– Pamiętam, jak któregoś razu siedzimy u niego, jemy podwieczorek i jakaś pani pyta odpowiednio podniosłym tonem: „Powiedz nam, Marku, jak walczyłeś w getcie?”. A on na to drwiąco: „Ja walczyłem? Ja spieprzałem, dlatego tu siedzę!”. Dokładnie tak powiedział. Wszyscy ryknęli śmiechem, ale to było dla niego bardzo charakterystyczne. Był niezwykle bystrym facetem, a jednocześnie miał w sobie coś, co zdarza się raczej rzadko – dystans do siebie – wspomina Andrzej Czeczot, grafik i twórca filmów animowanych.
Roman Bocian, dyrektor Szpitala im. Pirogowa w Łodzi, opowiada, jak któregoś razu szli grupą lekarzy przez miasto: – Przechodziliśmy obok ławeczki, na której siedzi Julian Tuwim odlany z brązu i któryś z nas zażartował: „Zobaczysz, Marek, że też tak będziesz siedział”, na co on złożył ręce w geście Kozakiewicza i powiedział: „Takiego wała!”.
Miał jednak ogromne poczucie własnej wartości i świadomość, że jego nazwisko jest znane na świecie. – Nie w szeregach prostych ludzi, ale w sferach ludzi władzy, inteligencji. To mu dawało wewnętrzną siłę – twierdzi Czeczot. Kiedy Aleksander Kwaśniewski przedstawił go Václavowi Havlowi, który gościł właśnie w Polsce, Edelman zaprosił czeskiego prezydenta do siebie na koniaczek. – Havel oczywiście wiedział, kim jest Marek Edelman i odpowiedział, że chętnie odwiedzi go w Łodzi. Myśleliśmy jednak, że to tylko takie gadanie i nic z tego nie wyjdzie – wspomina Marek Czekalski, były prezydent Łodzi, przyjaciel Edelmana. Tymczasem na drugi dzień w mieszkaniu Marka Edelmana przy Zelwerowicza zadzwonił telefon. Okazało się, że był to urzędnik ambasady czeskiej. Przekazał informację, że prezydent zmienił harmonogram podróży i po południu pojawi się u docenta Edelmana.
– Nie pamiętam, o czym wówczas dokładnie rozmawialiśmy. Wiem, że Havel był wtedy niedługo po operacji, dlatego docent od razu odciągnął jego żonę na stronę i pouczał ją, jak ma się zajmować mężem – mówi Czekalski.
Trzeba widzieć człowieka Marek Edelman był przede wszystkim lekarzem. Na oddziale miał absolutny posłuch. Wiadomo było, że jak kazał coś zrobić, to trzeba było to zrobić tak, żeby on nie miał potem się do czego przyczepić. Czasem wchodził jednak na erkę i jedna kropla krwi była pretekstem do awantury, że jest brudno. Tak samo zimna herbata w kubku pacjenta. – Dlaczego jest zimna?! – grzmiał na cały korytarz.
Zwykle przychodził do szpitala około dziewiątej w żółtawym rozpinanym sweterku. Któryś z lekarzy zbiegał wtedy po „Gazetę Wyborczą” odłożoną specjalnie dla niego w kiosku. Edelman czytał, pił kawę, rozmawiał o pacjentach. Czasem nie zjawiał się w ogóle. – Zwykle było tak: nie ma docenta w pracy, wieczorem włączało się telewizję i widziało, że albo się spotkał z papieżem, albo z Mandelą. Wszyscy ocieraliśmy się o wielki świat, bo był autorytetem, z którym wiele osób się liczyło – wspomina dr Piotr Utz ze szpitala im. Pirogowa.
Podobno docent nie przebierał w słowach, kiedy któryś z lekarzy go zdenerwował. – Potrafił powiedzieć: „Wy głąby!”. Albo że on już z nami nie wytrzyma, albo że on nie ma pojęcia, jak komuś się udało zdać egzaminy, albo: „Ty głupku!”, albo: „Idź do kuchni, bo lepiej nadajesz się do zmywania naczyń niż do leczenia ludzi”. Często na nas krzyczał z jakichś różnych, najczęściej błahych powodów, ale nigdy nas nie skrzywdził – opowiada dr Utz.
Z latami coraz bardziej narzekał, że to maszyny stawiają diagnozę. „Zwalniają od myślenia: po co lekarz ma usłyszeć wadę serca stetoskopem, skoro można zrobić echo serca? A przecież trzeba być spostrzegawczym! Trzeba widzieć, jaki kolor skóry ma chory, jakie ma oczy. (…) Trzeba widzieć człowieka” – skarżył się Annie Matei w książce „Cud w medycynie”. Sam godzinami potrafił siedzieć przy łóżku chorego, żeby, jak pisała Hanna Krall, zdążyć przed Panem Bogiem.
Bliskich nieraz szokował jednak postawą wobec śmierci. Nie bał się jej, uważał, że jest czymś naturalnym, choć czasem przychodzi za szybko. Irena Jaros, przyjaciółka Edelmana i jego wieloletnia współpracownica z łódzkiej fundacji Bank Żywności, wspomina, że kiedy pewnego razu zapytał ją, co opowie o nim, kiedy go już nie będzie, myślała tylko chwilę. Od razu przypomniała jej się historia. – Kiedyś leczył się u nas znany łódzki aktor. Ciężko chorował na serce, leżał w izolatce. Przychodził do mnie do biblioteki, pożyczał książki, codziennie brał gazety. Któregoś ranka nie przyszedł, więc poszłam na oddział zobaczyć, co się stało. Leżał na korytarzu i narzekał, że jest gorzej niż na dworcu kolejowym. Pobiegłam z krzykiem do Marka, jak on może tak człowieka traktować. Na co on bardzo spokojnie odpowiedział: „Musiałem zrobić miejsce dla kogoś, kto przeżyje”.
Trzeba nakarmić człowieka Jasne, że mógł to sformułować łagodniej, ale kindersztuba, jak twierdzą jego przyjaciele, nie była jego mocną stroną. Starał się bardzo w towarzystwie kobiet, choć nie zawsze mu wychodziło.
Czekalski wspomina: – Kiedyś przyszedłem do niego z żoną, a on mówi do niej: „Co ty za bluzkę założyłaś, więcej tego nie rób”. I wtedy zdałem sobie sprawę, że ja się w ogóle żonie nie przyjrzałem. Kiedy chciałem wysłać do niego jakąś pacjentkę, musiałem go dwoma słowami komentarza uprzedzić, żeby potraktował ją łagodnie.
Przyjaciół, choć beształ nieraz, nigdy nie zawodził. – Mieliśmy Marka na wyciągnięcie ręki. Jak się chciało, to się jechało do Marka z kłopotami, albo Marek wzywał, bo trzeba było coś załatwić – wspomina Konstanty Gebert, publicysta i pisarz.
Kiedy komuś nie starczało na życie, pożyczał pieniądze. Miał do nich całkiem inny stosunek niż reszta ludzi. – Zachowywał się tak, jakby jego pieniądze, zwłaszcza te z opublikowanych książek, nie były całkiem jego własnością, był tylko ich kustoszem – opowiada Gebert.
Od przyjaciół wymagał tego samego. Uważał, że ma prawo od nich dostawać rozmaite rzeczy, które są mu potrzebne. Nigdy nie pytał, kiedy dzwonił: „Czy masz chwilę, bo jeżeli tak, to ja bym cię prosił, żebyś mi sprawdził…”. On po prostu informował: „Sprawdź, czy jest tak a tak, i powiedz mi jutro”.
Za takim zachowaniem stała ideologia Bundu, żydowskiej organizacji lewicowej, która uczyła, że w normalnym społeczeństwie ludzie sobie pomagają. Ideami Bundu przesiąknięta była także Alina Margolis, żona Marka Edelmana, która po antysemickich czystkach w 1968 roku wyemigrowała z synem i córką do Francji. Syn Aleksander nigdy nie zapomni, jak kilka dni przed śmiercią matki zadzwonił telefon. Była już bardzo słaba, ale kiedy usłyszała, że w jakiejś małej wsi na południu Polski ktoś potrzebuje pomocy, natychmiast zaczęła ją organizować. – Ścigała się z losem, żeby zdążyć przed własną śmiercią uratować komuś innemu życie – opowiada Aleksander Edelman.
Marek Edelman też nieustannie załatwiał coś innym, potrafił być wtedy bezczelny. Dzwonił do jakiegoś ministerstwa, przedstawiał się: „Dzień dobry, mówi doktor Marek Edelman, z ministrem proszę. Panie ministrze, jest taka sprawa…” i ochrzaniał ministra z pełną świadomością, że wykorzystuje magię swojego nazwiska. A jak już skończył i ktoś był świadkiem jego przemowy, cieszył się jak dziecko. „Ale mu powiedziałem, co?” – pytał zadowolony. To nie wynikało z poczucia, że jemu, doktorowi Edelmanowi, więcej wolno; uważał, że ten czy inny – jak mawiał – „gówniarz” powinien załatwić sprawę i już. Wielokrotnie powtarzał, że jeśli jest człowiek, który potrzebuje pomocy, to wszyscy powinni stanąć na głowie, żeby mu ją zapewnić.
Trzeba bronić człowieka
Kiedy trzeba było zrobić awanturę wielkim tego świata, robił ją. Gdy trzeba było im otworzyć oczy na niesprawiedliwość, pisał listy i apele. Albo po prostu wsiadał w rozklekotany autobus i jechał z pomocą humanitarną do Bośni. – Z bliska obserwowałem walkę Edelmana nie tylko o to, by konwój dojechał na miejsce, lecz także z własną niemocą, kiedy on, stary już człowiek, bez cienia skargi kładł się na materacu na ziemi, żeby się choć trochę przespać – wspomina Gebert. I dodaje, że nie zna nikogo, komu bardziej zależałoby na obronie prześladowanych i słabych we współczesnym świecie.
Trafnie ujął to Jacek Kuroń, który komentując nadanie Edelmanowi w 1999 roku przez redakcję „Tygodnika Powszechnego” Medalu Świętego Jerzego, pisał: „Można zastanawiać się, z czego wynika zaangażowanie Marka? Otóż on wciąż jest Komendantem powstania w getcie – między innymi dlatego ma własną definicję Żyda. Dla niego Żydem jest każdy, kto jest prześladowany – niezależnie od tego, gdzie i kiedy dotykają go represje”.
Wszystkie wypowiedzi cytowane w artykule pochodzą z książki „Pan doktor i Bóg” Violetty Ozminkowski i Magdaleny A. Olczak, wydanej przez wydawnictwo Czerwone i Czarne”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS