Czy mogłaby się pani zaprzyjaźnić z Karolem Szymanowskim?
Danuta Gwizdalanka: Raczej nie. A wiem to stąd, że mam kilku znajomych narcyzów, z którymi można miło spędzać czas, ale jako przyjaciele bywają kłopotliwi. Trzeba ich bez przerwy chwalić, a jakakolwiek krytyka wywołuje od razu burzę z piorunami. Pisząc książkę o Szymanowskim, spędziłam z nim sporo czasu i wiem to na pewno, że był jeszcze większym egotykiem niż moi znajomi.
Ale jednak nadała pani tomowi tytuł „Uwodziciel”.
– Bo on potrafił być rzeczywiście uwodzicielski. Tyle, że był taki wtedy, gdy miał na to ochotę, albo gdy miał w tym interes. Wówczas można się było w nim zakochać, co zresztą stało się udziałem kilku mężczyzn i kobiet. Jego wdzięk i czar pozwalały mu wychodzić obronną ręką z bardzo trudnych nieraz sytuacji.
Panią też musiał uwieść, skoro zdecydowała się pani napisać jego biografię, która liczy niemal tysiąc stron.
– W rzeczywistości tych stron jest nieco mniej, a na tę objętość wpływa spora liczba fotografii i przejrzysty skład, mający ułatwić lekturę. Do napisania tej książki zainspirował mnie Deutsch-Polen Institut w Darmstadzie, który wydaje serię „Profile”. Parę lat temu zaproponowali mi naszkicowanie „profilu Szymanowskiego”, bo jego opera „Król Roger” trafia raz po raz na sceny, skrzypkowie chętnie grają koncerty i „Mity”, a na płytach dostępne są również inne utwory. Natomiast książki na jego temat w języku niemieckim nie było.
Siadłam więc do tej pracy z przekonaniem, że szybko uporam się z tą niewielką pozycją, gdyż o Szymanowskim sporo już przecież wiedziałam. I nagle – zaskoczenie. Bo osoba, która wyłoniła się przede mną z 12 tomów listów, wydanych przez badaczkę twórczości i życia Szymanowskiego, Teresę Chylińską, dość wyraźnie różniła się od Szymanowskiego, którego znałam z dotychczasowych biografii. Zamiast uroczego, utalentowanego, ale znękanego kłopotami i zawiścią środowiska artysty, składającego serce i zdrowie na ołtarzu Ojczyzny, ukazał mi się człowiek nadal uroczy i uzdolniony, ale przede wszystkim korzystający z życia, wykorzystujący swoje otoczenie i wiecznie żądny pochwał.
Danuta Gwizdalanka, „Uwodziciel. Rzecz o Karolo Szymanowskim”, PWM
Fot.: Materiały prasowe
Co ukształtowało jego niełatwy charakter?
– Po pierwsze – geny. Po drugie – warunki życia, stworzone przez zamożną, ziemiańską rodzinę kresową, bez problemów bytowych. Wcześnie okazało się, że „Katot” – bo tak go nazywano w domu – ma wybitny talent muzyczny i kto wie, może nawet zapowiada się na przyszłego Chopina. Spędzał więc czas w miłym gronie na ulubionych zajęciach i zgłębianiu tajników własnej duszy, czego świadectwem są liczne wiersze. Do tego perspektywa przyszłej sławy. I ciągłe dowody uwielbienia ze strony rodziny i przyjaciół. Trudno w tej sytuacji oczekiwać innych rezultatów i dziwić się, że najmniejsza krytyka, albo brak zainteresowania ze strony otoczenia były dla niego później problemami wagi życiowej.
Pani pisze, że w Tymoszówce, kresowym majątku Szymanowskich, żyło się ponad stan. To znaczy jak?
– Rozrzutność leżała w genach tej rodziny, nie żałowano pieniędzy na wystawne życie. Z wyliczeń wynika, że nawet gdyby nie było rewolucji bolszewickiej, to ich majątek i tak by zlicytowano. Uderzył mnie dość pogardliwy ton listu Karola, pochodzący już z późniejszych lat, kiedy kompozytor należał do zdeklasowanego ziemiaństwa żyjącego w niepodległej Polsce, w którym pisał, że jego siostra dostała pracę stenotypistki w jakimś urzędzie i że będzie musiała codziennie chodzić do pracy, i to za śmieszne pieniądze. On sobie w ogóle nie zdawał sprawy z tego, że ludzie w taki sposób żyją i że jest to normalne życie. Katot od urodzenia był trzymany pod kloszem.
Ale gdy wybuchła rewolucja, musiał spod tego klosza wyjść. Majątek przepadł, tak jak dotychczasowe życie. Jak sobie z tym poradził?
– Nie najgorzej, ale za słabo jak na własne oczekiwania. Przyjechał do Warszawy i starał się zostać zawodowym muzykiem. Niestety, nie mógł już dłużej być „artystą”, który robi co chce, kiedy chce i jak chce. Komponowanie musiało stać się jego zawodem, a to wiązało się chociażby z dotrzymywaniem terminów. Bo kompozytor, jeśli chce otrzymać honorarium, to musi zamówiony utwór napisać na określony termin. A z tym bywały kłopoty.
Na przykład w 1925 roku, wyjeżdżając na wakacje, Szymanowski zapomniał odesłać po korekcie części materiałów nutowych przygotowywanych do wystawienia „Króla Rogera” w Warszawie. Termin premiery stanął więc pod znakiem zapytania.
Innym razem miał do wydawcy pretensje, że nie przygotował jeszcze materiałów do wykonania „Harnasiów”. Tymczasem on sam ich jeszcze mu nie dostarczył. Zaśmiewając się, sprawdzałam takie wypadki po trzy razy, bo wydawały mi się wręcz niewiarygodne. A jednak…
Jednak przyszedł moment, że zaczął koncertować.
– Był całkiem dobrym pianistą. Byłby pewnie bardzo dobrym, gdyby więcej ćwiczył, ale tego nie lubił. Nie lubił też prób. Najchętniej wchodziłby na estradę i grał. Tymczasem wirtuoz, oprócz talentu, potrzebuje dyscypliny. Jego koncerty przez to wypadały rozmaicie, ale sam fakt, że przy fortepianie zasiadał kompozytor na wielu słuchaczach wywierał już wrażenie. Sytuacje, żeby ktoś napisał sobie raz na jakiś czas symfonię i z tego żył, raczej się nie zdarzały. No chyba że był majętny z domu, co – jak wiadomo – w pewnym momencie przestało dotyczyć Karola.
To dlaczego nie zdecydował się zostać dyrygentem?
– Bo tego trzeba było się zwyczajnie nauczyć. Poza tym dyrygent musi sięgać nie tylko po swoje partytury, ale też po muzykę innych kompozytorów. Narcyz, który tkwił w Szymanowskim, raczej mu na to nie pozwalał.
A jaki był jego stosunek do pieniędzy?
– Od dzieciństwa przyzwyczaił się, że pieniądze to jest coś, co się ma i co się wydaje. Pięknie wydawał pieniądze, świetnie się ubierał, używał drogich wód kolońskich. Dzielił się też z bliźnimi, a przede wszystkim pomagał się utrzymać schorowanej matce i niezbyt zaradnemu rodzeństwu.
Dużą część życia spędzał w restauracjach. Był stałym gościem warszawskiej Astorii, ulubionego miejsca artystów. W Zakopanem też bywał. Życie towarzyskie toczyło się tam w Dworcu Tatrzańskim, u Trzaski, u Karpowicza. Marta Ptaszyńska opowiadała mi, że była kiedyś w Zakopanem, na Cyrhli, w restauracji Siedem Kotów. Przysiadła się do niej właścicielka lokalu i kiedy z pogawędki wyszło, że jej rozmówczyni jest kompozytorką, powiedziała, że przed laty poznała Szymanowskiego. Ptaszyńska zaczęła się nim zachwycać, że taki fantastyczny artysta, światowa sława, na co restauratorka podejrzliwie na nią spojrzała i zapytała: „Kiedy on w takim razie komponował, bo z tego co pamiętam, to ciągle u nas przesiadywał?”
Nie ma się więc co dziwić, że narzekał na brak pieniędzy. Mimo tego porzucił posadę dyrektora i rektora konserwatorium.
– Tak, to był szczególny rozdział w jego życiu. Nie był dobrym dyrektorem, więc wielu miało go dość, ale byli i tacy, którzy chcieli, żeby firmował swoim nazwiskiem uczelnię. Takie zresztą było jego wyobrażenie o swojej roli. Rozbrajająco twierdził, że w zasadzie mógłby zachować stanowisko, no i oczywiście pensję, z jednym zastrzeżeniem… bez żadnych zobowiązań ze swojej strony. Ale my tak opowiadamy o jego wadach, a przecież on był przez wielu uwielbiany!
Także przez kobiety?
