Kosta Runjaic nie umiał wypowiedzieć jego nazwiska i zapowiedział transfer „Różyckiego”. Drużyna nie umiała zrozumieć, o kim mówi trener i co to za „very experienced player” do nich dołączy. Jarosław Mroczek nie umiał powstrzymać wzruszenia i musiał ocierać łzy, stojąc na środku boiska. W takich okolicznościach Kamil Grosicki wracał do Pogoni Szczecin. Po nieco półtora roku wiadomo, że był to powrót triumfalny.
CKM: – Gdzie chciałbyś grać na zakończenie kariery?
Kamil Grosicki: – Oczywiście w Pogoni Szczecin.
Bach! Słowo się rzekło. Grosicki zapowiedział powrót do swojego pierwszego klubu w lipcowym numerze magazynu, wydanym tuż po Euro 2016. Dopiero co skończył 28 lat, był ważnym piłkarzem ćwierćfinalisty mistrzostw Europy i miał za sobą udany sezon w Ligue 1 (dziewięć goli i cztery asysty). Tak naprawdę nie było powodów, by już myślał o zakończeniu kariery, ale grzecznie odpowiedział na pytanie i od tamtej pory co jakiś czas musiał odpowiadać na kolejne – kiedy to ponownie zagra dla Pogoni.
Minął rok, dwa, trzy, cztery, pięć. Z Rennes odszedł do Hull City, potem z Hull City do West Bromwich Albion. Niezmiennie powtarzał, że chce wrócić do Szczecina, do domu, do siebie, ale im więcej wody upłynęło w Odrze, przecinającej stolicę Pomorza Zachodniego na dwie części, tym trudniej było się oprzeć wrażeniu, że nawet jeśli dotrzyma słowa, zrobi to już jako piłkarski emeryt. Ktoś, kto tylko nazwiskiem będzie nawiązywał do najlepszych czasów i jeżeli do czegoś się przyda, to do marketingu, nie do grania w piłkę.
Kiedy w sierpniu 2021 nieoczekiwanie około godziny 13 podpisał umowę z Portowcami, był krótko po 33. urodzinach i te wątpliwości wcale nie zniknęły, jako że przygniatającą większość sezonu Premier League przesiedział w rezerwie (149 rozegranych minut).
Ale prawie dwadzieścia miesięcy później, w trakcie których w 60 występach zdobył dziewiętnaście bramek i zanotował trzynaście asyst, nie ma po nich śladu.
Tu, gdzie wszystko się zaczęło
Dla Grosickiego – szczecinianina z Bukowego – Pogoń to klub pierwszych razów.
Tam, na boisku numer 2, położnym wzdłuż ulicy Twardowskiego, najniżej na całym kompleksie Portowców, dawno temu pierwszy raz zauważono, że ma w sobie coś więcej niż inni.
– Patrz na tego „Opla”. Ten się nadaje, zapisz go – mniej więcej takie słowa padły w trakcie naboru do tworzonego w Pogoni Szczecin zespołu rocznika 1988.
Brzdąc z cwaniackim uśmiechem w koszulce Girondins de Bordeaux z reklamą niemieckich samochodów bawił się na boisku. Tego minął, tamtego przedryblował, kolejnego ośmieszył. Musiał zostać w drużynie. O wyszperaniu takiej perełki marzy każdy trener.
Jako zawodnik Pogoni udzielił pierwszego wywiadu dla ogólnopolskiej telewizji. W Gimnazjum nr 74 przy Mikołajczyka trener Kazimierz Biela zebrał rocznik 1988, który jako reprezentacja szkoły dotarła do krajowego finału Coca-Cola Cup 2003. Tam Portowcy również nie mieli sobie równych i w finale sprali Gimnazjum nr 19 z Białegostoku 5:2.
– Był najlepszym zawodnikiem finału, został królem strzelców, a po wszystkim telewizja Canal+ wzięła go do wywiadu. Wtedy bardzo uwierzył w siebie – opowiadał Biela.
Kiedy prawie dwie dekady później wrócił do Pogoni, także stacje chciały właśnie z nim rozmawiać. W klubie w pamięci zapadł pierwszy mecz Grosickiego po transferze – w Poznaniu z Lechem, transmitowany przez Canal+ oraz TVP. Ścianki reklamowe stały w narożniku boiska, więc by dostać się do szatni, należało przejść wzdłuż Trybuny Anioły, jednej z dwóch dłuższych na stadionie przy Bułgarskiej. Teoretycznie – wrogiej Portowcom. Praktycznie – na dole sektoru solidna, kilkudziesięcioosobowa grupa dzieciaków czekała, aż skrzydłowy skończy z wywiadami. A jak skończył, nikomu nie odmówił zdjęcia czy autografu. Reszta granatowo-bordowych już dawno siedziała w szatni, a Grosicki cierpliwie spełniał marzenia małych kibiców, w sumie przecież obcego klubu.
Jako zawodnik Pogoni pierwszy raz musiał się pogodzić, że, cholera, musi też bronić. Podczas krajowych finałów Coca-Cola Cup brylował, ale na regionalnym etapie… siedział na ławie. Najchętniej stał i czekał, aż inni odbiorą piłkę i mu ją oddadzą, a wówczas on zrobi swoje w ataku. Tyle że w przypadku sześcioosobowych drużyn to nie mogło działać, choćby nie wiadomo co wyczyniał w ofensywie. Widzieli to wszyscy, poza samym Grosickim.
– Wiedziałem, że tak nie może być, a i sami chłopcy dostrzegli problemy i sygnalizowali mi, że w ten sposób niczego nie osiągniemy. Na małym boisku nikt nie może być zwolniony z działań defensywnych. No i Kamil zaczynał mecze na ławce rezerwowych. Pamiętam wojewódzki finał z Gimnazjum nr 4 ze Stargardu. Chodził za mną i przekonywał: „Trenerze, ja już będę grał z zespołem i bronił jak wszyscy. Obiecuję!” – wracał do przeszłości Biela.
Powolutku, powolutku nawet „Opel” brał się za mokrą robotę w tyłach i dlatego na ogólnopolskim szczeblu w Warszawie był już niekwestionowaną gwiazdą.
Ten sam temat wraca w tym i poprzednim sezonie – zaangażowania w ataku nie można Grosickiemu odmówić. 34-latek jest w ścisłej czołówce Ekstraklasy pod względem dryblingów, dośrodkowań, kluczowych podań i rajdów progresywnych, ale wszyscy w lidze wiedzą, że przy nim lewy obrońca ma roboty jak grabarz w czasach zarazy. Np. w kwietniu 2022 chciał to wykorzystać Raków Częstochowa i kiedy tylko sztab szkoleniowy zorientował się, że po chorobie wyjątkowo słabo motorycznie prezentuje się Luis Mata, posłali na flankę dynamicznego Wiktora Długosza. Podobnie Widzew Łódź na inaugurację trwającej wiosny – napastnik Jordi Sanchez wiązał Benedikta Zecha, ofensywny pomocnik Ernest Terpiłowski podchodził wysoko i zwracał uwagę Leonardo Koutrisa, a z tego starał się skorzystać wahadłowy Mato Milos, najczęściej niepilnowany, bo Grosicki nie nadążał z powrotami.
Ale coś za coś – Grosicki daje tyle z przodu, że i Kosta Runjaic, i Jens Gustafsson akceptują mniejsze zaangażowanie z tyłu.
A miało być tak pięknie
W Pogoni pierwszy raz przeżył poważny zawód – mistrzostwa Polski juniorów młodszych 2005 w Ostrowcu Świętokrzyskim.
W tamtym czasie, na początku XXI wieku, w Zachodniopomorskiem o prymat w piłce młodzieżowej biły się przede wszystkim ekipy szczecińskie – poza Pogonią również Salos i Stal Stocznia, policki Chemik (pod różnymi nazwami) i stargardzcy Błękitni, ale nie w roczniku 1988, bo w tej kategorii wiekowej zespół Portowców był na tle rówieśników potężny niczym dźwig portowy. Wojewódzką Ligę Juniorów młodszych zniszczył, zdemolował, roztrzaskał, rozniósł… Można by mnożyć synonimy. Zespół prowadzony przez Adama Benesza (były piłkarz, 149 występów w Ekstraklasie dla Radomiaka i Pogoni) wygrał 30 z 30 meczów.
– Kiedy jechaliśmy do mniejszego klubu, po kwadransie potrafiliśmy prowadzić dwoma, trzema golami. W takich momentach dawałem chłopakom zadania, na przykład muszą wymienić 15 podań na własnej połowie i dopiero atakować. Po pierwsze, żeby mieli wyzwanie, a po drugie… zwyczajnie szkoda mi było przeciwników. Byśmy im dużo więcej nastrzelali – wspominał Benesz.
A w Polsce wiele trudniej im nie było. Pierwszy szczebel – Gryf Słupsk został rozerwany na strzępy (8:3 w dwumeczu). Drugi – KSZO Ostrowiec Św. rozniesione w pył (5:0 w dwumeczu). Finały – z Amicą Wronki, Cracovią i SMS-em Łódź – wydawały się formalnością. Maszyna dawno ruszyła i nie zamierzała się zatrzymać…
Ale zatrzymała i brutalnie wyrżnęła o glebę – skończyła jako czwarta.
– Dzień przed pierwszym meczem o 22 posprawdzałem, czy wszyscy są w łóżkach. Następnego dnia rano patrzę, a cały zespół ogolił się na łyso… Kiedy oni spali? Mimo wszystko mogliśmy wygrać z Cracovią. Kamil miał dwie akcje sam na sam. Raz trafił w słupek, potem minimalnie chybił. Skończyło się 0:1. W drugiej kolejce pokonaliśmy SMS Łódź 1:0, późniejszego złotego medalistę. Niestety, w ostatnim starciu wygrała z nami Amica 3:1 i skończyliśmy poza podium – mówił Benesz.
Jeszcze kilka lat później w środowisku plotkowano, że generalnie spania było za mało na tym turnieju, ale oficjalnie nikt tego potwierdzić nie chciał. W każdym razie to był szczytowy moment tej grupy. W Ostrowcu rywalizowano w lipcu 2005, w następnym roku w maju Grosicki debiutował w ekstraklasie, a reszta nigdy nie dotarła do tego poziomu. Inni liderzy tej wydawało się wybitnie uzdolnionej drużyny – jak Dariusz Czerbiński (autor pięciu z ośmiu goli przeciwko Gryfowi) czy bliźniacy Andrzej i Łukasz Sydorowie – w ogóle nie zagrali na poziomie centralnym.
W pewnym sensie podobny zawód przeżył Grosicki w ubiegłym sezonie.
– „Wiara, wiara jest w nas. Mistrza Polski nadejdzie czas”. Do tej pory mówiliśmy o tym może jeszcze nie tak głośno. Zostało nam osiem spotkań, więc trzeba mówić trochę głośniej – zapowiadał po zwycięstwie nad Wisłą Kraków w marcu 2022.
Portowcy właśnie zostali liderami i w następnej kolejce utrzymali pierwsze miejsce. Co prawda potem przyszła wpadka z Wisłą Płock i porażka 1:2, ale po wygranej z Jagiellonią 2:1 do meczu z Rakowem przystępowali z identyczną liczbą punktów jak przeciwnik i trzeci chętny do mistrzostwa Lech Poznań – po 62.
Tyle że – mimo trafienia Grosickiego – skończyło się 1:2 i szansa przepadła. Nie do końca było tak, jak 17 lat wcześniej, bo tym razem Pogoń nie była murowanym faworytem, ale mimo wszystko dogodna okazja została zaprzepaszczona.
A przecież właśnie w jej wykorzystaniu miał pomóc wychowanek.
Zaczął być sobą
Piłkarze Pogoni właśnie wrócili z rozgrzewki i zaczynali szykować się do spotkania ze Stalą Mielec.
– Dołączy do nas Kamil Różycki – powiedział po angielsku trener Kosta Runjaic.
Jaki Różycki? Jaki Kamil? Jakie dołączy? W sensie co będzie robił? Grał? Kto to w ogóle jest?
– Very experienced player – uzupełnił.
W tym czasie transfer Grosickiego, którego w ten sposób wymówił niemiecki szkoleniowiec, na środku murawy ogłaszał prezes Jarosław Mroczek, któremu ze wzruszenia w oczach zalśniły łzy. Stało się. „Opel” wraca do domu.
Ale doskonale wiedział, że niełatwo będzie mu zostać w nim bohaterem. Wyjeżdżał jako 19-letni talent, który w dużej mierze wyróżniał się ze względu na narodowość – nieliczny z Polaków w brazylijskiej Pogoni – i wiek. Przed transferem do Legii Warszawa w sumie w lidze zagrał 23 razy, z czego ośmiokrotnie od początku. Średnio na boisku spędzał niecałe 42 minuty. Zdobył dwie bramki. Zanotował cztery asysty. Słowem – jeden z nielicznych pozytywów sezonu, który zakończył się kompromitującym spadkiem i następnie bankructwem.
A wracał jako prawdopodobnie najwybitniejszy z wychowanków. 83 mecze w kadrze narodowej, udział w dwóch mistrzostwach Europy i świata. Dobrze ponad 300 spotkań w ligach zagranicznych – Premier League, Championship, Ligue 1 i Sueper Lig. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci reprezentacji, która w XXI wieku odniosła największy sukces – wspomniany już ćwierćfinał Euro 2016. Słowem – ktoś, wobec kogo wymagania będą potężne.
Miał tego świadomość. I doskonale wiedział, że wszyscy będą uważnie śledzić jego każdy krok, nawet koledzy z drużyny, którzy poza Sebastianem Kowalczykiem znali go wyłącznie z telewizji.
– Jaki on jest? – słyszeli pytania zawodnicy czy pracownicy klubu.
Wyciszony, opanowany, skoncentrowany na pracy. Zupełnie inny niż w materiałach „Łączy Nas Piłka”. W niczym nie przypominał gościa, co to podczas wizyty w szatni prezydenta Andrzeja Dudy wybiegł na środek, by zaśpiewać i zatańczyć do piosenki disco polo „Przez twe oczy zielone”. Oczywiście, normalnie rozmawiał z kumplami z zespołu, ale nic ponadto. Nie dowcipkował, nie inicjował rozmów.
Do czasu aż zaczął dobrze grać.
We wrześniu 2021 po triumfie nad Wisłą Kraków zaczął komplementować innych. Ty dobrze, tobie to wyszło, świetnie zagrałeś. Po czasie reszta żartowała, że w tamtym momencie upewnili się, że faktycznie wie, z kim przyszło mu występować i pamięta, kto jest kto.
Po Śląsku Wrocław w trakcie świętowania zaśpiewano na cześć fizjoterapeuty Konrada Lisowicza, który w tygodniu wygrał turniej w tenisa stołowego.
– I zawodnik, który urwał punkty „Dąbkowi” (Damianowi Dąbrowskiemu – przyp. red.) i „Kowalowi” (Kowalczykowi – przyp. red.). „Grosik”! „Grosik”! – zaczął sam dla siebie Grosicki. Coraz bliżej wolności i swobodzie.
Po pokonaniu Bruk-Betu Termaliki w Niecieczy w trakcie zwyczajowej fety z kibicami, którzy tarabanili się taki kawał na wyjazd, Damian Dąbrowski zastąpił Kowalczyka – przeważnie to on wciela się w rolę wodzireja, tyle że tym razem udzielał wywiadu – i wziął ze sobą Grosickiego, który bez oporów pierwszy raz w karierze przewodził świętowaniu z kibicami Pogoni.
Potem było zgrupowanie w Belek. Grosicki już był tym Grosickim, którego się spodziewano. Zaopiekował się młodym skrzydłowym – Mariuszem Fornalczykiem, z którym w trakcie zajęć zakładali się o to, kto strzeli więcej goli i różnie układały się losy ich rywalizacji. Zorganizował wyjście do restauracji w centrum miasta, bo akurat kiedy Runjaic zdecydował się dać drużynie wolne (po wygranej w sparingu z Zorią Ługańsk), Grosickiego odwiedził tłumacz z czasów występów w Sivassporze i pomógł wszystko ogarnąć – rezerwację, transport, itd. Jak słyszeliśmy, podczas integracyjnego wyjścia głos „Opla” było słychać najgłośniej.
– Bo wszyscy Portowcy to jedna rodzina. Prezes czy „Fornal”, Wiola czy „Malina” – śpiewał Grosicki ostatniego wieczoru przed lotem powrotnym z Turcji do Polski w trakcie karaoke, cyklicznie organizowanego dla nowych. Prezes – Mroczek, „Fornal” – Fornalczyk, „Malina” – Jakub Bartkowski, Wiola – Wiola Ufland, klubowa fotograf.
Na boisku nie ma oszukiwania
Archiwalne nagranie TVP Szczecin po jednym z meczów reprezentacji Zachodniopomorskiego ZPN rocznika 1988.
– Kiedy spotkaliśmy się w Barzkowicach podczas obozu zimowego, pytałem, jakie będą stopnie na koniec roku, bo piłka piłką, ale uczyć się też trzeba – zapytał dziennikarz.
– No, dobre – odpowiedział nastoletni Grosicki, na co stojący za nim zespół zareagował śmiechem jak po najlepszym żarcie świata.
– Dobre czy bardzo dobre? – drążył reporter, pewnie nieświadomy, że prędzej powinien dopytywać, czy słabe, czy bardzo słabe…
– Dobre – usłyszał.
Cóż, jeśli dobre, to pewnie te, które sam dopisał. W jego szkole stopnie wystawiano w formie liter: od „L” – najgorszej – przez „E” – odpowiednik czwórki – do „A” – możliwie najwyższej. Pewnego dnia nauczycielka wyszła za potrzebą, a chłopcy nie mogli z tego nie skorzystać. Zamknęli się w klasie, „Opel” z kumplem błyskawicznie chwycił za dziennik i do „L” dopisał dwie kreseczki. Rachu, ciachu i po strachu. Jest „E”. Wszystko fajnie, koniec z „zagrożeniem”, będzie promocja do następnej klasy. Ale… oszukiwać też trzeba umieć. W pośpiechu niebieską literkę przerobił czarnym długopisem. Nie były potrzebne dogłębne badania, by zorientować się, że coś tu nie gra.
– Rodzice wezwani, trener poszedł na rozmowę. Razem z kolegą przeprosiliśmy, wypowiedzieliśmy standardową formułkę „więcej się to nie powtórzy” i jak zawsze uszło płazem – przypominał piłkarz w rozmowie z Przeglądem Sportowym.
Ale po powrocie do klubu w sierpniu 2021 nie było mowy o oszukiwaniu – na boisku to tak nie działa. Jak nie zrobisz swojego na treningach, to rywal będzie bardziej bezlitosny niż najbardziej surowa nauczycielka. Żadna ściąga w rękawie, żadne poprawianie ocen w dzienniku, żaden „gotowiec” nie pomoże.
A ten egzamin Grosicki chciał zadać jak pewnie żaden inny w swoim szczecińskim życiu, więc przygotowywał się do niego jak do żadnego innego.
Kontrakt z Pogonią podpisał w trakcie piątej kolejki, dawno po zakończeniu okresu przygotowawczego i po sezonie, w którym w sumie rozegrał 599 minut w ośmiu meczach (Premier League i Premier League 2), a poza tym znajdował się poza kadrą West Brom. Dlatego przez pierwszych kilka tygodni po transferze do Portowców nie miał wolnego. Trenował dodatkowo i nawet, jeśli szkoleniowcy przewidzieli dla niego czas na odpoczynek, potrafił zadzwonić i zapytać, co mimo wszystko mógłby zrobić tego dnia. Gdy kończyły się zajęcia zespołu, podchodził i wiercił dziurę w brzuchu, że mimo wszystko chciałby jeszcze coś dodać i prosił o pomoc, by nie wyrządzić sobie krzywdy.
Jednak bez pracy nie ma kołaczy i efekty przyszły.
Oczywiście, Grosicki przydał się pod względem marketingowym, dzięki Euro 2016 stał się rozpoznawalny dla ludzi, którzy meczu Ekstraklasy nie widzieli w życiu, więc tym bardziej dla takich, co to regularnie meldują się na stadionach. W Radomiu tuż przed początkiem spotkania ławka Portowców usłyszała: – O, Grosicki będzie biegał po naszej stronie! W Niecieczy po piorunującym starcie i prowadzeniu 2:0 po 20 minutach nagle z trybun padło: –Hej, „Grosik”, odpuść już nam, co?
Ale przede wszystkim przydał się pod względem sportowym, czyli tym, który dla kibiców liczy się najbardziej.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
foto. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS