A A+ A++

Zauważył, być może, wnikliwy czytelnik (oka mego źrenica), iż zmieniłem ostatnio nieco styl pisania w moich notkach. Wiąże się to z wieloma czynnikami, przede wszystkim z tym, że oto odkrywam na nowo Gombrowicza, mego mistrza i pisarza najulubieńszego, natomiast wszystkie one bledną w porównaniu z jednym, odgrywającym rolę naczelną, mianowicie: że ja tak po prostu piszę. Sam. Z siebie. I nie widzę powodów, aby się z tym więcej kryć.

Kiedyś widziałem, istotnie. Byłem za to moje pisanie bez ustanku krytykowany. Zazwyczaj argumentacja mych „pouczaczy” sprowadzała się do dwóch argumentów, otóż że, po pierwsze, to jest styl „nienaturalny”, a po drugie: że niepoważny. Próbowałem się dostosować, nie wyszło, więc przynajmniej wyjaśnię dlaczego robię tak, a nie inaczej, chociaż tak na świadectwo, którego nie złożyłem wtedy, kiedy byłoby to choć minimalnie sensowne. Wiele związku z romantyzmem to mieć nie będzie, ale przynajmniej wyjaśni, dlaczego, co i jak.

Kwestię „naturalności” pomijam, bo to chyba najgłupsza rzecz, jaką w ogóle można powiedzieć (w każdym razie w pierwszej piątce). Domagać się „naturalnego stylu pisania” to trochę tak, jak gdyby debatować nad „naturalnym” kształtem lampy ulicznej. Jedynym wypadkiem, w którym możemy sensownie nazwać jakiś styl „naturalnym” jest gdy mamy na myśli, że przychodzi on komuś sam z siebie, że nie jest wyćwiczony. W jakimkolwiek innym, mamy do czynienia z czystym absurdem. Ja absurdy uwielbiam, ale nie takie, które udają, że absurdami nie są, więc może tyle wystarczy i w tym punkcie milknę, bo swoją godność mam.

Kwestia niepowagi jednak, jest dużo bardziej interesująca, więc o niej może też kilka słów więcej.

Niepowaga, niepowaga… Nie-poważność, brak wyczucia, brak wyczucia – stylu… Zresztą, to nie tylko kwestia stylu. Mamy tu do czynienia (w moim przypadku przynajmniej) z czymś znacznie szerszym i głębszym, czego styl jest jeno odnóżką niespodziewaną a nieforemną. Boże drogi, ileż to razy ja to w swoim życiu krótkim słyszałem! „Pan jest niepoważny”, „pan się nie przykłada”, „pan myśli, że życie to żarty”, „pan nie okazuje należytego szacunku” – „czy pan ma świadomość powagi sytuacji?”: „proszę sobie wreszcie zacząć zdawać sprawę z powagi sytuacji!” I tak dalej, i tym podobne, i brekekeks, i brekekes, perorował mi jeden z drugą, unosił się, nadymał, a najgorsze, że jeszcze do tego obrażał zazwyczaj, jak gdybym mu chciał zrobić na złość. Ależ, na Rany Boga Najwyższego, sęk w tym, że chcenie nie ma tutaj nic do rzeczy. Ja niczego nie chcę! Ja po prostu NIE UMIEM patrzeć na sprawy tak, jak ludzie, których nazywa się w naszym dziwnym świecie „poważnymi”. Dla mnie to kwestia prosta, wręcz matematyczna. O ile się orientuję, fizycy szacują wiek wszechświata na trochę mniej, niż 14 miliardów lat. Może to klituś-bajduś, jak wiktoriańskie „tiny billiard balls”, ale załóżmy, że jednak nie. Wiek ziemi: 4,5 miliarda. Pierwsze małpy człekokształtne pojawiły się na niej jakieś 27 mln lat temu. Pierwsi ludzie: 2,5 miliona. 2,5 miliona! No, a ja mam trzydzieści. Ten inny może z sześćdziesiąt. Lepiej, ale nie aż tak bardzo. W każdym razie, tak to (że przedstawię tę sprawę omal fotograficznie ku lepszemu mojej perspektywy wyłożeniu) dla mnie wygląda właśnie: siedzę sobie gdzieś, zupełnie z głupia frant, trzydziestoletni, maleńki i przypadkowy jak mucha nad oceanem, i tak przelewają się nade mną te wszystkie ogromy: 14 miliardów lat, 4,5, 27 milionów, 2,5 miliona, wielkie i ciężkie tak, że omal nie przekręcę się za chwilę z tej mojej groteski, nie zniknę zupełnie we własnej znikomości i nonsensowności, a naprzeciwko mnie siedzi jakiś facet, którego nawet właściwie nie znam, raptem dwukrotnie ode mnie starszy, równie maleńki i groteskowy, i zupełnie na serio domaga się, jeszcze urażony osobiście do tego, abym był poważny! Chryste Panie! Przecież to jest jakiś nonsens do potęgi entej! A potem jest jeszcze gorzej, w miarę, jak ten drugi zaczyna brnąć w tę swoją pozę: nadyma się, nastrasza, pęcznieje w oczach, czerwienieje na twarzy z oburzenia na moje „niewychowanie” – a nad nim, jedna po drugiej, wzbierają fale historii naturalnej: 14 miliardów, 4,5 miliarda, 27 milionów, 2,5 miliona… Buch! Chlust! Bach! – przykrywają go, raz za razem, a ja nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, jak idiotycznie prezentowałem się, gdy mnie siedmioletniego nakryła na plaży fala sztormowa, bodaj w Karwi (a miałem wtedy na sobie białą bieliznę). Przecież on sam na siebie bicz kręci nawet o tym nie wiedząc, a im bardziej się stara mnie poskromić, tym bardziej mnie – wbrew mnie samemu – rozbestwia! Ludzie drodzy, przecież to niehumanitarne! I to ja mam być ten „zły” w tej konfrontacji! Och, gdyby istniał jakiś sposób mierzenia cierpień psychicznych, płaciliby mi słono moi oprawcy za taką torturę!

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPowiat Suwałki: W hołdzie poległym 2 września 1920 roku
Następny artykułOCK Ostrołęka: MINIONKI: WEJŚCIE GRU – ponownie w kinie Jantar