– Oczywiście. Był przystojnym, postawnym i eleganckim mężczyzną. Człowiekiem o ogromnej kulturze, w dodatku bardzo oczytanym i obytym w świecie. Znakomitym rozmówcą, zdolnym do okazywania innym swojego zainteresowania. Dziś wiem, że kierowany intuicją, stosował typową taktykę narcyzów: na początku łowią ofiarę, osaczając ją osobistym urokiem i ujmującym sposobem bycia, a potem liczą na stałe hołdy i dowody uwielbienia.
Karol Szymanowski
Fot.: Domena publiczna
Czy Zofia Nałkowska też się dała na to nabrać?
– Myślę, że tak. Możliwe, że liczyła na zamążpójście – w każdym razie rodzina kompozytora bardzo by się z takiego mariażu cieszyła.
To nie wiedziała, że Szymanowski jest zdeklarowanym homoseksualistą?
– Hmmm… trudne pytanie, bo my dzisiaj wiemy o tym sporo, ale wtedy to był temat tabu. Co więcej, homoseksualiści często wchodzili w związki małżeńskie – jak Iwaszkiewicz. I to bywały związki udane.
Jak on się w takim razie czuł w społeczeństwie, w którym panowała taka hipokryzja?
– Nie wygląda na to, by był to dla niego poważny problem. Mimo wszystko w Polsce nikt nie podzielił losu Oscara Wilde’a, skazanego za kontakty intymne z mężczyzną.
Do 1932 roku homoseksualizm był traktowany jak przestępstwo, co sprzyjało wszelkiego rodzaju szantażystom, ale Szymanowski specjalnie się tym nie przejmował. Spotkałam się nawet z opiniami, że był pierwszym, który faktycznie dokonał coming outu.
Wiedziało o tym całe otoczenie – oczywiście, z wyjątkiem matki. Ona jednak była już wtedy schorowana, nie opuszczała mieszkania, więc praktycznie nie miała szans poznać trybu życia ukochanego syna.
Czytaj też: Domy Pisarzy. Po nocy w łóżku Oscara Wilde’a poranek nie był wcale rześki
Co miał na myśli Iwaszkiewicz, pisząc o „rozerotyzowaniu” swojego kuzyna?
– Szymanowski musiał mieć spory temperament. Witkacy dodawał jeszcze, że ten erotyzm był „piekiellllny”. Erotyce Karol poświęcił zresztą swoją jedyną powieść „Efebos”. Większość książki spłonęła w Powstaniu Warszawskim, zachował się tylko jeden rozdział, zatytułowany „Uczta”, co budziło natychmiastowe skojarzenie z Platonem. Ciężka lektura… Grafomańska apologia homoseksualizmu z mizoginicznymi i antysemickimi uwagami, które do dziś mogą być wodą na młyn osób niechętnych Szymanowskiemu. Najlepiej schować to głęboko w szafie i wyrzucić z pamięci. W końcu cenimy go za muzykę – a nie teksty! Jako kompozytor zostawił nam skarby. Mnie w jego muzyce uwodzi emocjonalna intensywność i pomysłowość brzmieniowa, obfitość dźwiękowych kolorów. To jest muzyka do wsłuchania się. Niektórzy określają panujący w niej klimat mianem „rozerotyzowanego liryzmu”.
Czy zadeklarowany homoseksualizm miał wpływ na jego muzykę?
– Orientacji seksualnej, podobnie jak płci, nie da się usłyszeć w muzyce. Były wprawdzie próby udowadniania, że coś jest typową muzyką gejowską czy kobiecą, ale każda weryfikacja to podważy. Natomiast czymś innym jest tekst. I tutaj oczywiście, można się dopatrzeć pewnych wpływów. Piszę zresztą o tym w książce dość szczegółowo, a tutaj zwrócę uwagę tylko na dwie kwestie. Kiedy w „Królu Rogerze” jeden z dwóch głównych bohaterów śpiewa „Mój bóg jest piękny jako ja”, to dla tych, którzy coś wiedzieli o Szymanowskim było oczywiste, że na scenie nie mogło być mowy o żadnej bogini, ani nie mogła tego śpiewać solistka. Ale to nie wszystko, przeoczono kwestię jeszcze ciekawszą.
„Harnasie” to pierwszy balet w dziejach tej sztuki, w którym bohaterem jest grupa młodych mężczyzn. W romantycznym balecie najważniejsza była balerina.
W Baletach Rosyjskich Diagilewa solista-mężczyzna awansował do głównej roli, jak Niżyński w „Popołudniu fauna”. A w „Harnasiach” na planie centralnym są zbójnicy i górale, natomiast sceniczne dziewczyny zdają się jedynie dodatkiem do nich.
I. Lorentowicz, projekt stroju do baletu Harnasie”, Muzeum Karola Szymanowskiego w wilii Atma, fot. Paweł Piotrowski
Fot.: Paweł Piotrowski / Agencja Gazeta
Jednak to nie fascynacja młodymi góralami, ani ich muzyką sprawiła, że Szymanowski postanowił wyjechać do Zakopanego.
– Zakopane znał od dzieciństwa – i po prostu podobał mu się tamtejszy krajobraz. Nie bez znaczenia był fakt, że życie tam było tańsze niż w Warszawie, a towarzystwo doborowe. Mieszkali tam, bądź regularnie bywali, malarz Rafał Malczewski, rzeźbiarz August Zamoyski, pisarz i daleki kuzyn kompozytora Michał Choromański, Zofia i Karol Stryjeńscy, Jerzy Rytard ożeniony z góralką Heleną. Pojawiała się Maja Berezowska – czego pamiątki do dzisiaj można podziwiać w Atmie. Szymanowskiego odwiedzał Jarosław Iwaszkiewicz, Zbigniew Uniłowski, Zygmunt Mycielski. W Zakopanem mieszkał też Witkacy. I chociaż relacje między nim a Szymanowskim nie należały do najprostszych, to pozostawiły liczne ślady, choćby cztery dobrze znane portrety kompozytora. Jak mi opowiadał długoletni kustosz Atmy Maciej Pinkwart, na ścianę trafiły one jednak dopiero wtedy, gdy Atma została muzeum. Bo sportretowany obiekt trzymał je w piwnicy – widocznie mu się nie spodobały. Witkacy pozostawił nam też kilka portretów kompozytorów w swoich powieściach. Można o nich powiedzieć, że są karykaturami inspirowanymi osobą Szymanowskiego. Byłam chyba pierwszą osobą, która pod tym kątem analizowała prozę Witkacego. Miałam pyszną zabawę.
Czy przyjaciele dostrzegali jego uzależnienie od alkoholu ?
– Na pewno, można to wywnioskować z ich listów.
Wiedziano, że jeździł na kuracje odwykowe, które były finansowane częściowo przez jego mecenasów, częściowo przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego – bo tak się wtedy nazywało Ministerstwo Kultury.
Co się musiało dziać, skoro w trakcie roku akademickiego świeżo upieczony dyrektor konserwatorium zostaje wysłany na leczenie do Edlach i z tego powodu nie bierze udziału w premierowym wykonaniu swojego „Stabat mater”. Przy czym nie ma jeszcze wtedy mowy o żadnej gruźlicy, na którą można by zrzucić wyjazd na leczenie. Ta choroba ujawniła się dopiero podczas jego kolejnego pobytu w tym austriackim kurorcie. Natomiast kłopoty z sercem, jakie zaczął mieć po 40., są typowe dla osób nadużywających alkoholu i do tego zatruwających organizm potworną ilością papierosów.
Czy jego alkoholizm był widoczny w sferze publicznej?
– On się nie upijał tak, żeby się przewracał. Ale chyba wszyscy wiedzieli, że ciągle jest na lekkim rauszu. W listach tłumaczy się na przykład przyjaciółce Zofii Kochańskiej ze swojego dziwnego zachowania podczas zebrań, w których uczestniczył jako rektor konserwatorium. Przygotowując książkę, wyłapałam taką historię u Witolda Lutosławskiego. Był już mocno starszym panem, gdy opowiedział, że poznał Szymanowskiego w godzinach porannych – przy szklance wódki. Potwierdzenie tego obyczaju znalazłam we wspomnieniach Romana Jasińskiego. Obydwaj piszą, że kiedy odwiedzili Szymanowskiego rano, to zauważyli, że podczas golenia popijał wódkę.
To dlaczego do tej pory uważaliśmy Szymanowskiego za niemal świętego i fakty, które pani ujawniła, były znane tylko małemu gronu specjalistów?
– Bo ciągle uważamy, że jeśli ktoś miał zasługi dla narodu i narodowej kultury, to powinien nadawać się na wzór dla młodzieży i mieć swoje miejsce w kościelnej krypcie. Jeśli czyjaś twórczość uznana zostanie za dobro narodowe, artysta zaś trafi do panteonu, to jego ludzkie cechy, by nie rzec małości, zaczynają psuć wizerunek, jaki chcielibyśmy pielęgnować. Tymczasem wybitny artysta zazwyczaj jest indywidualnością, która nie bardzo się mieści w ramach takich oczekiwań.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS