Jednym z licznych powodów, dla których Andrzej Auda wygrał wybory prezydenckie, była pozytywna społeczna ocena tego, jak agitujący za urzędującym prezydentem rząd poradził sobie z epidemią COVID-19. „Podjęliśmy błyskawicznie trudne decyzje, zamknęliśmy społeczeństwo, co było dla was wszystkich ciężkie, ale dzięki temu poradziliśmy sobie wzorcowo z epidemią i uniknęliśmy scenariusza Lombardii” – mówili rządzący, a Polacy im uwierzyli. Badania CBOS przeprowadzone na początku lipca pokazały, że 64 proc. ankietowanych pozytywnie ocenia walkę rządu z COVID-19.
Czytaj też: Prof. Krzysztof Simon: Obawiam się, że doświadczymy skutków tego nierozsądnego luzowania obostrzeń
Niewygodne dla tej oceny fakty – od dziwnych interesów wokół ministerstwa zdrowia, po raporty wskazujące, że Polska, w przeciwieństwie do większości krajów Europejskiego Obszaru Gospodarczego, ciągle jest przed szczytem zachorowań – wyborcy byli gotowi zignorować. Pytanie jednak, jak długo ignorować się je jeszcze będzie dało.
30 lipca padł bowiem kolejny rekord dziennej liczby nowych wykrytych przypadków COVID-19 – zidentyfikowano 615 zakażonych osób. Suma osób chorych w Polsce przekroczyła 45 tysięcy. Zmarło 1709. Od połowy lipca liczba dziennych zakażeń rośnie, mimo tego, że ciepłe, letnie miesiące miały być okresem ustępowania choroby.
Jak premier Morawiecki epidemię odwołał
Na czwartkowej konferencji prasowej premier Morawiecki o wzrost liczby zakażeń oskarżył nieprzestrzegających obostrzeń sanitarnych Polaków. Bez wątpienia w całym kraju widać, że ludzie przestali bać się COVID-19. Kurorty, popularne place i kawiarnie, warszawskie bulwary nad Wisłą, centra handlowe wyglądają, jakby epidemii od dawna nie było. Na każdym z nas spoczywa oczywiście odpowiedzialność przestrzegania podstawowych antyepidemicznych zaleceń, to na postawy społeczne wpływ ma to, co mówią rządzący. W tym premier Morawiecki.
Czytaj też: Polacy rozstają się po pandemii. „Im dłużej trwał lockdown, tym rozwodów przybywało”
To on, między pierwszą a drugą turą wyborów, „odwołał” pandemię. „Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa […]. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać. Trzeba pójść na wybory tłumnie 12 lipca. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie obawiajmy się, idźmy na wybory” – mówił 2 lipca w Tomaszowie Lubelskim. Mimo tego, że absolutnie nic nie wskazywało, byśmy faktycznie przeszli przez szczyt epidemii.
Można przypuszczać, że Morawieckim nie kierowały wtedy względy zdrowia publicznego, ale logika kampanii wyborczej. Exit polls z pierwszej tury wyborów wyraźnie pokazywały stosunkowo małą frekwencję wśród kluczowej dla sukcesu Andrzeja Dudy grupy: seniorów. W pierwszej turze zagłosowało ich tylko 56 proc., można zgadnąć, iż wielu zostało w domu z powodu obaw o zarażenie się szczególnie groźnym dla osób w podeszłym wieku wirusem. Zapewnienia premiera, że nie ma powodów do obaw, podziałały. W drugiej turze frekwencja w najstarszej grupie wyborców wyniosła już 62 proc. W kohorcie 60+ obecny prezydent wygrał z Trzaskowskim z olbrzymią przewagą, zdobywając aż 61,7 proc. głosów.
Kolejne rekordy zachorowań pokazują, jak nieodpowiedzialnie zachował się Morawiecki i milczący w sprawie jego wypowiedzi minister zdrowia Łukasz Szumowski. Nawet jeśli nowe zakażenia nie miały miejsca w komisjach wyborczych, to ogłoszenie przez szefa rządu, że epidemii nie ma się już co obawiać, z pewnością rozluźniło i tak słabnącą latem społeczną dyscyplinę, tworząc przyzwolenie dla jawnie nieodpowiedzialnych zachowań.
Wszystkie błędy i zaniechania
Kolejne rekordy zakażeń każą też zadać pytanie o to, czy rząd faktycznie zrobił wszystko, by liczba chorych w Polsce była jak najmniejsza. Gabinet Morawieckiego niewątpliwie należy pochwalić za decyzję o wczesnym lockdownie i wprowadzenie dość restrykcyjnego reżimu dystansowania społecznego. To rzeczywiście mogło uratować wiele osób i zapobiec scenariuszowi przeciążenia systemu opieki zdrowotnej.
Czytaj też: W czasie pandemii Polacy znów pokochali dres. I on już z nami zostanie
Z drugiej strony, im bardziej przyglądamy się szczegółom, tym więcej wątpliwości. Pierwsza dotyczy przygotowania polskiego systemu ochrony zdrowia na epidemię. Lekarzom i innym pracownikom zdrowotnym brakowało podstawowych środków ochrony: masek, przyłbic, kombinezonów. Rządowi zajęło trochę czasu, zanim zaczął radzić sobie z tym problemem, wyręczyć musiała go mobilizacja społeczeństwa obywatelskiego – ochotników szyjących maseczki itp.
To podległe rządowi instytucje okazały się głównymi ogniskami choroby. Od szpitali, gdzie brakowało nie tylko środków ochrony, ale i personelu – pracujący na kilku etatach lekarze, czy ratownicy medyczni zmieniali w ogniska COVID-19 kilka zatrudniających ich placówek – przez domy opieki, po kopalnie. To sytuacja w tych ostatnich odpowiada za to, województwo śląskie stało się „polską Lombardią”, głównym ośrodkiem epidemii w kraju. Trudno nie powiązać faktu rekordowej liczby zachorowań w spółkach górniczych z tym, że nadzorujący z ramienia rządu kopaliny wicepremier aktywów państwowych zamiast sytuacją na Śląsku zajmował się w szczycie epidemii organizacją – bez żadnej podstawy prawnej – „wyborów pocztowych”.
Z perspektywy czasu widać też, jak często arbitralne i niekonsekwentne były działania rządu. Weźmy stosunek policji do egzekwowania reżimu epidemicznego. Na początku wykazywała się absurdalnie wręcz daleko posuniętą gorliwością, następnie – gdy liczba zakażeń rosła – zupełnie odpuściła pilnowania jakichkolwiek standardów. Rząd najpierw zamknął parki – wbrew opinii wielu epidemiologów – by za chwilę, bez podania przyczyny je otworzyć. Najpierw zwlekał z wprowadzeniem obowiązku noszenia maseczek, następnie twierdził, że będziemy je nosić na ulicy do czasu wprowadzenia szczepionek, by za chwilę, bez wyjaśniania, co się w zasadzie zmieniło, zwolnić nas z tego obowiązku. Biorąc pod uwagę, jak wiele wesel i podobnych imprez staje się ogniskami choroby można mieć bardzo poważne wątpliwości, czy rząd sensownie postąpił, znosząc tu ograniczenia – czy nad względami zdrowia publicznego nie przeważyła chęć wysłania Polakom sygnału przed wyborami, że wszystko wraca do normy, a rząd sobie radzi.
Czy jesteśmy gotowi na drugą falę?
Błędów z wiosny już nie naprawimy. Nie chodzi o to, by atakować za nie bez umiaru rząd, ale by zmusić go do nauki na błędach. Bo na razie nie jesteśmy nawet na końcu początku epidemii. Najgorsze, jak wiele na to wskazuje, czeka nas dopiero jesienią. Tradycyjny sezon grypowy, odporność obniżona przez deszczową, chłodną pogodę, nowa fala COVID-19 tworzą bardzo niebezpieczną mieszankę.
Czytaj też: „Ważyłam 67 kilo, teraz 79, jestem załamana”. Przytyli w czasie pandemii, teraz walczą z nadwagą
Może ona prowadzić do dwóch równie groźnych scenariuszy: wykładniczego wzrostu zachorowań, prowadzącego do załamania systemu opieki zdrowotnej; albo konieczności ponownego lockdownu, którego społecznego i gospodarcze skutki byłyby katastrofalne. Czy rząd wykorzystał czas, jaki kupił mu pierwszy, wiosenny lockdown, by przygotować się na jesień? Czy gotowe są szpitale, personel medyczny, program szczepień przeciw grypie, procedury sanitarne, system wsparcia dla seniorów i innych grup ryzyka? Na pewno chaos ostatnich miesięcy i nieodpowiedzialne zachowania – na czele z próbą zorganizowania wyborów pocztowych w maju – i wypowiedzi rządzących nie budują kapitału zaufania na okres, gdy tak ważne jest, by ludzie mieli poczucie, że obostrzenia sanitarne są racjonalnie wprowadzane w interesie zdrowia i dobrostanu nas wszystkich i warto się im podporządkować.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS