A A+ A++

W poniedziałek (13.06.2022) Stały Komitet Rady Ministrów przyjął projekt nowelizacji ustawy o elektrowniach wiatrowych. Nowelizacja likwiduje wymóg bezpiecznej odległości tych instalacji od siedzib ludzkich. Taki wymóg został wprowadzony przez Prawo i Sprawiedliwość w 2016 roku. Jako minimalną bezpieczną odległość wskazano dziesięciokrotność wysokości wiatraka z postawionym śmigłem. Stąd nazwa 10H. Przy wiatrakach o wysokości 150 metrów jest to 1,5 kilometra. Za rządów PO-PSL gigantyczne wiatraki stawiano w odległości kilkuset metrów od domów. Zdarzały się nawet lokalizacje w odległości 200 metrów od zabudowań. Przeważnie było to ok. 500 metrów. I do takiej odległości obecnie wraca rząd Mateusza Morawieckiego. Projekt ma wkrótce trafić do parlamentu, gdzie zapewne zostanie przegłosowany zgodnie z wytycznymi Krajowego Planu Odbudowy, w którym rząd zobowiązał się do zniesienia zasady 10H.

Co to oznacza? Oznacza to powrót do patologii z czasów PO-PSL. Gigantyczne wiatraki zaleją Polskę. Gdy zasada 10H przestanie działać, każdy, kto ma dom poza miastem, będzie zagrożony sąsiedztwem farm wiatrowych, które nie tylko dewastują krajobraz i zabijają ptaki, ale przede wszystkim emitują szkodliwe dla zdrowia infradźwięki, a także generują hałas uniemożliwiający normalne funkcjonowanie. Według opinii Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny minimalna odległość wiatraków od domów powinna wynosić od 2 do 4 kilometrów.

Czy politycy Prawa i Sprawiedliwości wiedzą o szkodliwości wiatraków budowanych w bliskim sąsiedztwie domów? Oczywiście, że wiedzą. Zanim PiS doszedł do władzy i przyjął ustawę wprowadzająca zasadę 10H, ramię w ramię walczyliśmy z wiatrakową patologią zalewającą Polskę pod rządami PO-PSL. Jako prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Pozytywna Energia, które domagało się odsunięcia wiatraków od domów na bezpieczną odległość, brałam udział w pracach podkomisji sejmowej powołanej do rozpatrzenia projektu ustawy złożonego przez posłów PiS, w którym postulowano wprowadzenie 3-kilometrowej minimalnej odległości turbin od siedzib ludzkich. Brałam też udział w spotkaniach posłów PiS (m.in. ówczesnego posła, a dziś wicepremiera i ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka) z mieszkańcami miejscowości, w których miały powstać wiatraki. Zrozpaczeni ludzie szukali pomocy, żeby zatrzymać budowę gigantycznych turbin wokół ich domów. I wtedy z pomocą przychodziło Prawo i Sprawiedliwość, a przede wszystkim poseł Anna Zalewska, której ogromne zaangażowanie, upór i bezkompromisowość doprowadziły do zatrzymania ekspansji wiatraków w 2016 roku.

Teraz kilka słów wyjaśnienia na temat mojego zaangażowania w tę sprawę. Świadomość, czym jest wiatrak, rośnie wprost proporcjonalnie do jego odległości do domu. Dziesięć lat temu kupiliśmy z mężem działkę na Warmii. Kilka dni po zakupie dowiedzieliśmy się, że w jej sąsiedztwie ma powstać farma wiatrowa składająca się z 40 turbin. Nie miało znaczenia, że był to teren objęty ochroną krajobrazową. Jedno z piękniejszych miejsc w Polsce, o wybitnych walorach przyrodniczych, miało zostać bezpowrotnie zdewastowane gigantycznymi elektrowniami stawianymi nawet 300 metrów od domów. Dla uprzytomnienia jak wyglądała sytuacja niech posłuży to, że w warunkach zabudowy dla zakupionej przez nas działki zapisano m.in. że dach domu musi być kryty wyłącznie dachówką ceramiczną, aby zachować walory chronionego krajobrazu. Jednocześnie tych walorów miały nie naruszać gigantyczne maszty ze śmigłami. Obłęd!

Budowę farmy wiatrowej w sąsiedztwie mojej działki udało się zatrzymać. Udało się też zatrzymać budowę wielu innych farm w całej Polsce. Ale wymagało to ciężkiej pracy i ogromnych kosztów ponoszonych przez mieszkańców, którzy stanęli do walki z wiatrakową patologią. Bo tylko tak można nazwać to, co działo się zanim wprowadzono zasadę 10H. To była patologia! Raporty środowiskowe były fikcją, której nie weryfikował żaden urząd. Wypisywano w nich kompletne bzdury, takie jak zapewnienie, że na danym terenie nie ma chronionych gatunków ptaków, chociaż były. Pisano też, że posadowienie wiatraków w odległości kilkuset metrów od domów nie będzie miało wpływu na zdrowie i życie mieszkańców, a potwierdzeniem tego miały być nieprawdziwe dane dotyczące propagacji hałasu. Fałszowano informacje na temat emisji infradźwięków. Pisano, że 150-metrowe wiatraki będą zasłonięte przez drzewa. Doszło nawet do tego, że raport dla jednej miejscowości posłużył jako dokumentacja dla farmy wiatrowej w zupełnie innej miejscowości. I żaden urzędnik tego nie zweryfikował. Raporty były przyklepywane bez czytania.

Kolejną patologią były tzw. konsultacje społeczne. Jeśli w ogóle do nich dochodziło, to wyglądało to tak, że do wsi przyjeżdżali agitatorzy wiatrakowi i opowiadali ludziom o darmowym prądzie oraz cudownej technologii, dzięki której będzie im się żyło lepiej. Obiecywano remonty dróg. Wiejskie świetlice otrzymywały komplety garnków, kredki i bloki rysunkowe dla dzieci. Ci, którzy zgodzili się na udostępnienie działki pod wiatrak, podpisywali umowy dzierżawy nie mając świadomości, że działka de facto przestaje być ich własnością, ponieważ nie będą mieli prawa nie tylko nic na niej pobudować, ale nawet podzielić jej pomiędzy dzieci lub zapisać w spadku. Mało tego, działka stawała się zabezpieczeniem pod kredyt na budowę farmy wiatrowej, której właściciele zmieniali się bez konieczności informowania o tym właściciela działki. Zapewne zapytacie, jak to możliwe, że ktoś podpisał tak niekorzystną, praktycznie wywłaszczająca go umowę. Robiono to metodą „na okazję”. Wiatrakowi akwizytorzy przyjeżdżali z umową i mówili, że trzeba ją podpisać natychmiast, bo to wyjątkowa okazja, która za chwilę przepadnie, a wszyscy sąsiedzi już podpisali. Przypominam, że te umowy podpisywali prości ludzie, którzy nie mieli pojęcia o przepisach prawa i którym wmówiono, że godząc się na stawianie wiatraków złapali Pana Boga za nogi.

W większości wypadków nie było jednak żadnych konsultacji społecznych. Sprawę załatwiano po cichu. Wójt dbał o to, żeby ogłoszenia o konsultacjach w ogóle nie pojawiły się w miejscowościach, w których te konsultacje miałyby się odbyć. I ludzie dowiadywali się, że obok ich domów staną gigantyczne turbiny dopiero wtedy, gdy wszystkie dokumenty były już przyklepane. Odmawiano im prawa do uczestnictwa w postępowaniu utrzymując, że inwestycja nie będzie miała wpływu na ich działki. Robiono to podając nieprawdziwe dane dotyczące zasięgu oddziaływania inwestycji. Wtedy jedynym ratunkiem było założenie stowarzyszenia zwykłego, żeby zostać stroną postępowania.

Ogólnopolskie Stowarzyszenie Pozytywna Energia, którego byłam prezesem, powstało jako zrzeszenie przedstawicieli tych lokalnych stowarzyszeń. Zostało zarejestrowane w 2013 roku po spotkaniu, jakie w Sejmie zorganizowała dla nas poseł Anna Zalewska. Dzięki niej mogliśmy nagłośnić te wszystkie wiatrakowe patologie podczas konferencji prasowych w parlamencie. Nasze ustalenia znalazły potwierdzenie w raporcie NIK, który przeprowadził kontrolę lokalizacji farm wiatrowych w latach 2009 -2013 wykazując cały szereg nieprawidłowości, a nawet przestępstw, co skutkowało złożeniem zawiadomień do prokuratury. Dzięki posłom PiS mogliśmy też uczestniczyć, jako tzw. czynnik społeczny, w posiedzeniach podkomisji zajmującej się projektem ustawy PiS odsuwającej wiatraki od domów na odległość 3 kilometrów. Na tej podkomisji przedstawialiśmy opracowania dotyczące szkodliwości turbin wiatrowych, w tym rzeczywiste wyliczenia dotyczące propagacji hałasu fałszowanej w dokumentacjach dla projektowanych farm wiatrowych. Jak grochem o ścianę. Posłowie PO odrzucili projekt ustawy PiS o bezpiecznej odległości wiatraków od domów. Nie pomogło wysłuchanie publiczne. Wiatrakowa patologia triumfowała.

Wtedy stało się jasne, że jedynym sposobem na zatrzymanie wiatraków jest głosowanie na Andrzeja Dudę w wyborach prezydenckich oraz Prawo i Sprawiedliwość w wyborach do Sejmu i Senatu. Podczas kampanii prezydenckiej w 2015 roku Duda podpisał zobowiązanie, że wystąpi z inicjatywą ustawodawczą, która „doprowadzi do oddalenia elektrowni wiatrowych od siedzib ludzkich na bezpieczną odległość”. Natomiast politycy PiS zapewniali, że po dojściu do władzy załatwią sprawę wiatraków raz na zawsze, nie tylko blokując możliwość ich powstawania w bliskiej odległości od domów, ale również doprowadzając do rozbiórki już istniejących farm wiatrowych posadowionych w bliskim sąsiedztwie siedzib ludzkich.

I stało się. Andrzej Duda został prezydentem. Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory. W 2016 roku została wprowadzona zasada 10H. Ale nie tylko. W ustawie wpisano też opodatkowanie całego wiatraka, a nie – jak wcześniej – tylko stopy i masztu. To było bardzo poważne uderzenie w wiatrakowy biznes, a jego celem było doprowadzenie do demontażu istniejących turbin. Niestety, nowa ustawa nie dotyczyła tych farm wiatrowych, które już otrzymały pozwolenie na budowę.

Minęły dwa lata i w 2018 roku PiS dokonał nowelizacji ustawy przywracając poprzednie zasady dotyczące opodatkowania elektrowni wiatrowych oraz przedłużając ważność wydanych pozwoleń na budowę. Tym samym stało się jasne, że żadnych rozbiórek nie będzie, a lobby wiatrakowe będzie odzyskiwać utracony teren. I odzyskuje. O likwidacji zasady 10H rząd zaczął mówić w 2020 roku. Wtedy zmiany w ustawie miały zostać opracowane przez Ministerstwo Rozwoju, na czele którego stała Jadwiga Emilewicz. Na szczęście nic z tego nie wyszło. Na nieszczęście sprawa likwidacji zasady 10H wróciła, tym razem za sprawą Ministerstwa Klimatu. We wtorek (14.06.2022) wiceminister Ireneusz Zyska zapewnił, że po tym, jak Komitet Stały Rady Ministrów przyjął projekt nowelizacji ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych znoszący zasadę 10H, został on skierowany do dalszych prac Rady Ministrów i niedługo zostanie skierowany do Sejmu.

Tak oto po sześciu latach od wprowadzenia ustawy zatrzymującej wiatrakową patologię PiS ostatecznie wypiął się na tych swoich wyborców, którzy uwierzyli, że głosując na tę partię będą bezpieczni jeśli chodzi o zagrażające im farmy wiatrowe. Nic z tych rzeczy. PiS likwiduje zasadę 10H. W imię czego? W imię realizacji unijnego Zielonego Ładu, czyli utopijnego konceptu FitFor55 rzekomo służącemu ratowaniu klimatu. Oczywiście jest to kompletny bezsens, ponieważ wiatraki żadnego klimatu nie ratują. Są natomiast niestabilnym i niewydajnym źródłem energii, które musi mieć zabezpieczenie w postaci konwencjonalnych źródeł energii, bo jeśli nie, to po prostu nie będzie prądu. Gdy wiatr wieje za słabo lub za mocno, to prądu z wiatraków nie ma. I jeśli nie będzie konwencjonalnego backupu, to mamy blackout.

Natomiast z punktu widzenia wydajności wiatraków, która wynosi maksymalnie 30%, trzeba by postawić dziesiątki tysięcy takich turbin, żeby osiągnąć takie wyniki, jakie osiągają tradycyjne elektrownie. Moc elektrowni Bełchatów, którą PiS postanowił zamknąć w ramach dekarbonizacji polskiej energetyki, wynosi ponad 5 tysięcy MW. Pojedyncza elektrownia wiatrowa o mocy nominalnej 3 MW to realnie 1 MW. Zatem potrzeba ponad 5 tysięcy wiatraków o mocy 3 MW, żeby zastąpić jedną elektrownię Bełchatów, a i tak prądu nie będzie, gdy wiatr nie będzie wiał, lub gdy będzie za silny.

Dotychczas zainstalowano w Polsce wiatraki o mocy 7 tysięcy MW, z czego większość w lokalizacji bliższej niż 10H. Pytanie brzmi: gdzie mają stanąć kolejne tysiące wiatraków? I właśnie PiS udziela odpowiedzi: mają stanąć w całej Polsce w odległości 500 metrów od domów. Politycy tej partii doskonale wiedzą, że taka lokalizacja szkodzi ludzkiemu zdrowiu, a nawet zagraża życiu. Przecież sami walczyli o to, żeby odsunąć wiatraki od domów, a opierali się na wynikach badań przeprowadzonych na całym świecie. A jednak wybrali wiatraki ze szkodą dla ludzi. Wybrali tak, jak nakazuje im unijny pakiet klimatyczno-energetyczny. Realizując ideologiczny obłęd, nazywany ratowaniem klimatu, mają w nosie to, że – tak jak za rządów PO-PSL – zafundują ludziom piekło.

Trzeba wiedzieć, że w Polsce, ze względu na zabudowę rozproszoną oraz dużą liczbę obszarów podlegających ochronie przyrodniczej, nie da się upchnąć tysięcy wiatraków w bezpiecznej odległości od siedzib ludzkich. Wybór jest więc następujący: albo ludzie, albo wiatraki. W 2015 roku PiS wygrał wybory, bo postawił na ludzi. W 2022 roku PiS stawia na wiatraki kosztem ludzi. Tak oto definitywnie kończy swój żywot „dobra zmiana”. Powraca patologia z czasów PO-PSL. I znowu raporty środowiskowe będą fikcja, konsultacje społeczne będą fikcją, pomiary hałasu będą fikcją. Realny będzie „zielony” skok na kasę i coraz droższy prąd, który stanie się towarem luksusowym. A ludzie będą zmuszeni żyć w cieniu gigantycznych turbin, które z ekologią nie mają nic wspólnego. Witajcie w wiatrakowym piekle.

Jeśli podobają się Państwu moje felietony i chcielibyście wesprzeć moją działalność publicystyczną, możecie to zrobić dokonując przelewu na poniższe konto PayPal. Będzie to dla mnie nie tylko wsparcie w wymiarze finansowym, ale również sygnał, że to, co robię, jest dla Państwa ważne i godne uwagi. Z góry dziękuję. Katarzyna Treter-Sierpińska https://www.paypal.me/katarzynats

Zobacz też:

„To obłęd”. Prof. Szyszko o prowiatrakowej polityce rządu premiera Morawieckiego [WIDEO]

 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMotocyklista trafił do szpitala po zderzeniu we Włochach
Następny artykułOdkryto obszar mózgu odpowiedzialny za uzależnienia. Będzie można je łatwo leczyć?