A A+ A++

Ósmy Światowy Kongres Filatelistyczny odbył się w Lemonicanie. Prawdę mówiąc nie pojechałbym do San Fiasco, gdyby nie mój… kot Znaczek.

W ostatnim czasie zrobił się tak strasznie miaukliwy, że ani w domu, ani w sklepie dla kolekcjonerów, w którym też mi zwykle towarzyszył, nie można z nim już było wytrzymać.

Pani weterynarz, w trakcie badania, niby nic niepokojącego u niego nie znalazła, ale zaproponowała, że może go poobserwować przez kilka dni. Rzecz jasna, musiałby wtedy pozostać u niej w klinice.

Co było robić… Ale w sumie, było mi to nawet na rękę. Miałem dzięki temu trochę więcej spokoju na przygotowanie się do kongresu, a i sam wyjazd tam i pobyt, powinny były się “zmieścić” w czasie Znaczkowej kotspitalizacji.

*

Na kongres postanowiłem zabrać ze sobą przede wszystkim materiały reklamowe prowadzonego przeze mnie sklepu dla kolekcjonerów, a ze znaczków tylko niewielki zbiorek fajnych, alandzkich walorów. Ostatnio znów zrobiła się ponoć moda na Aland. “Alandfieber!” – krzyczały nagłówki internetowych artykułów na ten temat, a więc chciałem pokazać się właśnie od tej strony.

– Aland? A dajże pan spokój… – już w pociągu próbował “uświadomić mnie” pewien stołeczny filatelista, którego dotąd znałem właściwie tylko z widzenia. – Dziecinada. Bożonarodzeniówka plus kocie znaczki. Tovis i Randi, kto to widział!

Nie powiem. Zrobiło mi się raczej łyso, bo właśnie te dwa kociska królowały w moim klaserze. Miały grać rolę swoistych ambasadorów tych skandynawskich, autonomicznych wysp, ale kolega filatelista widział to wszystko zupełnie inaczej, kontynuując wykład:

– Teraz to tylko kryptoznaczki. Plus, ewentualnie, fantasy stamps. Plus… – tu już jednak się wyłączyłem i przestałem go słuchać. O jeden plus za daleko.

Owszem, udawałem, że go słucham. Co jakiś czas kiwałem potakująco głową, ale myślami byłem już w samolocie, w którym – taką miałem nadzieję – nie będzie mi dane siedzieć razem z nim. Gdzie będę mógł, po latach, ponownie wrócić do lektury “Brązowej Antiguy” Gravesa.. Być może najlepszej filatelistycznej powieści w całej historii literatury. Ale w końcu napisał ją nie byle kto. Twórca “Ja, Klaudiusz”.

*

W samolocie rzeczywiście udało mi się poczytać. Nikt nie zagadywał, nikt się nie narzucał. Dopiero po wyjściu z maszyny, na lotnisku, zahaczył mnie pewien obcokrajowiec pytając, czy przypadkiem nie jestem filatelistą.

– Owszem. Jak pan poznał? Jesteśmy aż takimi dziwakami, że widać to na odległość? – odpowiedziałem pół żartem, pół serio.

– Ależ skąd. Po prostu zauważyłem, że czytał pan Gravesa. Lecieliśmy jednym samolotem, ale najpierw nie chciałem przeszkadzać panu w lekturze, a potem w drzemce. Nazywam się Trottelreiner i też jestem filatelistą.

– Profesor Trottelreiner? – stanąłem zdumiony. Był to bowiem jeden z największych autorytetów w filatelistycznym świecie o poznaniu, a co dopiero o pogadaniu z którym, mało kto mógł przecież marzyć. Tymczasem on sam zagadywał mnie teraz na lotnisku, wyznając, że sto lat już Gravesa nie czytał i gdybym tak skończył książkę jeszcze dziś lub jutro, to chętnie ją ode mnie pożyczy.

– Myślę, że powinienem dać radę spokojnie doczytać ją do końca jeszcze dziś. Która jest?

– 13:21 – odpowiedział profesor po spojrzeniu na lotniskowy zegar przy tablicy odlotów i przylotów.

– No. To to mogę ją panu profesorowi potem nawet podrzucić.

– Świetnie. W takim razie proszę zapamiętać numer mojego pokoju: 604. Bo pan pewnie też nocować będzie w lemonicańskim Hiltonie, prawda?

– Tak – potwierdziłem szybko profesorowi, do którego już zbliżała się oficjalna delegacja wraz z licznymi, miejscowymi dziennikarzami. U nas pewnie pies z kulawą nogą nie zainteresowałby się jakimś kongresem filatelistycznym, natomiast dla tak egzotycznego kraju, jak Lemonicana, było to nie lada wydarzenie i szansa, by choć w tak niszowej dziś dziedzinie stać się na parę dni centrum, a może wręcz pępkiem filatelistycznego świata.

Cóż, odprowadziłem profesora wzrokiem i ruszyłem w kierunku postoju taksówek. Paręnaście minut później byłem już w hotelu. Tłoku nie było, za to od plansz i ekranów reklamowych mogło zakręcić się w głowie.

– Krypto! Fantasy! Future! NEW! NOW! – krzyczały na każdym kroku. Stołeczny filatelista najwyraźniej miał rację. To się teraz sprzedaje. Tego pragną współcześni zbieracze.

*

Zmierzając do swojego pokoju zahaczyłem jeszcze o niewielką wystawę stamp artu (czego to ludzie nie wymyślą), choć tu akurat powymyślali całkiem nieźle. Powyklejane ze starych, grosze dziś wartych znaczków, portrety celebrytów i sławnych postaci historycznych robiły bardzo sympatyczne wrażenie. Zwłaszcza ten ogromny Napoleon, skomponowany z setek, jeśli nie z tysięcy różnokolorowych znaczków Marianny!

Wkrótce jednak znalazłem się już “u siebie” i zmęczony podróżą postanowiłem wziąć szybki prysznic, a następnie zrelaksować się przy lekturze.

O 19:50 książka była już przeczytana. Zaniosłem ją więc od razu profesorowi, który dopiero chwilę temu przybył do hotelu. Strasznie się ucieszył na widok “Brązowej Antiguy”.

– Większość tych tak zwanych filatelistycznych powieści to najzwyklejsze w świecie kryminały. Ktoś ukradł lub chce ukraść jakiś cenny znaczek, więc trup ściele się gęsto. A u Gravesa inaczej. Ileż on tam powciskał tej brytyjskości. Jak cudownie, a jednocześnie niebezkrytycznie ją poopisywał… – zaczął rozgadywać się prof. Trottelreiner serwując mi cały wykład na temat gravesowej powieści. Już chociażby dla tych kilkudziesięciu minut jego refleksji i przemyśleń (skierowanych wyłącznie do mnie!), warto było na kongres do Lemonicany przyjechać.

Nie mogłem mu jednak zabierać całego wieczora, zwłaszcza, że jak sam stwierdził, gdy tylko zabierze się za czytanie, nie odłoży książki, póki jej nie skończy. Tak już ma, więc obiecuje, że jutro odda mi książkę. Na sto procent.

Uśmiechnąłem się i powędrowałem hotelowym korytarzem z powrotem do mojego pokoju. Dla mnie była to najwyższa pora, by kłaść się spać.

*

“Obrady miały się rozpocząć po południu pierwszego dnia, a już rankiem”, krótko po śniadaniu, wybuchł pierwszy skandal. Ledwie rozpoczęto panel dla kryptofilatelistów, a już po godzinie w budynku roiło się od ochroniarzy, policjantów i mediów.

Otóż wszyscy chętni na nabycie specjalnego, wygenerowanego przez Sztuczną Inteligencję na kongres kryptoznaczka, musieli najpierw założyć tzw. kryptofoldery, do których znaczek miał trafić. Niestety, w trakcie ich tworzenia, zhakowano konta kryptofilatelistów, wykradając z nich wszystkie środki pieniężne. A tych, rzecz jasna, było niemało.

Krótko potem doszło do drugiej gorszącej sytuacji. Wielbiciele znaczków fantasy, z różnych nieistniejących państw i krain, zaczęli się drapać, kaszleć i krztusić, a z ich zaczerwienionych oczu zaczęły lać się łzy, kiedy tylko zaczęli zwiedzać tak wyczekiwaną przez nich wystawę. Po raz pierwszy w historii wydano bowiem zgodę, by tzw. fantasy stamps pokazać w czasie imprez towarzyszących kongresowi.

Pech chciał, że sytuację postanowili wykorzystać eko-ekstremiści i by zwrócić uwagę świata na wciąż nie rozwiązane problemy planety, wyemitowali własne znaczki, tyle, że pod przykrywką jednej z organizacji miłośników przyrody.

Znaczki były śliczne. Roiło się na nich od dzikich zwierząt, zachwycających dech w piersiach krajobrazów i egzotycznych kwiatów, więc oglądało je mnóstwo zwiedzających. Nasączono je jednak silnie alergennymi, acz naturalnymi substancjami, po których niektórzy z kongresowych gości mieli przedziwne sny, a nawet halucynacje.

-Tasiemki kalesonowe obok mej twarzy zazieleniły się i były znów liściastymi odnogami palmy, kubeł z odpadkami, cuchnący o trzy kroki, nabrawszy ciemnego blasku, stał się rzeźbioną donicą, a brudna powierzchnia stołu zbieliła się jak pokryta pierwszym śniegiem. Zabłysły kryształowe kieliszki… – histeryzował bez ładu i składu jeden z filatelistów, którego pokazywano potem w programach informacyjnych wszystkich stacji telewizyjnych na świecie.

-Nogant. Nogiel. Kogiel-nogiel. Nogier, noginia, nogam… – syczał inny.

Czy o taki rozgłos chodziło władzom Lemonicany? Śmiem wątpić. Kongres bowiem najpierw przerwano, a po kilku godzinach ostatecznie odwołano.

Całe szczęście po śniadaniu udałem się na krótki spacer, podczas którego spotkałem zresztą profesora Trottlereinera. A gdy wróciliśmy do hotelu, nie mogliśmy uwierzyć naszym oczom.

Zresztą i dziś nie mieści mi się to wszystko w głowie. A przecież tak właśnie było. Jak bum cyk cyk. Słowo filatelisty-kongresisty!

P.S.
Wszystkich zainteresowanych stanem zdrowia Znaczka informuję, że bardzo szybko doszedł do siebie i znów ma się dobrze. Czasami wręcz aż za dobrze. Ale tak to już z kotami – nie tylko filatelistów – przecież jest…

***

W opowiadanie wpleciono niektóre wątki i krótkie fragmenty “Kongresu futurystycznego” Stanisława Lema. Inspiracją do jego napisania była jednak nowelka “Konwent futurologiczny” autorstwa Andrzeja Miszczaka, która pojawiła się na łamach “Nowej Fantastyki” (nr 2/2024). Określono ją tam jako “tekst w sam raz na okoliczność marcowej rocznicy śmierci Mistrza”. Niech więc i powyższy “Kongres filatelistyczny” będzie podobną próbą upamiętnienia Stanisława Lema.

Wszystkie opowiadania o przygodach kota Znaczka znaleźć można tutaj

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułHorror na budowie tramwaju do Wilanowa. Piesi brną w błocie, kierowcy jeżdżą pod prąd
Następny artykułKMP w Sosnowcu: Sprawdź się na policyjnym torze przeszkód i dołącz do nas!