A A+ A++

10 sierpnia rozpoczęła działalność restauracja „Karuzela Smaku”. Mieści się przy ul. 3 maja 1, tuż przy placu Konstytucji 3 maja. To lokalizacja nieprzeciętna, można powiedzieć ważna dla Świdnika, którego mieszkańcy uważają plac za niekwestionowane centrum miasta. O pomyśle na „Karuzelę Smaku” rozmawialiśmy z jej właścicielką, Magdaleną Wydrą.

– „Karuzela Smaku” powstała z chęci rozwoju, sprawdzenia się, realizacji ambicji?

– Ze spełnienia marzeń. Lubię patrzyć jak ludzie jedzą i jak im smakuje. Dziwnie to zabrzmi, ale lubię ludziom gotować i ich karmić.

– Czyli uzupełnianie kalorii i jedzenie to dwie różne rzeczy?

– Gdybyśmy mieli tylko uzupełniać kalorie, wystarczyłoby wypić białkowego shake’a. Na szczęście ludzie nie podchodzą tak do jedzenia, chociaż żyją teraz bardzo szybko, są zapracowani. Dla nich właśnie jesteśmy. Na przykład „Smakosz”, nasza pierwsza rodzinna restauracja, jest OK, bo dostaną tam ciepły, normalny posiłek, nie żaden fast food. Codziennie świeża zupa, prawdziwy mielony, ręcznie, na miejscu lepione pierogi.

– Miejsce, w którym rozpoczęliście Państwo w niedzielę pracę restauracji „Karuzela Smaku,” nie jest chyba, ze względu na położenie w centrum miasta, najtańsze w utrzymaniu. Nie obawia się Pani zwiększonego ryzyka takiego biznesu?

– Wbrew pozorom pod względem finansowym nie jest ono aż takie wielkie. Lokal nie jest kosmicznie drogi, można powiedzieć, że porównywalny z innymi. Tylko dlatego zdecydowałam się na tak ogromną inwestycję.

– Dlaczego upatrzyła Pani sobie to miejsce? Bo było akurat wolne, albo zdecydował argument, że w centrum miasta?

– To dłuższa i ciekawa historia, a zamieszana jest w nią intuicja. Przechodziłam kiedyś obok, kiedy mieścił się tu jeszcze bank. To było jakoś przed covidem. Pomyślałam, że to przepiękne miejsce na restaurację. Do tej pory czuję, że jest idealne.

– Pani droga zawodowa, by nie nazywać tego szumnie karierą, od lat związana jest z gastronomią.

– Dokładniej od 24 lat, kiedy dołączyłam do Mamy rok po uruchomieniu przez nią restauracji, a wówczas baru „Smakosz”. Gastronomia funkcjonowała wtedy zupełnie inaczej. Ludzie przyzwyczajeni byli do barów, a restauracje… to chyba nawet nie w Lublinie. Jako mała dziewczynka przesiadywałam z mamą w jej kolejnych miejscach pracy. Zaczynała od baru w WSK. Z jej doświadczeń i pragnień, a także z opinii ludzi zrodził się „Smakosz”, który do dzisiaj świetnie funkcjonuje.

– Co decyduje o jego sukcesie?

– Przede wszystkim jakość jedzenia. Dostawca mięsa powiada, że tutaj słabe mięso nie przejdzie. Nic przetworzonego, produkcja od samych  podstaw. No i szybka obsługa. Wchodzę, zjem i wychodzę, bo spieszę się po pracy.

– Czego nauczyła się Pani przez te wszystkie lata od klientów?

– Cierpliwości, również w dążeniu do celu.

– A co w tej pracy jest ważniejsze: produkt czy jakość obsługi?

– Nie da się tego rozdzielić. Potrawę jemy najpierw wzrokiem, potem otoczeniem. Naturalnie nie zadziała to bez dobrego smaku. Wszystko musi się łączyć. Obsługa tak, ale podstawą jest dobry produkt.

– Ogląda Pani „Kuchenne Rewolucje” Magdy Gessler?

– Oglądałam. Ja pracuję w gastronomii, a pani Gessler robi show. Na tym polega różnica. Wiele rzeczy jest tam przerysowanych, na przykład słynne sprawdzanie czystości pomieszczeń, szczególnie kuchni. Zainwestowałam bardzo dużo w wyciąg w kuchni, bo to niezwykle ważna sprawa, ale proszę mi wierzyć, że używając tłuszczu przy dużej ilości przygotowywanych potraw nie sposób utrzymać pomieszczenia stale w sterylnym stanie, biorąc pod uwagę cały bagaż obowiązków pracownika. Dlatego bardzo szanuję zatrudnione u nas osoby za to, ile siebie w nie wkładają. Z mojego punktu widzenia gastronomia nie polega na robieniu pieniędzy. Oczywiście nie chcemy pracować charytatywnie, bo musimy z czegoś żyć. Natomiast uwielbiam gotować. Jeśli ktoś nie lubi gotować i jeść, a ma, na przykład, pieniądze do zainwestowania, a to fajny biznes, nie będzie sukcesu. Miałam kiedyś ulubioną restaurację, która zaczęła się rozrastać, kupować kolejne lokale. I mimo zapewne wielu wysiłków właścicieli, zrobiło się średnio. Jakość przeszła w ilość, czego nigdy bym u siebie nie chciała.

– Czym różni się restauracja od baru i czy bar koniecznie musi być gorszy?

– Kiedyś bar kojarzył się wszystkim z piwem. Siedzimy, pijemy i biesiadujemy. Bar mleczny też nie był synonimem luksusu. „Smakosz” był barem, ale nazwaliśmy go restauracją, trochę dlatego, że lepiej się kojarzy i ładniej brzmi, chociaż nie zmienił się charakter pracy lokalu. Teraz nie bałabym się nazwać go barem mlecznym, ale kiedy zmienialiśmy nazwę nie było jeszcze nowego pomysłu na mleczne bary.

– No właśnie. Przed laty bar mleczny kojarzyliśmy z kluchami z mlekiem albo naleśnikami z serem. Wpaść, szybko, za pół darmo napchać żołądek czymkolwiek i w nogi. Teraz bary mleczne stały się modne.

– Jedzenie naleśników też. Ale nasza motywacja była też inna. Jeśli zamawiać przyjęcie komunijne, no to przecież w restauracji, nie w barze. Albo jeśli porównamy nazwy bar i pub. Sedno to samo, ale pub brzmi lepiej.

– Jaką restaurację sobie Pani wymarzyła?

– Taką jaka jest.

– Widzę przed wejściem menu, to nowinka, jak na nasze lokalne warunki.

– Wszyscy dużo więcej podróżujemy i możemy obserwować kulturę gastronomiczną w innych krajach. Szukamy tamtych smaków i staramy się ściągać je do siebie. Dwa lata temu byliśmy we Włoszech. Wpadliśmy do rodzinnej restauracji. Było zamknięte, bo jakaś uroczystość, ale właściciel zgodził się coś dla nas ugotować. Zrobił carbonarę. Stąd carbonara w naszym menu, chociaż nieco spolszczona, bo szynka tam stosowana raczej nie przeszłaby przez polskie kubki smakowe, przez swoją goryczkę, którą ktoś mógłby źle zinterpretować, nie znając oryginału.

– Czyli nie upiera się Pani przy kuchni polskiej.

– Oprócz włoskich mamy potrawy tajskie, ale też schabowego z kością i gotowane ziemniaki, bo wiemy, że wiele osób to lubi. Poznając różne smaki, podróżujemy często z Mamą. Siadamy przy stole, zamawiamy rozmaite potrawy, a potem wymieniamy się talerzami. Mamie nie wszystkie z nich odpowiadają. Dlatego w ramach menu staramy się tworzyć karuzelę smaków, by zadowolić młodszą osobę, seniora, jak najwięcej gustów kulinarnych, ściągnąć ludzi o różnych smakach.

– W niedzielę otwieracie o 8.30. Liczycie na „ranne ptaszki”?

– Mam nadzieję, że Świdnik nauczy się jeść śniadanie poza domem. Zresztą, nie uwierzy pan, ilu świdniczan spotykaliśmy na śniadaniach w lubelskich restauracjach, gdzie często brakuje wolnych miejsc. Świdnik młodnieje, więc i zwyczaje będą się zmieniać.

– Może młodnieje, ale niekoniecznie się bogaci…

– Rachunek ekonomiczny jest dyskusyjny. Jeśli nie gotujemy dla całej rodziny raz na kilka dni, to warto jednak wyjść na obiad do restauracji. Za dwudaniowy obiad z przystawką i deserem zapłacimy do 50 zł. Staramy się mieć ceny świdnickie.

– Czy z tego, że Świdnik młodnieje, a starszych ludzi trudno namówić do zmiany nawyków wynika, że rynek gastronomiczny skierowany jest na ludzi młodych?

– Przykład „Smakosza” dowodzi, że nie. Mamy tam wśród stałych klientów wielu rencistów, emerytów i ludzi pracujących. Niektórzy nie muszą się już nawet odzywać, żebyśmy wiedzieli, co im podać. Posiłki dostarczamy również do domów osób starszych, z trudnościami w poruszaniu się.

– Ile czasu daje Pani sobie na rozkręcenie tego biznesu?

– Nie myślę w takich kategoriach. Będzie co ma być i będzie dobrze.

– I nie da się Pani namówić na pesymizm w tej sprawie?

– Za bardzo to kocham. Nie jest tak, że się nie boję i nie martwię. Jeszcze w sobotę miałam chwile zwątpienia, ale mam wsparcie rodziny, szczególnie męża, który jest mega pozytywny. Uważam, że stworzyliśmy miejsce z atmosferą, w którą włożyliśmy całe serce.  Wie pan, że atmosferę i miłość czuje się w jedzeniu? Zła atmosfera w kuchni od razu odbija się na jakości potraw.

– Następne pokolenie, czyli córka Aleksandra pracuje tu, bo musi czy chce?

– Twierdzi, że sytuacja jest tymczasowa. W czasie przygotowania lokalu dała z siebie tysiąc procent. „Karuzela Smaku” zawdzięcza również wiele mojemu mężowi, który włożył w jej powstanie ogromnie wiele wysiłku. Marcin doskonale wpasowuje się w naszą pasję. Świetnie gotuje i często robi to razem z nami. Przyrządza przepysznego pstrąga i tatara. Ola, podobnie jak ja, przesiadywała w kuchni od dziecka. Studiuje prawo w Gdańsku, ale sądzę, że załapała bakcyla. Nie wierzę, że tego nie czuje, chociaż chyba nie chce czuć. Zresztą świetnie gotuje. Ale przecież nie miała wyjścia.

Jan Mazur

Głos Świdnika Karuzela Smaku Magdalena Wydra

Last modified: 19 sierpnia, 2024

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPoszukiwany listem gończym zatrzymany podczas interwencji dzielnicowych
Następny artykułWjechał do rowu i uderzył w skarpę. Pasażer w szpitalu