Kazimierz Kaczor – znany i bardzo lubiany polski aktor telewizyjny, teatralny i filmowy. Największą popularność przyniosły mu role w serialach TV – znakomita rola Leona Kurasia w „Polskich drogach” Janusza Morgensterna, tytułowa rola w filmie Radosława Piwowarskiego „Jan Serce” (1981), doktora Anzelma Budzisza w „Awanturze o Basię” (1995-96) oraz senatora Marka Złotopolskiego w serialu „Złotopolscy” (1997-2007, ponowna współpraca z Piwowarskim). Pamiętany jako prowadzący teleturniej „Va-banque”. W ostatnim czasie sporą popularność przyniosła mu rola Mirosława Kamińskiego, urzędnika skarbówki w znakomitym filmie Ryszarda Bugajskiego „Układ zamknięty”. Aktor ma na swoim koncie około 100 ról i nie zapowiada się, że w najbliższym czasie zwolni tempo.
Urodził się 9 lutego 1941 roku w Krakowie. To tutaj ukończył w 1965 roku Wydział Aktorski PWST, mimo iż początkowo został przyjęty na kierunek lalkarski. Jako profesjonalny aktor, występował na deskach krakowskiego Teatru Starego (1965-73) oraz stołecznych: Współczesnego (1973-74) i Powszechnego (od 1974 roku). Debiut filmowy Kazimierza Kaczora to drobny epizod w „Stawce większej niż życie” (1968).
W 1974 roku wystąpił w niewielkiej roli w komedii „Nie ma róży bez ognia” i „Potopie” Jerzego Hoffmana, oraz jako Kipman w „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy. W kolejnych latach ponownie zagra u Wajdy – w 1976 roku w „Człowieku z marmuru”, a w 1978 – w nieco większej roli redaktora naczelnego w „Bez znieczulenia”. Niejednokrotnie spotka się też ze Stanisławem Bareją (1978 „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?”, 1983 „Alternatywy 4”, 1986 „Zmiennicy”). W 1978 roku wystąpił w głośnym filmie Janusza Rzeszewskiego i Mieczysława Jahody „Hallo, Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy”.
Kazimierz Kaczor stworzył wiele kreacji teatralnych, w tym kilkadziesiąt dla Teatru TV – m.in. w roli Bolesława Bieruta w „Podróży do Moskwy” 1999, czy w roli Corneliusa w „Lordzie Jimie” 2002. W latach 1996-2005 zgodził się być prezesem ZASP-u.
ROZMOWA SPRZED KILKU LAT
— Aktor w Polsce musi być świadomy nie tylko tego co gra, lecz również – w jakiej sprawie. Ponosi niejako odpowiedzialność w znacznie szerszym zakresie, niż wynikałoby to z samego zawodu. Jak Pan odczuwa to jakby dziedziczne obciążenie?
— Tak jest rzeczywiście. Myślę, że od tego się nie wyzwolimy. Tak było od co najmniej 100 lat i pewnie jeszcze trochę będzie. Jest to zadanie szlachetne i dowartościowujące, natomiast niekiedy bywa obciążające. Często chciałoby się nam znaleźć bliżej farsy czy burleski, a miewamy poczucie, że jesteśmy w Świątyni Sztuki. Ale to tak na razie musi być. Rozpolitykowane ostatnie przynajmniej 30 lat też sytuacji aktorowi w repertuarze nie ułatwia, albowiem w tych latach objawiło się coś, z czym nie mieliśmy do czynienia od ostatniej wojny – aktor poczuł się obywatelem z pełnym głosem, z prawem do wyrażania swojej opinii, swojego stanowiska. W dodatku ten głos obywatelski aktora bardzo się liczył, był znaczący i widoczny. To się już bardzo zmieniło, ale dopóki ta misja nie będzie zdjęta z tego środowiska, dopóty gdzieś tam w naszym myśleniu będzie to kapłaństwo, to służenie sztuce przez duże „S”.
— Spytam o Pana filozofię życiową, bowiem aktor musi u nas odwoływać się nieustannie nie tylko do materii scenicznej czy filmowej, lecz również do własnych ocen, własnych poglądów na rzeczywistość. Innymi słowy – do tego kim jest i co reprezentuje sobą jako człowiek.
— To nie jest specyfika tylko polskiego teatru. Nie wyobrażam sobie aktora uprawiającego ten zawód – szczególnie grającego w sztukach czy filmach o tematyce współczesnej – aby takich odnośników w sobie nie miał. Jeśli nie jest on człowiekiem żyjącym pełnią życia, czyli bacznie obserwującym to, co się dookoła niego dzieje, wtedy staje się niewiarygodny jako twórca.
— Ciekawi mnie jednak Pańska filozofia życiowa…
— Nie wiem czy próbowałem ją kiedykolwiek formułować. Wydawałoby się, że nie jestem w tym względzie odległy od filozofii każdego Polaka: „Byle przeżyć! Nie dać się przytopić… Byle do przodu…” Natomiast ważne są dodatki do takiego stwierdzenia – może nie byle jak przeżyć i może nie za wszelką cenę; że do przodu, ale w jakimś konkretnym kierunku. Jeżeli to wszystko jeszcze zawiesimy w umiarkowanym optymizmie – to wygląda to tak.
(Leon Kuraś, Polskie drogi (1976–1977), reż. Janusz Morgenster)
— Pana życiorys jest barwny i „nieuczesany”. Imał się Pan różnych zawodów – operator dźwigu, pomocnik magazyniera w przedsiębiorstwie budowlano-przemysłowym, kurtyniarz, maszynista, kierowca ciężarówki, lalkarz. Ma Pan nawet dyplom średniej szkoły muzycznej… Kim Pan tak naprawdę jest, Panie Kazimierzu?
— Spróbujemy sobie odpowiedzieć na to pytanie, kiedy daj Boże dożyję 85. lat i napiszę pamiętniki. Będę mógł wówczas powiedzieć kim byłem. Kim jestem? Nie wiem, człowiekiem, który chce jakoś w miarę ciekawie przeżyć, bo nawet nie chcę powiedzieć – niestandardowo. Nienawidzę stagnacji, zasiedzenia, schematów, aczkolwiek często się w nich człowiek wygodnie czuje, no bo ma to wszystko jakoś poukładane. Po jakimś czasie takie poukładanie w moim życiu i taka organizacja – strasznie mnie podnieca do tego, żeby z tym zerwać.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS