Kamil Stoch po raz kolejny wskoczył do historii. Wygrywając po raz trzeci Turniej Czterech Skoczni stał się jednym z ledwie pięciu ludzi, którzy tego dokonali. Co istotne: zrobił to wspaniale, z niewiarygodną lekkością i swobodą. Tak jak czynią takie rzeczy najwięksi. On do nich zalicza się zresztą już od dawna. W mojej ocenie przerósł już nawet Adama Małysza. I to mimo tego, że ten pierwszy wprowadzał mnie w świat sportu.
Małysz znaczy dzieciństwo
Wychowałem się na Adamie Małyszu. Miałem cztery lata, gdy zaczął odnosić wielkie sukcesy. W korytarzu u dziadków rozciągałem miarkę i skakałem, rozpędzając się z kuchni i skrupulatnie notując kolejne wyniki. Grałem w Deluxe Ski Jump, grałem w Skoki Narciarskie 2002 (umiecie to w ogóle przeczytać bez dodawania „Serdecznie zapraszam, Adam Małysz”?), grałem też w późniejsze wersje – aż do 2006. Dla mnie Małysz to jeden ze sportowców mojego życia i najważniejszych idoli dzieciństwa. Dla mnie Małysz to największy skoczek w historii tego kraju.
Ale nie najlepszy. A to istotna różnica.
Dla wielu może to być obrazoburcze. Zresztą z podobnych powodów, jak te, o których przed chwilą napisałem. Małysz to polskie skoki. Polskie skoki to Małysz. Czy Kamil Stoch osiągałby takie sukcesy, gdyby nie było Adama Małysza? Być może. Ale na pewno miałby o wiele trudniej po drodze. Gdyby pewien wąsaty jegomość z Wisły 20 lat temu nie zaczął podbijać serc Polaków, cały nasz sport wyglądałby zupełnie inaczej. A skoki? Trudno je sobie nawet wyobrazić bez Adama. Może nie byłoby wyremontowanej Wielkiej Krokwi. Może nie byłoby nowych skoczni w Wiśle-Malince. Może nie byłoby Kamila Stocha-dominatora i Dawida Kubackiego-mistrza świata. Niemal na pewno nie byłoby tylu chętnych dzieciaków do skakania.
Adam Małysz to dla mnie i dla wielu osób w Polsce pewien symbol. Symbol pewnej przemiany, wejścia w XXI wiek również pod względem sportowym. To gość, który nagle sprawił, że mieliśmy kogoś, kogo tydzień w tydzień mogliśmy podziwiać. W czasach jednej z większych zapaści naszego sportu, gdy piłkarze dopiero mieli wywalczyć awans na mundial po dłuższej przerwie, przedstawiciele pozostałych sportów zespołowych jeszcze się nie obudzili, lekkoatleci – z wyjątkami, że wspomnę o młociarzach i Robercie Korzeniowskim – raczej odstawali od światowej czołówki, a innych dyscyplin raczej nikt namiętnie nie oglądał.
Za to skoki… O, skoki – to było to. W tym zakochał się cały kraj. I zapanowała małyszomania. Adam był wszędzie. Pamiętam, że miałem go choćby na ulubionym kubku, okraszonym cytatem: „Myślałem, że już nie wyląduję w ogóle”. Po jakimś czasie rozbiła go moja mama. Na widok mojej miny, gdy mi o tym powiedziała, od razu zapewniła, że kupi mi jakiś inny, też z Małyszem. Na całe szczęście mieszkaliśmy tuż obok Wisły. Kubki z Adamem były na każdym rogu. Choć szczerze mówiąc podejrzewam, że w Warszawie też bez problemu jakiś by znalazła.
Małysz znaczy więc dla mnie dzieciństwo. Wiele wydarzeń kojarzę przez to, co wtedy osiągał i jak skakał. Ręka w gipsie – początek sezonu 2001/2002. Ferie na obozie w Czechach – mistrzostwo świata 2007. Śmierć psa (serio) – benefis w Zakopanem. Tak, Adam Małysz był dla mnie ważnym gościem.
Stoch znaczy wielkość
Kamil Stoch kiedyś powiedział, że nie chce być drugim Adamem Małyszem. Zresztą nawet gdyby właśnie tego pragnął – nie mógłby. To cel nieosiągalny. Nigdy nie będzie już drugiej małyszomanii. Poszliśmy za daleko do przodu, staliśmy się w tym wszystkim zbyt dobrzy. Sukcesy odnoszą siatkarze, świetni są lekkoatleci, dobrze radzimy sobie też w innych dyscyplinach, nawet piłkarze od czasu do czasu pozytywnie zaskoczą. Nasz sport przez ostatnie dwadzieścia lat naprawdę urósł w siłę. Dlatego jedna, choćby najwybitniejsza jednostka – a Kamil Stoch wybitny jest – nie osiągnie tego rodzaju sukcesu, jaki osiągnął Adam Małysz.
Czy jednak to oznacza, że nikt nigdy nie będzie w Polsce skoczkiem lepszym od Małysza?
Myślę, że nie. Myślę wręcz, że już kogoś takiego mamy. Właśnie w osobie Stocha. Największym, oczywiście, zawsze pozostanie Adam – przez cały wpływ, jaki wywarł na nasz sport. Najlepszym jednak nazwałbym Kamila. Nie wiem, co prawda, czy skoczyłby 151,5 metra w Willingen tak, jak zrobił to Małysz. Wiem za to, że po jego skokach niejednokrotnie łapałem się za głowę niczym Apoloniusz Tajner w Trondheim, gdy zobaczył, co Adam wyczyniał na skoczni. Wiem też, że Kamil również potrafił dominować – choćby pod koniec sezonu 2017/18, gdy nie było na niego mocnych.
Stoch jest wielki. Od jedenastu lat wygrywa co najmniej jeden konkurs Pucharu Świata rocznie. Na koncie ma już 38. takich triumfów – o jeden mniej od Małysza, ale śmiało można założyć, że Orła z Wisły wyprzedzi. Ma trzy olimpijskie złota. Ma mistrzostwo świata. Ma trzy Turnieje Czterech Skoczni (z czego jeden ze zwycięstwami we wszystkich konkursach, a to ważne!). Dwie Kryształowe Kule. Łącznie pięć razy stał na podium klasyfikacji generalnej PŚ. Od sezonu 2010/11 tylko raz wypadł z najlepszej dziesiątki na koniec zimy. W locie niezmiennie jest doskonały. Można go tylko podziwiać.
Jasne, koniec końców to wszystko kwestia klasyfikacji. Bo Małysz ma przecież dwa razy więcej Kul w dorobku. I czterokrotnie był mistrzem świata. I też długo skakał na najwyższym poziomie. Ja sam mam jednak w głowie pewne przeświadczenie, że medale igrzysk są najcenniejsze. A złota z nich przywoził ten młodszy. I właśnie tymi złotami Kamil tę rywalizację – w mojej głowie – wygrywa. Choć „rywalizacja” to pewnie złe słowo. Myślę, że obaj wzajemnie cieszyli się ze swoich sukcesów. Stoch, gdy obserwował w akcji i chciał dorównać Małyszowi. Małysz, gdy widzi jak Stoch to robi.
Więc pewnie najlepiej byłoby napisać to tak: mamy dwóch skoczków, którzy są wśród najlepszych w historii tej dyscypliny. I to jest piękne.
Kamil wśród największych
Matti Nykaenen wydaje się nie do dogonienia. Choć Kamil Stoch zagina czas – dziś został drugim najstarszym triumfatorem Turnieju Czterech Skoczni – więc może za kilka lat przyznam, że kompletnie się tu pomyliłem. Osiągnięcia Fina są jednak niesamowite, a Polakowi nieco jeszcze do niego brakuje. Nawet gdyby połączył siły z Adamem Małyszem, nie mieliby na przykład mistrzostwa świata w lotach, jedynego tytułu, jakiego nie ma Kamil w swoim fantastycznym dorobku.
Stoch już teraz ma jednak zagwarantowane miejsce w gronie największych tej dyscypliny. I to, ośmielę się stwierdzić, na jego podium. Wielka trójka na ten moment zdaje się wyglądać tak: na czele Nykaenen, a za jego plecami – dopasujcie odpowiednią dla was kolejność – Małysz i Stoch. Dalej idą skoczkowie tacy jak Janne Ahonen (ponad sto podiów w konkursach PŚ, pięć zwycięstw w TCS), Jens Weissflog (idol Adama Małysza), Gregor Schlierenzauer (rekordzista w liczbie zwycięstw w konkursach PŚ), Simon Ammann (cztery złota olimpijskie) i reszta tej ferajny. Każdy z nich wielki, każdy w pewnym momencie swojej kariery wręcz doskonały. A jednak każdy ogółem – tak się zdaje – gorszy od Kamila Stocha.
Nie ma co ukrywać – jesteśmy szczęściarzami. Najpierw mogliśmy dać się porwać małyszomanii. A gdy już trochę ochłonęliśmy, pojawił się gość, który zabrał nas w nową erę naszych skoków. Erę, w której oglądamy to wszystko już z zupełnie innej perspektywy, a jednak widok jest równie piękny. Kamil Stoch dokonał w swojej karierze czegoś niebywałego – zapełnił lukę po kimś takim jak Adam Małysz. Udźwignął tę presję. Nie tylko zdołał nie dać się jej przygnieść, ale wręcz wyskoczył ponad nią, samemu stając się legendą naszego sportu. I być może to jego największy sukces.
Co ważne: ta legenda wciąż skacze. Co ważniejsze: skacze doskonale. A co najważniejsze: nadal wygrywa..
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS