Dlaczego jego zawód to teatr? Skąd w nim przekonanie o swojej staromodności? Po co zaprasza swoich kolegów po fachu na kawą, ciastko i rozmowę, skoro ci rzadko się rewanżują? Czy jedynym przyjacielem trenera faktycznie jest porażka? Jaki zestaw określeń definiuje go jako człowieka – zadufany w sobie i pyszny, apodyktyczny i dyktatorski, układany i koleżeński? Ile zyskał zarządzając firmę transportową, przewożącą towary na terenie Europy, którą zjeździł wzdłuż i wszerz? Dlaczego tak rzadko się uśmiecha? Na te i na inne pytania w rozmowie z nami odpowiada szkoleniowiec Chojniczanki, Tomasz Kafarski, który dekadę temu reklamowany był jako jeden z najciekawszych przedstawicieli młodej fali polskiej myśli szkoleniowej.
Wciąż uważa pan, że zawód trenera ma wiele z aktorstwa?
Nie zmieniłem zdania. Aktorstwo jest ważne w tym fachu.
Gdzie ten teatr?
Trzeba umieć kumulować w sobie emocje.
Co pana najbardziej irytuje w piłkarskim środowisku?
Nie wiem, czy mnie coś irytuje.
Siedzi pan w tym dwie dekady.
Od ponad dziesięciu lat pracuję na szczeblu centralnym – od Ekstraklasy, przez I ligę, po II ligę. W międzyczasie przez kraj przewinęła się cała plejada trenerów. Aktualnie nadchodzi fala młodości. Fala, do której należałem dekadę temu i do której już nie należę.
Identyfikuje się pan jako trener staromodny?
Bardziej jako trener doświadczony.
I jak pan postrzega kolegów po fachu?
Część jest arogancka i zadufana w sobie, a część otwarta i koleżeńska.
Pan jest zadufany w sobie czy koleżeński?
Bardziej koleżeński. Nie przypominam sobie sytuacji, w której nie zaprosiłbym trenera drużyny przeciwnej na kawę, ciastko i rozmowę o piłce przed domowym meczem. W drugą stronę działa to bardzo rzadko.
To czysta kurtuazja czy można się coś z takich rozmów dowiedzieć?
Nie jest to kurtuazja. Propozycje takich spotkań wynikają z mojej chęci poznania drugiego człowieka i rozszerzenia siatki znajomych. Trenerzy najczęściej przyjmują zaproszenia, ale rewanżują się zaskakująco sporadycznie.
Może to pana własny zwyczaj i nie ma sensu wymagać wzajemności?
Nie mówię, że to powinien być jakiś kanon, ale jeśli chcemy zmienić myślenie o polskich trenerach, to powinniśmy zacząć od samych siebie, czyli choćby od tego, żeby nie było takich sytuacji, że szkoleniowiec drużyny gospodarzy nie zwykł jest witać się ze szkoleniowcem drużyny przyjezdnej przed rozpoczęciem meczu, bo to po prostu słabo świadczy o kimś takim jako o człowieku.
Niechęć czy brak czasu?
Można mówić o braku czasu, o obowiązkach, o wychowaniu, o niechęci, ale koniec końców wszystko sprowadza się do jednej kwestii – do dobrej woli.
Jest na polskim rynku jakiś trener, którego szczerze pan podziwia?
Nie pokuszę się o podanie nazwisk. Jest wielu doświadczonych trenerów, których szczerze podziwiam. I tak samo doceniam pracę wielu przedstawicieli młodej fali, którzy nie boją się implementować nowinek technologicznych czy taktycznych do swoich zespołów.
Michał Probierz mawia, że jedynym przyjacielem trenera jest porażka. Ile w tym uniwersalnej prawdy?
Być może jest w tym jakaś prawda, ale nie stosuję takiego stwierdzenia do określania własnego warsztatu i własnego poglądu na ten zawód.
Ponoć nie cierpi pan rozmawiać o jakichkolwiek porażkach.
Nic z tych rzeczy.
Mówił pan kiedyś, że defetystyczne myśli i słowa sprowadzają nieszczęścia i klęski.
Nierozmawianie o złych rzeczach, żeby ich nie wywoływać nie ma nic wspólnego z dyskusją o porażkach, bo większość mądrych ludzi powie, że nic nie kształci lepiej niż właśnie niepowodzenia. Musimy wiedzieć, dlaczego przegraliśmy, umieć wyciągać wnioski i czynić tym samym naszą pracę skuteczniejszą.
Jaka była pana największa porażka?
W całej karierze?
Może nie wracajmy do prehistorii.
W ciągu ostatnich pięciu lat odniosłem jedyny poważny sukces w karierze – awans z II do I ligi z Chojniczanką.
Jakby nie patrzeć – nie jest to porażka.
Nie uznaję za swoją klęskę faktu, że nie dopełniłem kontraktu z Sandecję Nowy Sącz na trzy czy cztery kolejki przed końcem sezonu, bo wcześniej zrobiłem tam wiele fantastycznych rzeczy z zespołem, wskazywanym jako murowany kandydat do spadku z ligi. Pozostałych prac też nie uznaję za porażki.
Szukajmy więc w prehistorii.
Półfinałowy mecz Pucharu Polski między Lechią i Jagiellonią. Pomieszałem w składzie, wykonałem kilka niepotrzebnych ruchów i odpadliśmy po porażce 1:2 zamiast spokojnie awansować do finału.
Często wraca pan pamięcią do swoich złotych czasów pracy w ekstraklasowej Lechii?
Ktoś pyta o Lechię, ja odpowiadam o Lechii.
Czyli nie żywi pan się odległymi wspomnieniami.
Coraz rzadziej. Od dawien dawna żyję w innym środowisku i w ramach innej czasoprzestrzeni.
Jaką największą zmianę zarejestrował pan w sobie względem siebie sprzed dziesięciu lat?
Podejmuję mniej ryzyka. Jestem mniej intuicyjny, bardziej analityczny, słucham innych i więcej czasu poświęcam na gruntowne przemyślenie różnych posunięć.
Kiedyś mówiło się, że jest pan trenerem apodyktycznym.
To mega krzywdząca łatka, która przez długi czas przypięła się do odbioru trenera Kafarskiego.
Dlaczego krzywdząca?
Bo zawsze miałem dobre relacje z piłkarzami. Nawet, kiedy w Lechii miałem trzydzieści dwa czy trzydzieści trzy lata i prowadziłem wielu zawodników starszych od siebie. Umiałem z nimi rozmawiać. Umiałem ich do siebie przekonać. Umiałem opracować plan na mecz tak, żeby starszyzna go zrozumiała i zaakceptowała, a nie kontestowała i bojkotowała, buntując resztę przeciwko mnie. Trochę irytuje mnie, że w przestrzeni medialnej wciąż krążą opinie nieadekwatne do prawdziwego obrazu mojej osoby.
Jakim innym opiniom i łatkom trzeba jeszcze zaprzeczyć?
Nie będę bawił się w coś takiego. Kiedyś częściej pojawiałem się w mediach, teraz jestem w nich rzadziej.
Nic dziwnego.
Niektórzy nie rozumieją, że trenerzy muszą bronić swojej drużyny. Kiedyś w środę przegraliśmy z Legią i potem z tą samą Legią graliśmy w sobotę. Prosiłem dziennikarzy, żeby przez dwie doby nie kontaktowali się z piłkarzami. Wziąłem wszystko na swoją klatę i zostałem pokazany w negatywnym świetle, choć tak to działa na całym świecie.
I co zdarzyło się potem?
Moja Lechia wygrała z Legią. I nagle okazało się, że trener Kafarski postąpił słusznie, że stanął przed zespołem i wziął na siebie całą odpowiedzialność. Tak to chyba już działa, że są zachowania, które jednocześnie można pokazać jako pozytywne i negatywne bez poczucia żenady.
Wszystko definiuje wynik. Porażka – budowanie oblężonej twierdzy. Zwycięstwo – postawa godna pochwały.
To już było dawno. Teraz pracuję w Chojniczance…
Chojniczanka ma potencjał na Ekstraklasę?
Chojniczanka ma wszystko, żeby stać się czołową drużyną I ligi, nie zamykając się na awans do Ekstraklasy.
Nie jest to marka, na którą masowy kibic czeka w Ekstraklasie.
Znam to myślenie. Takie podejście, że najlepiej byłoby, gdyby w elicie grały tylko zespoły z dużych ośrodków miejskich. Odpowiadam prosto: kto awansuje, ten występuje. Chojniczanka nie jest wielką i historyczną marką, ale ma inne atrakcyjne cechy – wywodzi się z fajnego miasta, gra na kameralnym stadionie, jest stabilna finansowa. Na ten moment pierwszoligowy poziom jest dla nas adekwatny, ale nikomu nie zabraknie wiary i ambicji, żeby w perspektywie pięciu najbliższych lat zbudować tutaj coś większego.
Bogusław Leśnodorski powiedział mi kiedyś, że jeśli klub jest mądrze zarządzany, niemożliwością jest brak awansu z II czy I ligi do Ekstraklasy w ciągu pięciu lat.
Bogusław Leśnodorski jest szanowaną postacią w środowisku, pracował w największym polskim klubie, za wiele można go pochwalić, prawdą jest, że mądrze zarządzany klub rozwinie się szybciej niż ten, który budowany jest chaotycznie, na ślepo, po omacku.
Często spotykał się pan z brakiem profesjonalizmu w pierwszoligowych klubach?
Ewentualny brak profesjonalizmu jest wypadkową działań danego środowiska. We wszystkich klubach spotykałem się z wiarą zarządców w sens klubowego projektu, ale często środki i możliwości miejskie sprawiały, że nie dało się osiągać wyników ponad stan.
Gdzie osiągał pan wyniki ponad stan?
Uzna mnie pan za pysznego, ale w większości swoich klubów osiągałem zamierzony cel.
Któreś zwolnienie, oprócz tego w Sandecji, sprawiło, że znalazł się pan na zakręcie?
Po każdym ze zwolnień można byłoby szukać większego wsparcia od zarządu, ale chyba nigdy nie było tak, że ktoś mnie skrzywdził czy zranił, że trwałem w stanie permanentnego rozczarowania i niezrozumienia z niefortunnego dla mnie obrotu spraw. I nigdy też nie było tak, że nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Szybko starałem się wyciągnąć pozytywy z nieudanej misji.
W wielu miejscach stracił pan pracę niezasłużenie?
Nie będę tego rozkminiał i rozkładał na czynniki pierwsze.
A zdarzyło się panu stracić szatnię?
Mam wrażenie, że moje relacje z piłkarzami nie miały wpływu na żadne moje zwolnienie. Chyba nigdy nie było takiej sytuacji, żeby szatnia potrzebowała oddechu po trenerze Kafarskim. Ba, bardzo rzadko szkoleniowcy pojawiający się w klubach po trenerze Kafarskim nagle magicznie stawiali zespół na nogi i klub ze środka tabeli przemieniali w ligowego potentata.
Wierzy pan w efekt nowej miotły?
Mirosław Hajdo przychodzi do Resovii i w ciągu trzech meczów robi siedem punktów. Stanislav Varga obejmuje Sandecję i w ciągu trzech spotkań nie zdobywa ani jednego oczka. Sam przez ostatnie kilkanaście lat przejmowałem różne drużyny w czasie sezonu i ze wszystkich swoich klubowych debiutów tylko raz wychodziłem zwycięski, zazwyczaj przegrywałem albo remisowałem. Nie ma żadnej formuły i powtarzalności przy efekcie nowej miotły. Gdzieś zadziała, gdzieś nie zadziała.
Trener musi być medialny, żeby przebić się w polskiej piłce?
Wydaje mi się, że nie.
Aleksandar Vuković narzekał kiedyś, że gdyby każdy szkoleniowiec mógł liczyć na taką przychylność mediów jak Czesław Michniewicz, całemu środowisku pracowałoby się bardziej komfortowo.
Nie zabiegam o zainteresowanie. Pracuję w ciszy i spokoju. No i niewątpliwie na inny rodzaj medialności mogą liczyć trenerzy ekstraklasowi, a na inny trenerzy pierwszoligowi.
Pierwszoligowe reflektory rzucają dużo bladsze światło?
To specyfika marki klubu i wielkości miasta, w którym się pracuje. Przecież w takim Ruchu Chorzów czy w takiej Arce Gdynia nie mogą narzekać na brak masowego zainteresowania.
Praca w takiej Chojniczance kosztuje trenera mniej niepotrzebnego stresu niż robota w Lechii czy w Cracovii?
Wypełnianie krótkoterminowych celów w Lechii czy Cracovii, dużych ekstraklasowych klubach, było niezwykle stresujące, nie da się tego ukryć, ale błędnym myśleniem jest przekonanie, że praca w Chojnicach nie stresuje. Nie jestem na wakacjach, nie mogę robić wszystkiego na pełnym chilloucie. Jestem ambitnym człowiekiem, mam mnóstwo powodów do nerwów, bo czuję napięcie i oczekiwanie lokalnego środowiska wobec efektów mojej pracy.
Trenerzy mawiają, że stres się w nich kumuluje i w końcu człowiek pęka.
Ta praca bywa wyniszczająca, jeśli jest oceniana negatywnie, jeśli wyniki się nie zgadzają, jeśli czujesz, że tracisz szatnię i grunt pod nogami.
A jeśli wszystko się układa?
Naturalnie takich momentów jest mniej, ale piłka nożna jest nieprzewidywalna, zmienna i kapryśna, trzeba żyć z tygodnia na tydzień.
Carlo Ancelotti opowiadał kiedyś, że najbardziej nerwowy jest w nocy po meczu. Przegrywa, nie śpi, bo szuka przyczyny klęski. Wygra, też nie śpi, bo rozkoszuje się triumfem.
U mnie działa to bardzo podobnie. Na początku tygodnia buduję plan i pomysł na kolejny mecz, a z każdym dniem i treningiem napięcie wzrasta, aż do samego spotkania, po którym nie mogę błogo zasnąć, bo trwa gonitwa myśli.
Jeden z ekstraklasowych szkoleniowców powiedział mi kiedyś, że jest pan najbardziej pozapiłkarsko zaradnym trenerem w kraju. Nawiązywał do prowadzonej przez pana firmy transportowej, przewożącej towary na terenie Europy.
Już nie prowadzę tej firmy.
Dlaczego?
Zmieniły się okoliczności na rynku. Licencje, nie-licencje, nie miałem na to czasu ani nerwów…
Thomas Tuchel pracował swojego czasu jako barman i po dziś dzień wspomina, że każdy zawód spoza futbolu kształci i uczy trenera. Jak pan to postrzega?
Przejeździłem tysiące kilometrów, przewalczałem setki problemów, zwiedziłem dziesiątki krajów, a w międzyczasie szukałem podobieństw między przeróżnymi zdarzeniami w tej robocie a funkcjonowaniem klubów piłkarskich. Jako młodszy człowiek łączyłem pracę trenera z pracą w hurtowni budowlanej, gdzie komunikacja między mną a klientami pozwoliła mi lepiej funkcjonować w szatni, bo szkoliłem się w rozmowach na różnorodne tematy, nie ograniczając się do samego futbolu i ogniskując swoją uwagę na człowieku jako na człowieku, a nie piłkarzu jako piłkarzu.
Podobno na najlepsze pomysły wpada pan właśnie samochodzie.
Chodziło o to, że pracując w Lechii, nie zdecydowałem się na przeprowadzkę do Gdańska, tylko codziennie spędzałem czterdzieści pięć minut w samochodzie przed każdym treningiem. Podczas tych trzech kwadransów byłem sam, dużo myślałem, wpadały mi do głowy najlepsze pomysły.
W takim układzie nie wychodziłbym z auta.
Teraz na najlepsze koncepcje wpadam pod prysznicem.
Co jest najfajniejsze w pracy trenera?
Uczucie po końcowym gwizdku, kiedy drużyna poszła w ogień za twoim pomysłem na mecz. Dla takich chwil warto się poświęcać.
I można się uśmiechnąć, choć w pana przypadku to rzadkie.
Jakoś tak mam. Nawet po ostatnim zwycięstwie z Wisłą Kraków od razu wszystko analizowałem i nie było czasu się uśmiechnąć.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Czytaj więcej o I lidze:
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS