo. Seks online nie zastępuje kontaktu fizycznego – mówiła reporterom brytyjskiej stacji Estelle Lucas.

Podwójne ryzyko

Takiego pola manewru jak prostytutka z Melbourne nie ma „Nazma”, która od lat świadczy swe usługi w sposób tradycyjny w najsłynniejszym bieda burdelu w Bangladeszu – Daulatdia. Choć Bangladesz jest państwem muzułmańskim, prostytucja jest tu tolerowana. Przed epidemią w tym największym w kraju bieda-burdelu w slumsach Dhaki seks kupowało 3,5 tys. klientów dziennie. „Nazma” (pseudonim) od dwóch miesięcy żyje w biedzie i strachu, bo burdelu pilnuje policja. – Nie możemy pracować, nie mamy pieniędzy, nie mamy za co żyć – opowiada BBC.

Zamknięcie takich przybytków stało się poważnym problemem społecznym. Większość prostytutek z Daulatdii to samotne matki, utrzymujące ze swej pracy dzieci i uzależnione od alfonsów. Zdesperowane kobiety są gotowe zrobić wszystko, by zarobić na garść ryżu i miskę soczewicy dla siebie i dzieci, więc podejmują ryzyko pracując w „podziemiu”. Narażają się podwójnie – na złapanie przez policję i więzienie oraz na kontakt z zarażonymi klientami, bądź sadystami.

Ryzyko podejmują także prostytutki w krajach, gdzie prostytucja jest legalna, bądź przestała być karalna. Hella Dee (pseudonim), prostytutka-aktywistka z Amsterdamu tłumaczy, że mniej klientów, oznacza dużo większe ryzyko zawodowe, bo pracownicy seksualni (w języku polskim nie ma dobrego odpowiednika powszechnie używanego na świecie angielskiego określenia ‘sex worker’) biorą zlecenia, z których zwykle rezygnują w normalnych czasach.

Najsłynniejsza bodaj na świecie dzielnica rozpusty – amsterdamska De Wallen, zwana potocznie Dzielnicą Czerwonych Latarni, jest zamknięta od końca marca. Okna wystawowe, w których skąpo odziane prostytutki z De Wallen prezentują swoje wdzięki, są zasłonięte kotarami. W Holandii życie powoli wraca do normalności, odmrażana jest gospodarka, znoszone kolejne restrykcje, ale decyzją rządu De Wallen będzie zamknięta co najmniej do września.

Czy prostytutki mają prawo do tarczy?

Co gorsze pracujące tam leganie prostytutki nie mogą liczyć na żadne wsparcie finansowe w ramach holenderskiego odpowiednika „tarczy antykryzysowej”. O pomoc mogą natomiast występować właściciele budynków przerobionych na burdeliki i podzielonych na pokoje z seks-oknami, wynajmowanymi przez pracownice seksualne w większości działające na zasadzie samozatrudnienia.

Takie nierówne traktowanie oburzyło polityków opozycji. W kwietniu posłowie Partii Pracy (PvdA) i dwóch małych partii chrześcijańskich zwrócili się do rządu Marka Ruttego, by zarejestrowane w urzędach pracy prostytutki mogły starać się o zapomogi finansowe. W 2011 roku pracownicy seksualni w Holandii wyszli z szarej strefy, płacą podatki (21 procent od dochodów), mają prawo do ubezpieczenia społecznego, a więc także zasiłków. – Trzeba im pomóc, bo inaczej zaczną robić rzeczy sprzeczne z prawem – argumentowała posłanka PvdA Attje Kuiken.

Gdyby holenderskie prostytutki czekały na pomoc rządu premiera Ruttego, umarły by z głodu. Władze centralne, wespół z lokalnymi, od lat starają się ograniczyć działanie seks branży w kraju. Na początku epidemii Hella Dee zorganizowała internetową zbiórkę pieniędzy na kolegów i koleżanki z branży. Zebraną kwotę – ok. 18 tys. euro rozdano pomiędzy 400 potrzebujących. Podobne zbiórki zorganizowały Las Vegas Sex Workers Collective (19,3 tys. dolarów) i kolektyw pracowników seksualnych we Włoszech (21,7 tys. euro).

Samopomoc ludzi z branży pomogła przetrwać najcięższe chwile, ale prostytutki oczekują, że wraz z odmrażaniem gospodarek i życia społecznego, również i one będą mogły wrócić do pracy. Niestety nie jest to takie oczywiste. Branżowi działacze z Holandii, gdzie prostytucja jest tolerowana od dziesięcioleci, obawiają się na przykład, że władze wykorzystają kryzys, by jeszcze bardziej ograniczyć rozmiary seks biznesu. – Władze Amsterdamu i rząd od lat tworzą nowe prawa i regulacje dotyczące naszej branży, które są coraz bardziej restrykcyjne – mówiła niedawno reporterom Głosu Ameryki Ivette Luhrs, z Prostitution Information Center w Amsterdamie, przyznając, że kryzys po pandemii to dobry moment na dociśnięcie śruby pod pretekstem troski o zdrowie publiczne.

Wygaszanie czerwonych latarnii

Proces dokręcnia śruby zaczął się ponad 10 lat temu za rządów popularnego burmistrza Joba Cohen, który wypowiedział wojnę światkowi przestępczemu, żerującemu na prostytucji. Akcję nazwano eufemistycznie Projekt 1012 – od numeru kodu pocztowego dzielnicy czerwonych latarni. Od 2006 do 2015 r. władze miasta różnymi sposobami skłaniały właścicieli nieruchomości z dzielnicy uciech do odsprzedawania tytułów do wiecznej dzierżawy (wszystkie grunty w Amsterdamie należą do rządu). W imię walki z przestępczością oraz handlem ludźmi zlikwidowano w ten sposób 126 burdelowych okien.

W miejsce przybytków rozkoszy powstawały designerskie butiki i luksusowe kafejki. W górę szły ceny nieruchomości w okolicy, a właściciele witryn podnosili ceny wynajmu prostytutkom. W rezultacie wielu dziewczyn nie było na to stać i znalazły się na ulicy, gdzie łatwo stawały się ofiarami alfonsów i członków mafii narkotykowych. Tymczasem szacuje się, że w Amsterdamie pracuje ok. 30 tys. prostytutek. Dzielnica De Wallen istnieje od XIV w. Coffee shopy z marihuaną i okienka z prostytutkami oraz sekskluby przyciągają setki tysięcy turystów.

Dzielnice czerwonych latarni na swiecie Fot.: PAP

Nie lepsza niż w Niderlandach jest sytuacja w Niemczech, gdzie prostytucja jest także legalna i regulowana przez prawo. Pod koniec maja organizacje zrzeszające seks-usługodawców takie jak Bundesverband Sexuelle Dienstleistungen (BSD) rozpoczęły lobbing na rzecz szybkiego otwarcia burdeli zamkniętych zaraz po wprowadzeniu kwarantanny. Dwa tygodnie temu BSD wysłało list otwarty do kilkunastu członków Bundestagu, którzy niedawno na fali epidemii zaproponowali wprowadzenie bezterminowego zakazu prostytucji. W liście do posłów branżowcy proponują odmrożenie seks biznesu, przy zachowaniu specjalnych środków ostrożności, nazywając to specjalnym „konceptem higieny”. Zakłada on redukowanie personelu w mniejszych burdelach do 10 osób i obniżenie o połowę liczby klientów seks barów, klubów go-go i kin porno.

Chodzi o przyszłość niemałej rzeszy ludzi. Z szacunków niemieckiej policji wynika, że nad Renem w branży usług seksualnych pracuje kilkaset tysięcy kobiet. Organizacje branżowe mówią o 100-200 tys., zaś znana niemiecka feministka Alice Schwarzer twierdzi, że jest ich aż 700 tys. Zdecydowana większość to dziewczyny z Europy Środkowej i Wschodniej – z Polski, Rumunii i Bułgarii. Z usług seksualnych korzysta codziennie milion klientów, zaś obroty tej branży nad szacowane są na 14 mld euro rocznie.

Nupchan liczy każdy grosz

Jeszcze większe znaczenie dla lokalnej gospodarki ma seks branża w Tajlandii. Szacuje się, że szeroko pojęta rozrywka (z czego lwią część zajmuje seksbiznes) generuje 6,4 mld dolarów rocznie, czyli ok. 10 proc. tajskiego PKB. Angielskojęzyczny dziennik „Bangkok Post” pisze, że z powodu pandemii pracę straciło ok. 300 tys. tajskich pracowników seksualnych. – Boję się wirusa, ale muszę znaleźć klientów, by mieć czym zapłacić za pokój hotelowy i jedzenie – tłumaczy agencji AFP Pim, 32-letni transseksualista pracujący w barach Patpong, najsłynniejszej dzielnicy rozkoszy w Bangkoku.

Od końca marca najsłynniejsze tajskie centra prostytucji Patpong, Pattaya czy plaża Patong na wyspie Phuket świecą pustką. Prostytutki, który przez noc potrafiły zarobić dwudziestokrotność tajskiej płacy minimalnej, pozostały bez środków do życia. I tak Nupchan oferująca swe wdzięki w Chang Mai na północy kraju przed lockdownem zarabiała równowartość 320 dolarów tygodniowo, co w Tajlandii jest bardzo dobrą pensją. Teraz liczy każdy grosz. – To strasznie stresujące, ale ciągle myślę jak tu jeszcze bardziej obciąć koszty życia i mniej wydawać – skarżyła się reporterom Głosu Ameryki Nupchan. – Sprzedałam już wszystkie pierścionki, naszyjniki, całą biżuterię – mówiła.

Nupchem i Pim nie szybko wrócą do pracy, bo nawet jeśli tajski rząd otworzy seks kluby i burdele, to nadal świecić będą one pustką, bo głównymi klientami seks branży w Tajlandii byli turyści. Ci zapewne w tym roku do Tajlandii nie przyjadą, a nawet jeśli pojawią się w szczycie sezonu przed Bożym Narodzeniem, to raczej stronić będą od przybytków rozkoszy.

Dzielnice czerwonych latarni na swiecie Fot.: PAP

W dużo gorszej sytuacji niż Nupchan i Pim znalazły się prostytutki w tych krajach, gdzie prostytucja pozostaje w szarej strefie, a utrzymujące się z niej kobiety nie mogą liczyć na pomoc żadnych kolektywów, organizacji branżowych czy związków zawodowych pracowników seksualnych jak np. holenderski Proud. Organizacja broniąca praw prostytutek International Commitee on Rights of Sex Workers in Europe twierdzi, że pracownicy seksualni znaleźli się na „ekonomicznym marginesie” i wezwała rządy do wprowadzenia czegoś w rodzaju moratorium na karanie, ściganie czy zamykanie w aresztach prostytutek. Działacze ICRSW obawiają się, że kryzys spowodowany epidemią zepchnę seks branżę do przestępczego podziemia i uczyni go jeszcze bardziej zależnym od mafii narkotykowych i przemytników ludzi.

Z jedynego poważnego raportu na temat skali prostytucji sporządzonego w 2012 roku przez francuską organizację Fondation Scelles wynika, że z prostytuowania się na świecie życie 40-42 mln ludzi, z czego 80 proc. to kobiety. Aż 90 proc. prostytutek uzależnionych jest od alfonsów. Z publikacji “Prostitution: Prices and Staticstics of the Global Sex Trade” z 2015 roku wynika z kolei, że w seks branży pracuje ok. 10 mln kobiet, a na usługi seksualne rocznie wydaje się na całym świecie 180 mld dolarów.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułJestem za, bo nie przeciw (copiątkowy felieton Marii Kasprzyckiej) [ Wiadomości ]
Następny artykułKto stoi za kampanią Rafała Trzaskowskiego? Tajemniczy “dream team” kandydata na prezydenta