Anna Kiełbik-Piwońska: Tak mówią, choć za feminatywami nie przepadam. Ale ładnie się rymuje, wynika to z mojego imienia, więc niech będzie.
– Na żaglowcach mniej niż 10, a we flocie handlowej znacznie więcej. Nie liczyłam, jak dużo, ale liczba kobiet za kołem sterowym rośnie, co bardzo, ale to bardzo mnie cieszy.
Na jednym z portali żeglarskich znalazłem następujący temat dyskusji: „Ile kobiet może być na łodzi, żeby nie przeszkadzały”. A zatem: ile?
– To są czcze dyskusje. Równie dobrze można by się zastanawiać, ilu blondynów może pracować na dziobie. Wróciłam właśnie z rejsu, na którym kobiet było bardzo mało – cztery w czterdziestoosobowej załodze – i radziły sobie świetnie. Sam wziąłeś udział w takim komercyjnym rejsie, więc byłeś, widziałeś. A za chwilę płynę w rejs, na którym będą wyłącznie kobiety plus stała męska obsada w postaci bosmana i mechanika. I jestem przekonana, że to również będzie wspaniały rejs. Kobiety radzą sobie przy żaglach czy za sterem równie dobrze jak mężczyźni.
Żaglowiec Kapitan Borchardt Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
Trochę inaczej wygląda sytuacja na rejsach młodzieżowych: tam warto dbać o równowagę, żeby dziewczyny nie czuły się wyalienowane. Tyle że nie ma to nic wspólnego z żaglami – tak samo niezręcznie czułyby się w klasie ze znaczącą przewagą chłopaków. Ale kiedy płyną ludzie dorośli, nie ma to znaczenia.
Mówisz, że kobiet kapitanek jest coraz więcej, ale taki nagłówek świadczy o sile stereotypu, który podpowiada, że kobiety powinny siedzieć w domu, a mężczyźni żeglować. Jak w tym szlagierze „Jeszcze się żagiel bieli” Alicji Majewskiej: „Bo męska rzecz być daleko, a kobieca – wiernie czekać”.
– Tak, stereotyp nadal ma się nieźle. Kiedy zostałam kapitanem na „Pogorii”, w świat popłynęła informacja, że jestem drugą kobietą w tej randze na pokładzie. Ciekawe, że nikt nie podkreśla faktu, że na przykład drugi facet o imieniu Bartosz został gdzieś kapitanem, prawda? Nawet jeśli ten przekaz miał być pozytywny, wyszło z niego stare myślenie.
Ale pływam teraz na żaglowcu „Kapitan Borchardt” i tu jest inaczej. Może dlatego, że akurat ten żaglowiec sprowadziła do Polski ze Szwecji kobieta – Magda Noworolska…
Też kapitanka żaglowca…
– A dyrektorką biura armatorskiego jest Halina Maińska. Fakt, że byłam już opływana, ale kwestia płci nareszcie nie miała znaczenia. Usłyszałam tylko, że mam raz popłynąć w rejs jako zastępca kapitana, żeby poznać statek.
Ogólnie jednak nadal natrafiam na zdziwienie. W 90 proc. rozmów przez UKF kapitanaty zwracają się do mnie „per pan”. Owszem, mam niski głos, ale myślę, że przyczyna tego błędu leży gdzie indziej. Po prostu założenie jest takie, że dowodzi mężczyzna.
Ten stereotyp z piosenki Alicji Majewskiej więdnie czy kwitnie? Mówisz, że kobiet na morzu jest coraz więcej.
– Starsze pokolenie żeglarzy z trudem przyswaja tę zmianę, ale ona staje się już faktem. Normą są już kobiety w randze oficera. Nikogo to nie dziwi. Podobnie rzecz ma się z mniejszymi jednostkami, dowodzonymi przez skippera. Kiedyś „skipperka” była czymś dziwnym, teraz pojawia się ich znacznie więcej. Wiadomo, mówimy o wyjazdowym trybie życia, więc nadal decyduje się na taką przygodę mniej kobiet, chociażby z powodu opieki nad małymi dziećmi. Ale kobieta skipper nikogo już nie dziwi. Są załogi, które sobie nie życzą kobiet, a są takie, które wręcz się ich domagają. Jak jedzie ośmiu studentów na bal samców, nie chcą mieć kobiety za sterem i jest to zrozumiałe. Płyną do zatoki i chcą na golasa skakać do wody. A z kolei załogi rodzinne z dziećmi często życzą sobie mieć za sterem kobietę.
Anna Kiełbik-Piwońska Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
Należysz do bardzo ekskluzywnego grona. Kapitan żaglowca to prestiż porównywalny z funkcją kapitana samolotu.
– W ostatnich latach jest trochę łatwiej. Ja, żeby otrzymać patent sternika morskiego, musiałam zdać siedem egzaminów teoretycznych i jeden praktyczny. W tej chwili do egzaminu na sternika można podejść po 200 godzinach wypływanych na dowolnych jachtach morskich. Kolejny stopień to staż w liczbie 800 godzin na morzu, w tym 100 godzin na żaglowcu o długości powyżej 20 metrów podczas jednego rejsu, 100 godzin na morzach pływowych i 200 godzin prowadzenia jednostki. Wysyłasz dokumenty, zdjęcie, 50 złotych opłaty, przychodzi plastik. Nikt nie sprawdza wiedzy, czy jesteś szalony, odpowiedzialny. Możesz dowodzić żaglowcem.
To nie jest zbyt szerokie otwieranie drzwi do sterówki?
– Nie pływa patent, pływa człowiek. Uważam, że to dobrze.
Jak wyglądała twoja droga do kapitańskiego mostka?
– Pierwszym żaglowcem, którym sterowałam, była „Pogoria”. Z pewnością przeszłam drogę dużo dłuższą niż mężczyzna. Zostałam kapitanem na tym żaglowcu po 36 rejsach, przy czym w większości z nich brałam udział jako oficer. Zazwyczaj mężczyznom takie oferty składa się po 10 rejsach. Co więcej, takiej propozycji nikt mi nie złożył. Musiałam sama sobie tę funkcję wychodzić, nacisnąć na armatora, znaleźć kapitanów, którzy mnie poprą.
A wcześniej? Kiedy poczułaś zew morza?
– Kiedy byłam w podstawówce, mój ojciec jeździł na Mazury z przyjacielem, którego syn był dla mnie jak brat. Wychowywaliśmy się razem. Ojciec co roku powtarzał, że jestem za mała. W końcu przyjaciel ojca zabrał swojego syna. Pytam więc: „Tato, dlaczego nie chcesz mnie zabrać na wodę? Michał był już w ubiegłym roku, a jest dwa lata młodszy ode mnie?”. W odpowiedzi słyszałam, że Michał jest chłopakiem.
Uparłam się, ojciec zabrał mnie na kolejny rejs.
Potem, kiedy uczyłam się w Nowodworku, popłynęłam na szkolny rejs na „Zawiszy Czarnym”. Miałam 16 lat i bardzo długo przekonywałam rodziców, żeby puścili mnie na ten rejs, w końcu się udało. I od razu wsiąkłam. Czterogodzinne wachty, nocne alarmy do żagli, dryl, no, przeczołgali nas wojskowo. Na dodatek „Zawisza” jest tak zorganizowany, że żeby dostać się do toalety, trzeba przejść z kubryka przez pokład. W środku nocy człowiek się budzi w sztormie i musi przejść przez ten lodowaty pokład, żeby zrobić siku. Czasami to niezły dylemat.
A śródokręcie położone jest na „Zawiszy” bardzo nisko.
– Tak, dlatego bardzo łatwo wchodzi tam fala. „Zawisza” jest hotelowo najmniej rozwinięty spośród polskich żaglowców, natomiast ma swój niepowtarzalny klimat. Wszyscy w jednym kubryku, więc nie można się nie zintegrować z grupą. Wsiąkłam zupełnie. Obiecałam sobie, że następny raz na „Zawiszę” wrócę jako oficer i tak się stało.
Potem przez lata byłam związana z jacht klubem AGH, pływałam na „Jagiellonii”, ich jachcie. Tak naprawdę tam zdobyłam morskie szlify. Z tyłu głowy miałam cały czas myśl, że fajnie by było, gdyby to był mój sposób na życie i zarabianie. Ale nie było tak, że zarzuciłam żeglarski worek na ramię i popłynęłam na obce morza. Urodziłam córkę, więc nie mogłam sobie pozwolić od razu na długie wyjazdy. Wszystko układało się powoli. Najpierw żeglowanie było drugim źródłem utrzymania, a dzisiaj zajmuję się już tylko żeglarstwem.
Szczecin, Lasztownia. ‘Babski rejs’ na żaglowcu STS Kapitan Borchardt Fot. Krzysztof Hadrian / Agencja Gazeta
Ile lat minęło od momentu, kiedy weszłaś na pokład „Zawiszy Czarnego” do chwili, kiedy stanęłaś za sterem jako kapitan żaglowca?
– Ponad dwadzieścia.
I co cię najbardziej w żeglowaniu pociąga?
– Cisza, spokój, oderwanie od świata. Żaglowce to kawałek świata, który już nie istnieje.
Miał rację Joseph Conrad, który ze smutkiem obserwował wypieranie żaglowców przez pierwsze statki parowe? On uważał, że to zmierzch humanizmu na morzach.
– Jest coś w dostojeństwie białych żagli, a przede wszystkim w ciszy, kiedy nie płyniesz na silniku. Jest w tym majestat. I jednocześnie coś pierwotnego, bo żeglujesz na tej samej zasadzie co Fenicjanie cztery tysiące lat temu. Żagle wypełnione są siłą tego samego wiatru, który napędzał pierwszych żeglarzy. Wracasz do korzeni cywilizacji, do sił natury.
Poczucie bezradności też jest takie samo, mimo GPS-a i silnika? Płynąłem w twojej załodze przez zimowy Bałtyk. W ciągu kwadransa piękna pogoda zmieniła się, wyszła mgła. Duży statek płynący z naprzeciwka zniknął w kilka minut z oczu.
– Bezradność to nie jest dobre słowo. Ale zdana na łaskę morza czuję się jak najbardziej. Na pewno na morzu bardziej boję się mgły niż wiatru. Byliśmy na dużej jednostce, z radarem, GPS-em i systemem lokalizacji AIS. Są mniejsze jednostki, których na radarze nie zobaczymy, i to one są zagrożone. A z mgły może wyskoczyć coś w ostatniej chwili. Wiatr, nawet silny, jest bardziej przewidywalny.
Najtrudniejsze momenty kapitAnki?
– Padł nam na przykład silnik na „Zawiszy”. Dowodził kapitan Waldemar Mieczkowski. Płynęłam wtedy jako starszy oficer. Duży żaglowiec zostaje bez napędu. Decyzja – wchodzimy do portu na żaglach. Ja bym się tego nie podjęła, natomiast Waldek świetnie zna „Zawiszę”. Wyglądało przepięknie, ale sama operacja była bardzo trudna i skomplikowana. Bez współpracy załogi nie mielibyśmy szans. A dodam, że załoga była nowa, część ludzi była ze sobą po raz pierwszy. Płynęli ze sobą dopiero czwarty dzień. Waldek omówił manewr, ja stałam jako oficer manewrowy. Oficerowie przeszkolili wcześniej wachty. Trzeba było po kolei zrzucać żagle, jeden po drugim, żeby nimi płynnie hamować. Waldek mówił nazwę żagla, żagiel spływał w dół. Grot! – płynnie w dół… wszystko zgrało się idealnie. Zaparkowaliśmy w Helu na żaglach. To było pierwsze wejście tego statku na żaglach do Helu.
Szczecin. ‘Babski rejs’ na żaglowcu STS Kapitan Borchardt Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
A momenty, kiedy ty dowodziłaś?
– Częściej zdarzają się na mniejszych jachtach niż na żaglowcach. Mam za sobą przecięcie Atlantyku. Skrosowałam ocean, ale to monotonne doświadczenie, a mnie w żeglarstwie cieszą dwie rzeczy najbardziej: ludzie – jak się dobierze wachty, jak ludzie ze sobą współpracują – to wielka radość. A drugie to miejsca i zwiedzanie. Kiedyś płynęłam dla pływania, teraz zależy mi, żeby dopłynąć i zobaczyć. Nie pociąga mnie 40 dni samotnej żeglugi.
W każdym razie płynęliśmy na Delfi 47, czyli na małej jednostce. W pięcioosobowej załodze, ja i czterech kolegów. Nie ma co ukrywać: rodziły się napięcia, znacznie większe niż na żaglowcu. Na „Borcharcie” mogę iść do swojej kabiny i mieć święty spokój. Tam tego luksusu nie miałam. Bywało nam ciężko, bo ktoś miał pretensje, dlaczego próbuję opłynąć ten niż, nadkładając 100 mil żeglugi, skoro może udałoby się go przeciąć? W końcu wrąbaliśmy się w sztorm, taki prawdziwy. Wiało z prędkością ponad 50 węzłów.
Czyli prawie 100 km/godz.
– Próbowałam go ominąć. Miałam grota na drugim refie, czyli już zredukowaną powierzchnię żagla, ale przy tym wietrze to za mało. Tymczasem nikt w nocy nie chciał iść tego żagla zrzucić, bo przy takim sztormie było to zbyt ryzykowne. Byliśmy więc przeżaglowani. Sześć godzin pilnowałam na górze autopilota, łódka szła jak strzała w półwietrze, przechył był taki, że przyklejała się prawie do wody. Miałam w kieszeni nóż i liczyłam się z tym, że jeżeli wiatr przekroczy prędkość 55 węzłów dłużej niż kwadrans, będę musiała odciąć żagiel. Na szczęście przyszedł ranek, udało się zrzucić grota. Na malutkim foczku jeździliśmy po fali. Na dodatek w okolicy helikoptery ewakuowały z łodzi pięć załóg. Zasada jest taka, że opuszczoną powinno się zatopić, ale nie zawsze jest na to czas. Musieliśmy więc uważać, żeby nie wpaść na jednostkę bez załogi.
Dopłynęliśmy na drugi kontynent. Nie pokłóciliśmy się na śmierć i życie, ale po zejściu na ląd kontakt się rozluźnił.
Jaką wytrzymałość musieli mieć żeglarze, którzy w skrajnych warunkach pogodowych spędzali kilka miesięcy?
– Kiedyś jachty były z drewna, a ludzie ze stali. Nie ma żadnego porównania.
Wróćmy do stereotypów. Może biorą się z przekonania, że na morzu liczy się przede wszystkim siła mięśni?
– Nic bardziej mylnego. Na żaglowcach kapitan używa najmniej siły fizycznej z całej załogi – ma inne zadania. Jeśli zaś mówimy o załodze… Brałeś udział w tygodniowym rejsie. Ile razy widziałeś sytuację, w której kobieta nie jest w stanie poradzić sobie przy żaglach czy linach?
Ani razu.
– Na żaglowcu liczy się przede wszystkim myślenie. Żeby dobrze pompować linę, nie musisz pompować codziennie na siłowni. Przeciętnie sprawny człowiek jest w stanie to ogarnąć, ale jeśli już ma kłopot, koleżanka czy kolega z wachty przychodzą mu z pomocą. Wachta pracuje zespołowo.
A jakich umiejętności wymaga od ciebie sterowanie jednostką o 173 tonach tonażu? Bezwładność tego okrętu jest bardzo duża.
– Jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień do samochodów. Chcesz jechać w lewo, błyskawicznie jedziesz w lewo. Bezwładność, o której mówisz, jest istotną cechą żaglowców. One uczą cierpliwości, bo reakcja nie jest natychmiastowa. Na przykład „Kapitan Borchardt” ze względu na budowę kadłuba wymaga jej bardzo dużo.
Do tego dodałabym umiejętność patrzenia. Nie możesz skupiać się wyłącznie na kompasie. Nawet jeśli nie widać lądu, po linii horyzontu rozpoznasz, czy statek trzyma kurs. Umiejętność obserwacji jest w tym zawodzie niezbędna. Spokój na morzu bywa pozorny, a radar nie wszystko wychwytuje. Jednostka, która mija twój żaglowiec w odległości mniejszej niż mila morska, może być śmiertelnym zagrożeniem.
Żaglowiec Kapitan Borchardt Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
Dużo mówisz o pięknie żaglowców. A jakie są koszty, na przykład rodzinne?
– Wszystko ma swoje koszty, nie tylko żeglarstwo. Kiedy córka była mała, nie brałam dłuższych kontraktów. Zaczęłam pływać na dłuższe trasy, kiedy się usamodzielniła. Z drugiej strony, jak wracam, to już jestem. Często jak pracujesz w korporacji, wychodzisz o ósmej, wracasz o dwudziestej.
Córka żegluje?
– Tak, ma patent żeglarza, była już na morzu. Czy pójdzie w żeglarstwo, nie wiem.
A twój mąż?
– Też żegluje, ma stopień kapitana jachtowego. Na co dzień pracuje w korporacji i pływa hobbystycznie. Twierdzi, że nie chce, by żeglarstwo stało się jego pracą, bo wtedy przestanie być pasją.
Spotkałaś ludzi, którzy nie są stworzeni do morskich przygód?
– Totalny egocentryk może mieć kłopot, bo nawet na małych jednostkach trzeba współpracować i myśleć o innych. Nie puszczę muzyki na full, bo ktoś śpi. Nie zapalę światła w kajucie, bo koleżanki czy koledzy zeszli przed chwilą z ciężkiej wachty i chcą się wyspać.
Zdarzają się też pomyłki. Płynęły kiedyś ze mną dwie dziewczyny, które zostały wprowadzone w błąd. Ktoś im naopowiadał, że będą drinki z parasolką i kąpiele słoneczne. Dzielnie przeżyły wachtę kambuzową, po czym w pierwszym porcie zeszły na ląd. Nie robiły nikomu wstrętów, po prostu powiedziały, sorry, to nie dla nas, wysiadamy. Szanuję, zrobiły swoje.
Bywało i tak, że kogoś łamała na dobre choroba morska. Po trzech dobach naprawdę trudnych doświadczeń delikwent stwierdzał, że nie jest w stanie dłużej wytrzymać na morzu. Ale to jednostkowe przypadki.
Jak radzisz sobie z doświadczeniem wielkiej samotności? Jest noc, przez radio w sterówce przedzierają się raz na jakiś czas komunikaty. Płyniesz przez środek Bałtyku, zdana tylko na siły swoje i załogi.
– To, o czym mówisz, łatwo mi znieść – wiem, że na żaglowcu płynie nas dużo, mam wsparcie. Trudniejsze bywa prowadzenie łódki z dwiema rodzinami na pokładzie, bo jeżeli zerwie się lina albo popsuje silnik, będę zdana wyłącznie na siebie. Zatnie się żagiel, coś się wkręci w śrubę – będę sama. A na żaglowcu mam bosmana i mechanika.
Trudniejsza bywa samotność kapitana, który w ekstremalnych sytuacjach zawsze zostaje sam, niezależnie na jakiej jednostce płynie. I ponosi odpowiedzialność za błędy nie tylko swoje, ale również załogi. Odpowiedzialność na morzu jest jednoosobowa. Uderzyło mnie to podczas któregoś rejsu z młodzieżą. Płynęłam jako oficer. Kapitan poszedł spać, na wachcie stało kilkoro dzieciaków. A pod pokładem spało 40 osób, za życie których odpowiadałam. Teraz to ja schodzę pod pokład, mając nadzieję, że zostanę obudzona w takiej sytuacji, w jakiej budziłam swoich przełożonych.
To prawda, że jachty są czasami mądrzejsze niż ich załoga?
– Tak, jak wspomniałam, zasada jest taka, że jeśli ewakuuje się załoga, jacht jest zatapiany. Ale nie zawsze da się to zrobić.
Mówię o tym, bo bywały w historii wypadki, gdy jacht opuszczony przez załogę dryfował samotnie i potem zostawał znaleziony. Mówi się czasem, że gdyby w takich sytuacjach załoga zamknęła zejściówkę, otworzyła flaszkę i zaczęła grać w karty, prawdopodobnie wszyscy by żyli. Jacht sam sobie poradził.
KapitAnce wolno okazać bezradność?
– Nie powinnam tego robić. Ale nie ma nic złego w konsultowaniu się z załogą stałą lub oficerami. Konsultowanie to jedno, jednak ostateczna decyzja i tak należy do kapitana.
Podobno potrafisz zdrowo opieprzyć.
– Przy takiej liczbie ludzi na pokładzie zasady muszą być jasne. Przyjeżdżają ludzie przeróżnych zawodów, stanowisk, doświadczeń. Ale rzadko trafia się ktoś, kto ma problem z hierarchią. Panowie prezesi dużych firm po prostu nakładają rękawiczki i idą szorować kambuz. I czują się z tym świetnie. W codziennym życiu mówiliby sobie „per pan”, siadaliby przy różnych stołach, a tu nagle stawiają wspólnie żagiel, sprzątają i gotują. Często wychodzą z tego fajne znajomości. Żagle jednoczą.
A zdarzają się sytuacje odwrotne, kiedy załoga po tygodniu wspólnego rejsu nie może na siebie patrzeć?
– Najczęściej takie sytuacje mają miejsce wewnątrz wacht. Grubsze konflikty zdarzają się bardzo rzadko. Co ciekawe, najlepiej współpracują między sobą młodzi ludzie.
Szczecin. ‘Babski rejs’ na żaglowcu STS Kapitan Borchardt Fot. Krzysztof Hadrian / Agencja Gazeta
Muszę cię zapytać o stereotyp marynarza – pijaka. Jak się ma do rzeczywistości? Przez tydzień na dowodzonym przez ciebie statku widziałem wzorową dyscyplinę.
– Na morzu obowiązuje całkowity zakaz picia alkoholu. Nikt nie jedzie jako pasażer, każdy jest załogantem, a od załogantów mam prawo wymagać trzeźwości. Wachty są o północy, czwartej nad ranem, poza wyjątkami nie ma mowy, by ktoś się nie stawił na pokładzie, bo od tego przecież zależy bezpieczeństwo innych. A świętować można w porcie. Przy rejsach z niepełnoletnimi nie ma mowy o alkoholu w ogóle.
Praca na morzu pomaga w szybkim rozpoznawaniu charakterów? Niewielka przestrzeń, trudno się ukryć.
– Z mostka pięknie widać, jak ktoś udaje pracę. Jeśli ktoś choruje – rozumiem. Ale jeśli ktoś kombinuje tak, żeby nawet nie złapać za linę i spóźnia się akurat te kluczowe pięć minut, kiedy stawiamy żagle, widać to doskonale.
Rozmawiasz z dziewczynami, które chcą iść twoją drogą, i co im mówisz?
– Mówię: po prostu zróbcie to. Nie bójcie się. Kobieta może być kapitanem. Jest jeden warunek, ten sam dla kobiet i mężczyzn – złamane kariery na morzu to najczęściej szybkie kariery. Przekonanie, że skoro byłam na dwóch rejsach, to wszystko już wiem, może okazać się zgubne. Na morzu potrzebne są pokora i dystans do swoich umiejętności. Mówi się, że kapitanowie dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy przywalili, i na tych, którzy się do tego nie przyznają.
Do której kategorii należysz?
– Wpłynęliśmy na płyciznę na kanale Gota w Szwecji. Rzecz miała miejsce poza torem i ewidentnie obciążała moje konto, to ja byłam kapitanem. Wbiliśmy się w piasek, a ponieważ ciężko było zejść, zdjęła nas łódka służb ratowniczych. W Szwecji wyjęłam łódkę na ląd na swój koszt, żeby sprawdzić kadłub i móc spać spokojnie.
A w keję też się puknęło.
Podobno ludzie wracają do ciebie na pokład czasami przez wiele lat.
– Na żaglowcach często spotykam ludzi, którzy wracają wielokrotnie, a o których zajęciach lądowych nie potrafię nic powiedzieć. W pewnym sensie są opętani morzem. Nie wiem nic o ich życiu prywatnym, ani nawet tego gdzie pracują. O tym się nie rozmawia. Żyjemy przez ten tydzień w innym świecie. Każdy chce się odciąć. Wiem natomiast świetnie, kto popłynął z Sardynii na Karaiby, kto dobrze orientuje się na morzu wokół Tajlandii.
Jeśli wracają, to oznacza, że wyszło. To największa moja duma. Że się uda zgrać, że wychodzą na alarm, że wszystko działa. Albo dzień czy dwa po rejsie z młodzieżą maile od rodziców, że dziecko jest jeszcze myślami na morzu. To oznacza, że zaszczepiłam ich morzem.
A ty jesteś opętana morzem?
– Tak. Jak za długo siedzę w czterech ścianach, zaczyna mnie nosić. Wracam i mam to, za czym tęskniłam: wschód słońca, żagle postawione, lądu nie widać. A my płyniemy.
Anna Kiełbik-Piwońska – kapitan jachtowy, pływała m.in. na żaglowcach „Pogoria”, „Zawisza Czarny”, „Kapitan Borchardt”. Prowadzi rejsy komercyjne na jachtach. Z okazji 100. rocznicy AGH napisała „Pogorią” na Morzu Śródziemnym „100 AGH”. Widoczny na GPS napis miał długość 4 mil morskich i szerokość mili morskiej. Urodziła się i mieszka w Krakowie.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS