Niedawno na Salonie pojawił się tekst, którego autor chciał podzielić się z czytelnikami swoimi “traumatycznymi” przeżyciami wynikającymi z faktu, że został niejako przymuszony do uczestnictwa w czymś co nosi oficjalnie nazwę “kurs przedmałżeński”.
https://www.salon24.pl/u/polakzwykly/1102584,kk-juz-przegral-bo-wierzacy-nie-moga-byc-niewolnikiem-ambicji-biskupow
Co gorsze autor owego tekstu na podstawie tego doświadczenia próbuje dowodzić w jaki sposób Kościół Katolicki sam pozbawia się autorytetu i wiernych.
Cóż… Tekst sprawia co prawda wrażenie pisanego na zamówienie. Zamówienie, które polega na zalewaniu sieci artykułami mającymi sugerować jakoby to zwykli ludzie (zwykli Polacy) mieli już dość takiego Kościoła, a szczególnie jego hierarchów
Ale jednak i z tego tekstu można coś wyciągnąć.
Otóż moim zdaniem warto by jednak tak poważnie zadać sobie kilka pytań. A mianowicie:
– Po co w ogóle są takie kursy?
– Komu są one potrzebne?
– Czy ktokolwiek wyniósł coś wartościowego z takiego kursu?
***
Czy kursy przedmałżeńskie są potrzebne?
Cóż… Jeżeli ktoś myśli, że kurs jest po to aby kogoś ukształtować jak żyć po katolicku w małżeństwie to się grubo myli. I nie ma znaczenia czy ma być to osoba uczestnicząca w kursie jako słuchacz, czy szkolący innych “nauczyciel”.
Po prostu taki cel jest niewykonalny podczas takiego szkolenia. Do tego jesteśmy przygotowywani w domu przez własnych rodziców oraz przykład ich życia, ich małżeństwa, ich rodzicielstwa. Jeżeli ktoś nie otrzymał tego od swoich rodziców to będzie musiał w mozole kształtować się sam i nie załatwi tego za pomocą kursu.
Kurs przedmałżeński tak pojmowany nie ma imo żadnego sensu.
Natomiast daje szansę ludziom już ukształtowanym na to aby ponownie odkryli pewne wartości, które w życiu codziennym mogły już zacząć być traktowane jako rzeczy tak oczywiste, że właściwie nie warte uwagi. Tak… Każdemu można przypominać, że ślub kościelny to nie tylko akt cywilny (prawny). Że jest to przede wszystkim sakrament.
Ludziom, dla których małżeństwo jest sakramentem a nie tylko formą legalizacji pożycia na pewno takie doświadczenie będzie przydatne. Zwłaszcza gdy trafią na kurs prowadzony przez osoby naprawdę zaangażowane i pełne wiary.
W takim wypadku kurs może być komuś potrzebny.
Może być też potrzebny w ocenie motywacji niektórych kursantów. Jako czas na swobodną dyskusję o życiu i o przyszłym małżeństwie. Bo jak ktoś czuje, że rozmowy o modlitwie oraz sakramentach nie są mu potrzebne to i sam kurs nie będzie dla niego przydatnym. Można niestety też domniemać, że i katolicki ślub takiemu człowiekowi też nie jest właściwie do niczego potrzebny. A jeśli tak to…
Po co zmuszać kogoś do udziału w ceremonii, której sensu nie rozumie?
Po co profanować sakrament poprzez wciskanie go osobie, która nie czuje jego mocy i nie szanuje powagi tego co niby przyjmuje na siebie?
Może być zatem potrzebny w ocenie tego czy przed decyzją nie powinno się porozmawiać z kandydatami do małżeństwa. Porozmawiać o tym czy naprawdę wiedzą czego chcą i czy na pewno chcą to osiągnąć we wspólnocie z Kościołem?
Czy dla mnie udział w kursie przedmałżeńskim był potrzebny?
Cóż… Szczerze mówiąc to pewnie dziś bym się nad tym nie zastanawiał gdyby nie świadomość, że właściwie całe moje życie to był nieustający kurs. Nieustanna nauka także tego jak być dobrym mężem i ojcem. Zwłaszcza wtedy gdy życie uczyło nas tego, że nie da się go zaplanować. Że trzeba umieć przyjmować je takim jakie jest, a nie tak jak nam się wydaje, że być powinno.
Jakby na to nie patrzeć… Ten kurs, który razem z żoną przeszedłem 20 lat temu był po prostu naszym pierwszym przeżyciem małżeńskim. I taka była jego największa wartość… Pokazaliśmy sobie, że możemy przeżyć coś wspólnie. A to już jest imo dobra podstawa do udanego małżeństwa. Podstawa, która w przyszłości procentuje.
Taka jest moja ocena…
Ale chętnie zapoznam się też z opiniami czytelników.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS