Zmarł Andrzej Toczewski, historyk i wieloletni dyrektor muzeum w Zielonej Górze. Był znawcą historii miasta i regionu, lubił się spierać, dyskutować. Dlatego w ramach cyklu „Wyborcza Classic” przypominamy jedną z zapomnianych rozmów o tożsamości Zielonej Góry. Artykuł ukazał się 31 stycznia 2000 r. w zielonogórskiej „Gazecie Wyborczej”. Więcej artykułów z „Wyborczej Classic” znajdziesz – TUTAJ.
Piątkowe przedpołudnie. Po poświęconej winiarstwu sali w zielonogórskim muzeum krążą dzieci ze szkolnej wycieczki. Oglądają wiszące na ścianach przedwojenne sztychy, przedstawiające winne plantacje, ustawione na półce przy kominku ceramiczne butle na gorzałkę i pękate butelki po Monte Verde – hicie zielonogórskiej Lubuskiej Wytwórni Win lat 70. Przewodnik kończy opowieść o winnym bogu Bachusie.
Kiedy gwar najmłodszych zielonogórzan oddala się w kierunku wyjścia, zasiadamy za dębowym stołem. Lampką czerwonego Chateau pieczętujemy upadek winiarskiej tradycji Winnego Grodu.
Piec, a na deser plantacja
Joanna Żarnoch-Chudzińska, Leszek Kostrzewski: Szukając dobrego wina, nasłuchaliśmy się narzekań sprzedawców. Mówili, że klienci, zwłaszcza przyjezdni, chcą zielonogórskiego wina, bo słyszeli, że Zielona Góra z niego słynie. Z braku naszego wybraliśmy francuskie wino czerwone, gronowe, rocznik 1997 – podobno dobry. Proszę ocenić.
Andrzej Toczewski, dyrektor Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze Fot. Marcin Olejniczak / AG
Andrzej Toczewski *: Rzeczywiście bardzo dobre.
W mieście o kilkusetletniej tradycji w 2000 r. pozostało nam pić z obcych winnic. Bo wiadomo: klamka zapadła, w Zielonej Górze nie będzie się już produkować wina. Czy w ogóle mamy czego żałować?
AT: Jeszcze lat temu 20-30 może ktoś by nawet dopłacał do winiarni, bo kultura związana z tym winem była ważniejsza. Ale dziś tego już nie ma.
A co z tradycją? Przecież wino było tutaj, jeszcze zanim powstało samo miasto.
Jerzy Piotr Majchrzak **: Ja może trochę obrazoburczo powiem. To fakt, że Zielona Góra jest miejscem najdalej na północ wysuniętym, gdzie się uprawiało winorośl. Ale to nie oznacza wcale, że tu na umór pito wino! Wino nie odgrywało tu nigdy takiej roli, jak załóżmy we Frankonii, Szwabii, krajach austriackich, gdzie pito do śniadania, obiadu i kolacji.
Ale na początku XIX w. w Zielonej Górze było podobno ponad 2 tys. winnic…
AT: 2 200. Z tym że to były ogródki działkowe.
Ale ludzie z tego żyli.
AT: Nie. Ludzie bogacili się tu na handlu i na suknie. Wino było tylko dodatkiem.
JPM: Posiadanie winnicy było w pewnym sensie nobilitacją. Nieco inną niż posiadanie pięciu krosien czy pieca do wypalania garnków. Własna winnica była w dobrym tonie.
AT: Zwykle sukiennik miał dodatkowo winnicę. I raz na trzy lata udało mu się jakieś wino.
JPM: Potem zapraszał swoich znajomych, przyjaciół, rodzinę. Wino miał na własny użytek.
Jan Muszyński Fot. Sebastian Rzepiel / Agencja Gazeta / k{u1f068/?o]M%nmzS/m_g%gWo_}+?@#R?6>z2ya@O
Jan Muszyński ***: W Zielonej Górze XIX w. to czas zamieniania szop winiarskich na wille. Zaczynają one nabierać innych kształtów, ludzie zaczynają mieszkać na obszarze winnic i wtedy, mając taki tradycyjny domek winiarski zamieniony na willę, muszą utrzymać też fragment winnego parku. Jeden z takich domków z przepiękną architekturą jest w Ochli. To bardzo pięknie wygląda, ale znaczenia ekonomicznego już nie ma.
JPM: W Zielonej Górze w systemie kapitalistycznym nigdy nie było przemysłowej produkcji win gronowych. Może Eduard Seidel, którego willa do dziś stoi przy ul. Drzewnej. On pierwszy wprowadził masową produkcję win owocowych z jabłek, gruszek i porzeczek z domieszką grona. Ale nigdy nie produkował czystych win gronowych.
Czy wśród najsłynniejszych winiarzy byli też Polacy?
JPM: W Zielonej Górze był Teodor Kuczyński, który produkował winiaki. To był XIX-XX w. Jego ojciec Marcin pochodził z okolic Poznania. Został wcielony do wojska pruskiego. Odbył kampanię francusko-pruską w 1870 r. i po zwycięstwie Prus osiedlił się w Zielonej Górze. Po nim interes przejął Teodor. Znał język polski, wiedział o tym, że pochodzi z Polski, że jest Polakiem, ale on wszystko, co robił, robił dla tego miasta.
Nóż w plecy winiarstwa
Czy wraz z upadkiem winiarni możemy mówić o upadku tradycji winiarskiej w Zielonej Górze? I czy w ogóle jest nad czym ronić łzę?
AT: Dziennikarze to albo chcą jednoznacznej odpowiedzi, albo ironizują. Ja patrzę na to trzeźwo. Czy dziś są świętokrzyskie dymarki? Nie! Bo nikt tak już nie wytapia żelaza. Ale są wielkie imprezy z nimi związane. Tradycja jest czymś wspaniałym.
JPM: Ale trzeba wiedzieć, że cała ta historia zielonogórskiego winiarstwa, która zaczyna się od XV-XVI w., kończy się powoli od wojny 30-letniej w XVII w. To ona wbiła ostatni potężny nóż w plecy winiarstwu. Upadku należy upatrywać w bezmyślnej dewastacji, i to zarówno przez żołnierzy, którzy wywodzą się z krajów czysto winiarskich: Czech, Austrii, Bawarii, Saksonii, i z tych, które importowały, jak Szwecja czy Pomorze. I to był koniec winiarstwa zielonogórskiego. Potem mamy już tylko nawiązywanie do tradycji. Tylko. I to jest to, co my dzisiaj robimy. My tylko nawiązujemy do tradycji.
Właśnie przestaliśmy…
JM: Ale sama tradycja mentalna – ona istnieje. Przecież jesteśmy wytworem kultury basenu Morza Śródziemnego. Przyjęliśmy kulturę i Greków, i Rzymian. Proszę zwrócić uwagę, jak powstaje wino. Otóż Zeus miał niewierną żonę. Jak Dionizos dobrał się do Hery, Zeus się zdenerwował, chwycił Dionizosa i zrzucił go ze skały. Poprzedni kochanek Hery chwycił go i zaniósł na statek, który płynął do Pireusu. Ale tam powiedzieli: “To jest półbóg, my go sprzedamy”. Zawiązali Dionizosa dookoła masztu i kombinowali, gdzie go odwieźć, żeby dostać za niego duże pieniądze. Ale okazało się, że z masztu wyrosły gałęzie z gronami. Piraci najedli się ich, to im w środku sfermentowało i powypadali za burtę. W ten sposób powstały delfiny, które bawią się cały czas lekko podpite.
A jeszcze do tego dochodzi tradycja chrześcijańska. Przecież uprawa wina znalazła odzwierciedlenie nawet na drzwiach gnieźnieńskich. A stół watykański przybliżył nam wino dzięki biskupowi Wawrzyńcowi, który w XII w. był właścicielem winnicy w Krośnie Odrzańskim. I my jesteśmy spadkobiercami tego stołu, kiedy tu pijemy to wino. A więc w imię Boże!
Ponoć miejscowe wino zawsze przypominało ocet!
Niektóre źródła mówią, że to słynne zielonogórskie wino było smaczne. Natomiast Fryderyk II, którego uraczono pucharem, miał powiedzieć: “Dobre, ale dla tego, kto go nie musi pić”. Jakie było naprawdę?
AT: W XIX w. wyszła w Polsce książka “Kiperstwo praktyczne”. Jest w niej opis wówczas produkowanych win. Jeden z rozdziałów jest poświęcony winom niemieckim. Tam rozróżnia się pięć regionów uprawy wina, a Zielona Góra jest wśród nich wydzielona jako region o specjalnym rodzaju win do ciężkich mięs, win wytrawnych, czerwonych. I co ciekawe – te lekkie wina reńskie nie doczekały się w literaturze niemieckiej tylu anegdot, opracowań, fars co zielonogórskie. Nawet teraz jest to materiał na książkę – dr Piotr [Majchrzak – red.] będzie pisał “Wino zielonogórskie w anegdocie”.
JPM: Tu przede wszystkim w rachubę wchodzi romantyk niemiecki, dość znany w swoim czasie Karl von Holtey: aktor, filozof, pisarz, który w latach 30. zawitał do Zielonej Góry. Tu przy dawnej ul. Berlińskiej w zajeździe pocztowym (dzisiejsza restauracja “Pekińska” przy Jedności) wpadł na pomysł napisania jednoaktówki “33 minuty w Zielonej Górze albo w połowie drogi”. Otóż do Berlina na pogrzeb brata jedzie rzemieślnik, a z Berlina do Wrocławia wyjeżdża wdowa. Spotykają się w Zielonej Górze w zajeździe. Od słowa do słowa przy butelce zielonogórskiego wina, tego octu sławnego, rozwiązują im się języki. I mamy wówczas całą kartę win zielonogórskich: trójniak męski, obrotowe, pończosznika, uczniowskie. Trójniak męski polega na tym, że pije się go we trzech: dwóch podtrzymuje, a ten jeden pije. Taki mocny!
A że wino było cierpkie – to jest prawda. Fryderyk II Pruski uwielbiał to wino do tłustych potraw. Wino neutralizowało tłuszcz. Zastępowało musztardę, która wtedy jeszcze nie była znana. To można się było nabawić od tego wina nadkwasoty.
JM: Hieronim, brat Napoleona, żeby się nie nabawić nadkwasoty, w 1812 r., kiedy szedł na Moskwę, to w Krośnie Odrzańskim nie pił wina, tylko podgrzewali mu je w beczce. Wchodził do niej na 15-20 minut i wychodził w takim stanie, jakby bardzo dużo się opił!
AT: Od wina do octu jest bardzo blisko. Do I wojny nie było środków do leczenia ran postrzałowych na polu bitwy. Stosowano ocet winny. Zielona Góra była jednym z większych ośrodków, które zaopatrywały armię pruską w ocet.
JPM: Żadne wino europejskie nie spotkało się w literaturze przez duże “L” takim zainteresowaniem jak ten “ocet zielonogórski”. Mamy np. poetę Juliusza Lichtensteina. Napisał balladę o tym, że wino zielonogórskie przysłużyło się całej Europie, bo zniszczyło wesz winną, która w tamtych czasach pustoszyła winnice. A stało się tak, że znad Renu ruszyła horda insektów na wschód. Gdy dotarła do Zielonej Góry, wszy zabrały się za winnice. I po kilku godzinach zginęły w sposób naturalny!
Kto tu tylko przyjeżdżał, próbował wina. Kto był przyzwyczajony do reńskich, nagle poczuł ogień palący. Ale jednak ludzie uwielbiali to wino. To było całkiem inne doświadczenie.
Winobranie w styropianie
AT: Po 1945 r. siłą rozmachu winiarstwo szło jeszcze w Zielonej Górze. Bo został surowiec, zostali Niemcy – fachowcy. Ale nie inwestowano w wino, nie odradzano areałów. A winorośl wymaga szczególnej troski: cięcia, nawożenia, gleby. Trzeba fachowców. Niemcy mieli szkołę kształcącą winogrodników.
U nas też po wojnie było technikum.
AT: Tak, ale ono szybko upadło, bo areał się nie rozrastał. Jeszcze w latach 70. miasto było otoczone winnicami, wiele domów było obrośniętych winem. Ale ci, którzy tu przybyli, nie chcieli tego wina, ono zarastało, dziczało i przestawało rodzić. Zaczęto produkować wina zwykłe, owocowe, które tak naprawdę nie są winem. To sfermentowany sok owocowy. Na Zachodzie w winiarnie stale inwestowano, tu zaczęło to szwankować.
Zielona Góra do dziś słynie z Winobrania. Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, byłam rozczarowana. Bo winogrona greckie, a samego wina jak na lekarstwo. Co nam zostało dziś z tamtych przedwojennych Winobrań?
AT: Niemcy obchodzili to święto dwa razy do roku: jesienią zakończenie zbiorów na winnicy, a w maju otwieranie wina, kupażowanie i próbowanie.
Zielonogórskie winobranie z lat 20-tych do złudzenia przypominało zbiory w winnicach Francji, Włoch czy Hiszpanii Fot. Archiwum Prywatne
Początkowe, powojenne Winobrania są pięknymi, pełnymi euforii świętami. Nawiązują do niemieckiej tradycji. W korowodzie są zakonnice, które przywożą winorośl, są zaprzęgi winiarzy. Potem Winobranie zaczyna gasnąć. Zaczyna być zastępowane atrapami ze styropianu. Mam takie zdjęcia: w korowodzie winogrona są ze styropianu. A dzisiaj nie ma już Winobrania. To są Dni Zielonej Góry. Przecież Bachus to przebieraniec, który nadaje ton. Tradycja odeszła, bo nie ma święta winobrania. Co nam zostało? Jest symboliczna winnica przy Palmiarni. Jest dział winiarski w muzeum i na tym się kończy.
JPM: Wielką zasługą zielonogórzan jest to, że od 1945 r. do dziś pomimo wielkich zakusów Winobranie nigdy nie zostało upolitycznione. Że pozostało zawsze świętem ludycznym.
Pije Ślązak z autochtonem
JM: Ponieważ państwo zauważyli, że tu można mówić i o ogrodnictwie, i socjologii, i politologii nawet, to pewnie nie wiecie, że jeszcze 25 lat temu w ogóle nie moglibyśmy mówić o kontynuowaniu niemieckiej tradycji. Pierwsze Winobranie w 1945 r. odbywało się na Odrze. Z Krosna płynęli łodziami. Natomiast w Zielonej Górze było w 1946 r. Ale czy to był facet zza Buga, czy z Wielkopolski, czy ze Śląska, czy też to był autochton – wszyscy oni pili. I politycy doszli do tego, że wino może być elementem integrującym. W każdym razie waśni przy winie było mniej niż bez wina.
A z nawiązaniem do przedwojennej tradycji nie było tak lekko. Jeszcze nie tak dawno wicedyrektor Ministerstwa Kultury i Sztuki kazał nam zdjąć z muzealnej wystawy piękne naczynia z niemieckimi napisami.
I co? Zdjęli panowie?
JM: Nie. Ale był telefon z Komitetu Centralnego, czy to już zdjęte. A ponieważ to był nasz kolega, powiedzieliśmy, że oczywiście!
I teraz chcę powiedzieć, że wtedy, gdy sprowadziliśmy do muzeum kopię drzwi gnieźnieńskich, to po to, żeby powiedzieć, iż w tym dziele jest cała opowieść o naszej wiedzy o świecie. Wszystko po to, żeby się oddzielić od tego kultu niemieckiego. Żeby pokazać, żeśmy tworzyli własną kulturę. I dlatego są te drzwi, dlatego są te witraże, które pokazują, skąd to wino przyszło: że benedyktyni, że Gniezno, a nie że Niemcy. Dzisiaj słowo Europejczyk jest słowem pozytywnym, dawniej miało konotację negatywną. I gdybyśmy opowiadali to co dziś 20 lat temu, to byśmy wszyscy stracili stanowiska.
AT: Ale pierwsza kierowniczka muzeum straciła stanowisko. Doprowadziła z kustoszem niemieckim, który został tu po wojnie, do otwarcia ekspozycji Heimatmuzeum przy dzisiejszej ul. Lisowskiego. Był to początek 1946 r. Przyjechali specjaliści z Poznania i przez całą poznańską prasę przetoczyło się, że jest to gloryfikacja kultury niemieckiej. Kierowniczkę wywalono z roboty, muzeum zamknięto. A przecież tam pokazywano m.in. sprzęty do produkcji wina.
Przecież wśród winiarzy byli też Polacy.
AT: Autochtonów po wojnie wysiedlono, mimo że byli Polakami.
JM: Wtedy, jak się pisało o sztuce, to miało to wymiar polityczny. I tak dr Piotr musiałby np. napisać, że ten facet, który robił wino, był przez Niemców uciskany, nie był kolaborantem, siedział w obozie pracy, potem na Gestapo…
Kwaśny smak analogii
Czy produkcja wina w Lubuskiej Wytwórni Win miała jeszcze coś wspólnego z przedwojenną tradycją winiarni Gremplera?
Dom Gremplera na Winnym Wzgórzu, który powstał w 1818 r. Wokół niego zbudowano Palmiarnię – 1944 r. Kolekcja dra Grzegorza Biszczanika
JM: Jakieś 10 lat temu Iza Koniusz z naszego muzeum poszła do dyrektora Lubuskiej Wytwórni Win i powiedziała, że chcielibyśmy zrobić wszystko, żeby w muzeum była ich gablota. Po to, aby zachować tę tradycję, żebyśmy pokazali, że istnieje jakaś ciągłość. Poprosiła o etykiety, on słuchał, słuchał i w końcu mówi: “Niech sobie pani weźmie skrzynkę wina i więcej głowy nie zawraca”. Odczytał, że ona przyjechała do niego żebrać.
Wygląda na to, że jedynym łącznikiem między winem przedwojennym a tym z naszej winiarni był smak “octu”.
JM: Z punktu widzenia socjologa ta produkcja po 1945 r. służyła ściśle określonym celom społecznym.
JPM: Takiego wina, jakie produkowano przed 1945 r., w Zielonej Górze już potem nigdy nie było! Pod tym względem nie ma dla mnie żadnej analogii.
Ten dręczący niepokój
Nieprzypadkowo ciągle nawiązujemy do tradycji. Ja jestem elementem napływowym. Pochodzę spod Szczecina. W Zielonej Górze mieszkam od niedawna i wciąż szukam swojego miejsca tutaj. Gdy byłam mała, rodzice wozili mnie pod Cedynię i tam wdrapywaliśmy się na górę Czcibora. Jeździliśmy do Siekierek, miejsca forsowania Odry. Odwiedzając rodziców, często wracam w te miejsca. I tak się zastanawiam – kiedy już będę miała własne dzieci, gdzie je zaprowadzę?
JM: Ja pochodzę z Gniezna, tam spędziłem dzieciństwo, młodość – podczas okupacji w Piotrkowie Trybunalskim. Całe życie zawodowe spędziłem w Zielonej Górze. Czy ja mam być dumny z tego powodu, że tu był Henryk Brodaty? Czy mam być dumny, że w 1005 r. był Bolesław Chrobry, a w 1015 jego syn Mieszko? Czy to jest powód, żebym się czuł zadowolony i szczęśliwy?
Ale nie chodzi o szczęście, ale o to, by móc powiedzieć, że jestem stąd.
JM: To się buduje poprzez pracę, poprzez czas. Mamy tej budowy dopiero 50 lat.
Czy to były dobre lata?
AT: Inne odniesienie będzie miał ten, kto się tu urodził, inne, kto przyjechał.
JPM: Ja pochodzę z lewobrzeżnych Łużyc. Urodziłem się w starym mieście Bolesława Chrobrego Złym Komorowie. Kiedy tu przyjechałem w 1948 r., przyjechałem na Dolny Śląsk. Potem ni stąd, ni zowąd znalazłem się na jakiejś Ziemi Lubuskiej, potem przekonywano mnie, że to jest Środkowe Nadodrze, potem że woj. zielonogórskie, potem, że mieścimy się w dawnych granicach księstwa głogowskiego. I teraz wracamy znowu do woj. lubuskiego. Ludzie kochani! My nie mamy nic Ziemi Lubuskiej w granicach dawnego woj. zielonogórskiego!
Ale pytamy o samą Zieloną Górę. Czy my jako zielonogórzanie mamy swoją tożsamość?
JPM: Ci, którzy urodzili się tu w latach 50-60., już są na pewno zielonogórzanami. Ale nie wcześniejsze pokolenie.
Co ma zatem łączyć oba pokolenia? Kto ma budować tę tradycję?
AT: Musimy odnosić się do przeszłości.
Ale jak to mądrze robić?
AT: Poprzez popularyzację. Temu służą muzea.
Muzea to coś martwego, skanseny podobnie…
AT: Nie zgadzam się. Dla jednych to będzie coś martwego, dla innych nie. A czy piosenka o Zielonej Górze napisana współcześnie będzie czymś integrującym, czy herb będzie elementem integrującym? Jest taka tradycja rycerska. Co rycerza integrowało? Sztandar, zawołanie, ziemia, którą reprezentował. Słowem – ideały. To należy przenieść na współczesne czasy.
No właśnie – jak?
AT: Właśnie. Ale to nie tylko wy pytacie, inni też pytają. Przywódcy tego województwa też pytają, bo oni chcieliby mieć zintegrowane społeczeństwo. Ale żeby tak się stało, potrzebny jest proces. Bo gdy ktoś zapyta Wielkopolanina, czy jest Wielkopolaninem, to się obrazi, a jak zapytać Lubuszanina, to on się zapyta: a kto to jest Lubuszanin?
JPM: Wystarczy taką anegdotę przytoczyć. Nie tak dawno nasz pan dr Muszyński kupował bilet kolejowy w Krakowie. Poprosił o bilet do stolicy Ziemi Lubuskiej, a sprzedano mu do Lublina!
JM: Ja także się czuję wykorzeniony z mojej tradycji gnieźnieńskiej. Przyjechałem tu już po studiach, staram się tworzyć tu coś własnego dla moich dzieci. Jedna moja córka mieszka w Poznaniu i nigdy już nie będzie zielonogórzanką, ale druga będzie. Ona szkołę, przyjaciół ma stąd. Ale ja jeszcze należę do tego pokolenia, które poszukuje oparcia. Bo nie mogę się oprzeć na Henryku Brodatym i na kawałku ściany kurtynowej z XIII w. To jest bardzo trudne. Bo ja też chcę gdzieś pójść i powiedzieć: “To jest nasze dzieło sprzed 40 lat”. A tutaj nie ma moich placów. Ale jest już mój deptak, jest moja Palmiarnia, cały obszar przedmieść. Ale to tylko 50 lat, które zapisały się w Zielonej Górze siedmioma uliczkami i trzema przedmieściami.
Czyli zostaje nam tylko czekać?
Kaplica na Winnicy, dawniej przez jakiś czas dom winiarski i winiarnia Marienkapelle Archiwum GW
JM: Pytacie, na czym człowiek ma się oprzeć. Ja przyznaję lojalnie i szczerze – to miasto coraz bardziej mi się podoba, kiedy zaczynają się na tych przedmieściach budować, kiedy to wszystko się robi na skalę człowieka. To miasto już jest jakimś moim miastem poprzez pracę. Ale nie poprzez Winobranie. A przez kulturę? Wielka literatura po 1945 r. tu nie powstała. Po Marku Okopińskim, po Zygalskim wielki teatr już się tu nie utrzyma. Może to czas pokaże, że Andrzej Buck to też wielki dyrektor. Pozostał nam Marian Szpakowski, Klem Felchnerowski, ale też niewpisani w kulturę plastyczną kraju. Czy wiersze Janusza Koniusza wpiszą się kiedykolwiek w kulturę poetycką kraju – tego nie wiem. A więc czy mogę się opierać na kulturze? Nie wiem. I przyznaję – ten niepokój wciąż mnie dręczy.
* PS. Po naszej rozmowie butelka Chateau dołączyła do stojących na półce przy kominku ceramicznych butli po przedwojennych gorzałkach i owiniętych sznurkami butelek po Monte Verde z upadłej winiarni, w której nowy właściciel chce otworzyć skansen.
Skansen winiarski przy ul. Moniuszki nigdy nie powstał.
° NASI ROZMÓWCY
* Andrzej Toczewski, rocznik 1947, urodzony w Zielonej Górze, dyrektor zielonogórskiego muzeum, ojciec jednej córki – pracownicy biblioteki WSP. Zmarł 20 marca 2020 r.
** Jerzy Piotr Majchrzak, rocznik 1940, do Zielonej Góry przyjechał w 1972 r., od czterech lat mieszka w Świebodzinie, autor wielu książek o przedwojennej Zielonej Górze, wykładowca Wyższej Szkoły Administracji Publicznej w Sulechowie, syn – urzędnik. Zmarł 2 marca 2011 r.
*** Jan Muszyński, rocznik 1932, do Zielonej Góry przyjechał zaraz po wojnie, były dyrektor muzeum, dziś emeryt, ojciec dwóch córek. Zmarł 10 stycznia 2017 r.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS