A A+ A++

Powiem szczerze: z perspektywy czasu uważam, że to jest region, który powinniśmy byli podczas naszej podróży pominąć. O ile bowiem dwa-trzy dni wystarczą, żeby posmakować Ligurii czy jeziora Garda, tak złym pomysłem jest wpadać do Toskanii jak po ogień. Dziś najsłabiej wspominam tę część naszego wyjazdu, także dlatego, że nastąpiła w tym miejscu kumulacja kilku niedogodności, ale również z powodu niedosytu. W Toskanii najbardziej napalałam się na widoki, winnice, panoramy i małe miasteczka. Wiem też już dzisiaj, że najwięcej skarbów tego regionu jest w jego południowej części, choćby najbardziej widowiskowe termy i klimatyczne miasteczka. Sądziłam, że uda nam się posmakować choć trochę tego krajobrazu i atmosfery, jaką znam z książek i filmów, niestety – myliłam się. Dziś wiem, że w Toskanii chciałabym się znaleźć kiedyś samochodem, na dłużej i móc nieśpiesznie eksplorować ten region. Formuła, jaką obraliśmy niestety nie sprzyjała temu i moim zdaniem to nie najlepsze miejsce na kamperowe wakacje. Po pierwsze: ukształtowanie terenu. Bardzo ciężko jeździ się wielkim kamperem po wąskich serpentynach, stromych zboczach, po drogach na jeden samochód. Widoki na trasie były rzeczywiście spektakularne i co chwilę piszczałam z zachwytu, ale ten zachwyt przeplatany był chwilami grozy. Trasa do naszego kempingu wiodła przez takie właśnie kręte, górskie drogi, co bardzo wydłużyło podróż. Kiedy na jednej z takich serpentyn dopadł nas zmrok, już żałowałam naszego niespiesznego przystanku w Bolonii. Na szczyt góry, na której mieścił się nasz kemping, dojechaliśmy bardzo późno, bardzo zmęczeni, a to jeszcze nie miał być koniec przygód. W nocy bowiem przez Toskanię przetoczyła się gigantyczna burza, a przeżycie jej w kamperze z dwoma szyberdachami było naprawdę przerażającym doświadczeniem.

NASZ KEMPING W TOSKANII – BARCO REALE

Wybraliśmy go ze względu na położenie blisko Florencji, a jednocześnie – w ciszy i głuszy, wśród zieleni, z przepiękną panoramą na dolinę. Trzeba przyznać, że kemping utrzymany i zorganizowany jest wzorowo, jest duży, ale ułożony piętrowo, wśród drzew, naprawdę pięknie. Znajduję się tam kilka dużych łazienek, czyściutkich i dobrze wyposażonych, z udogodnieniami dla dzieci, sklep (ten akurat słaby), restauracja z dobrą pizzą, lodziarnia i punkt info, w którym można kupić wycieczki, bilety, poznać różne opcje poruszania się po okolicy. Na kempingu pracuje zespół animatorów, który organizuje zabawy dla dzieci, wieczorne występy itp. – to akurat nie nasz klimat, ale scena była na uboczu, więc można te atrakcje całkowicie zignorować. Wszystkie te formy dbania o turystę jednak nie umniejszają mojego wkurzenia o basen, a właściwie dwa. Dwa piękne, duże baseny na skraju zbocza, z cudownym widokiem, na które mogliśmy co najwyżej popatrzeć. My i pozostali użytkownicy kempingu, baseny bowiem były non stop puste. Jakimś dziwnym trafem bowiem nikt nie miał ze sobą czepków kąpielowych, które były wymagane na basenach! Szczerze – uważam, że te baseny są tam tylko po to, by przyciągać turystów pięknymi zdjęciami, w praktyce bowiem kemping oszczędza na wodzie i czyszczeniu. Byliśmy tym naprawdę sfrustrowani, dziewczyny – załamane wręcz. Co gorsza, tych czepków nie dało się nigdzie kupić – ani na kempingu, ani w najbliższej wsi, ani nawet w pobliskim miasteczku Pistoia, do którego udaliśmy się autobusem pierwszego dnia. Jedyne, co nam tam pozostało to te miasta właśnie, bo kempingowy odpoczynek bez basenu tracił sens.

PISTOIA

To podobno najrzadziej odwiedzane przez turystów toskańskie miasteczko! To dziwne, bo jest naprawdę bardzo ładne. Może nie umieściłabym go na szóstym miejscu listy miast, które koniecznie trzeba odwiedzić, jak to uczynił przewodnik Lonely Planet w 2017 roku, ale podobało mi się, zdecydowanie. Nie ma tu wielkich zabytków, ale jest fajny klimat. I spokój, jakiego mieliśmy nie doświadczyć już więcej w Toskanii. Korzenie miasta sięgają czasów rzymskich, zachowała się tu też w wielu miejscach średniowieczna zabudowa, która nadaje miastu miejscami tajemniczy klimat. Bardzo to była fajna wycieczka autobusem miejskim, w dół “naszej” góry z milionem zakrętów i pięknych widoków, później ulewa, którą przeczekaliśmy na zadaszonym tarasie kawiarni, przy ciastkach i lodach, spacer wąskimi ulicami, starymi placami i pustymi zaułkami. A później znowu autobus pod górę, do wioski, i spacer ze wsi na sam szczyt – na kemping. Wydostanie się z niego nie było łatwe, dlatego zdecydowaliśmy się wypożyczyć jedyny w okolicy, koszmarnie drogi samochód, żeby następnego dnia mieć już swobodę poruszania się kolejnych miastach.

FLORENCJA

Co tu dużo mówić: przytłoczyła mnie. We Florencji nagromadzenie zabytków, zachwycającej architektury, wyjątkowych miejsc, kościołów, rzeźb, placów, pałaców, urokliwych ulic, pięknych drzwi nawet, jest takie, że można dostać oczopląsu. Jeśli dodać do tego upał i tłumy turystów, przebodźcowanie mamy gwarantowane. I to takie, że chce się uciekać. Ja niestety nie dałam rady kontemplować oszałamiającego wręcz piękna katedry Santa Maria del Fiore czy dzwonnicy Giotta w tych warunkach, uciekałam w boczne ulice, trochę sfrustrowana jednak – bo być w mieście sztuki, i jednocześnie myśleć o tym, by jak najszybciej je opuścić, to trochę rozczarowujące. Niestety, centrum zalane jest nie tylko turystami, ale całym tym turystycznym kiczem, za dużo stoisk, sklepików z badziewiem, za dużo magnesów, koszulek, za dużo wszystkiego. Mimo, że przyjechaliśmy do miasta rano i bez większych problemów znaleźliśmy miejsce parkingowe, atmosfera panowała tam już nie do zniesienia. Ostatecznie spędziliśmy we Florencji pół dnia, niestety raczej z poczucia obowiązku, by wykorzystać ten pobyt, niż z autentycznej przyjemności. O ile generalnie nie zgadzam się z tymi, którzy odradzali mi wakacje we Włoszech w sierpniu, to jednak muszę przyznać, że trzeba dobierać trasę z rozwagą. Moim zdaniem – unikać dużych, popularnych wśród turystów miast.

LUKKA

Na osłodę, niczym wisienka na tym gorącym, gorzkawym, toskańskim torcie była ona – wdzięczna i urokliwa, jakaś taka wesoła, wciągająca, naprawdę piękna – Lukka. Ujęła nas od pierwszych chwil, tuż od wejścia do centro storico przez średniowieczną bramę w murach. Tuż za nią bowiem, jeszcze przed wejściem w sieć klimatycznych uliczek, napotkaliśmy na (jedną z wielu, jak się miało okazać) wypożyczalnię rowerów, w której był duży wybór kolorowych, kilkuosobowych pojazdów. Nie zastanawialiśmy się długo i już po chwili jechaliśmy rodzinnym, zielonym rowerem wzdłuż miejskich murów, podziwiając widoki i chichrając się raz po raz. Po przejażdżce wokół centrum weszliśmy w sieć ulic, które, choć zaczynał się na nich wczesnowieczorny gwar, były jakieś takie zapraszające i miłe. Zupełnie inny był to też tłum niż ten we Florencji, nie niósł ze sobą nerwowości ani kiczu, tylko jakieś takie towarzyskie wibracje. Lukka jest nieduża, można urządzić sobie zgrabny spacer i w kilka godzin poznać jej najbardziej charakterystyczne punkty: place, katedry, kościelną wieżę z dębami. Bardzo spodobało mi się to miasto, nie tylko jego wygląd, ale też jakiś taki pozytywny vibe. Zostaliśmy tam do kolacji, zjedliśmy pyszne makarony i pizze, mamma walnęła sobie jeszcze aperolka na rozluźnienie i przełknęła rozczarowania ostatnich dni, wyglądając już gwoździa programu, który wraz z końcem toskańskiego odcinka stawał się coraz bliższy.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKierowca autobusu napastował 17-letnią pasażerkę. Sąd aresztował mężczyznę
Następny artykułŻal mi Kanadyjczyków