A A+ A++

Pomyślałem, oglądając „Biały Lotos”, że są w Polsce ludzie, którym bardzo by się przydał dłuższy zagraniczny urlop. Nie namawiam do podróży prezydenta Andrzeja Dudy, bo ten i tak nieustannie albo urlopuje się w Polsce, albo wędruje po świecie, niekoniecznie spełniając powinności głowy państwa, bo nikt go oficjalnie nie zaprasza, ale jego możliwości w uprawianiu turystyki są przecież nieograniczone. Duda może pojechać, dokąd chce i niestety to robi. Pomyślałem, że długi urlop przydałby się prawdziwemu przywódcy państwa – Jarosław Kaczyński jest wykończony psychicznie walką o wolną Polskę, poza tym nie miał w życiu wielu okazji do poznawania innych krajów, innych kultur, o innych językach nie mówiąc. Czas najwyższy to nadrobić, póki nie dopadnie nas kolejna fala pandemii, a granice znów zostaną zamknięte i nici z upojnych wakacji.

Polecamy: Budżetówka jest wściekła. Będzie bunt?

Pierwszy Polak po świecie nie podróżował, jedynie wyprawiał się na wycieczki krajowe organizowane przez Joachima Brudzińskiego, kaowca i przewodnika Prezesa po urokliwych zakątkach Polski, jak Zalew Szczeciński czy Beskid Sądecki. W tym miejscu jednak namawiam Brudzińskiego, obecnie europosła, a więc człowieka światowego, by zabrał wicepremiera do spraw bezpieczeństwa na długą zagraniczną wycieczkę. Bezpieczeństwo Polski z tego powodu nie dozna uszczerbku, a wręcz się wzmocni.

Naturalnie nie chciałbym wysyłać Kaczyńskiego na Hawaje, przebierać go w kwieciste koszule i namawiać do mówienia „aloha” i „mahalo”. Z serialu wszak wynika, że w „Białym Lotosie” wszyscy są niefajni, ze wszystkiego niezadowoleni, a w dodatku objadają się owocami morza, piją alkohole, a nawet się narkotyzują, o mniej lub bardziej udanym seksie nie mówiąc. Na takie wstrząsy Kaczyńskiego nie mogę narazić.

Na początek wyprawiłbym Najwyższego Przywódcę do Europy Zachodniej, w końcu formalnie jesteśmy częścią Unii Europejskiej, choć Kaczyński podejrzanie często ma antyeuropejskie wypowiedzi. Spodziewam się, że to z powodu niezrealizowanej tęsknoty za Europą właśnie. Kaczyński po prostu, jak każdy zakochany chłopak, chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, potrzebuje, żeby go tam przytulali, głaskali i całowali.

Tak więc Ojciec Narodu w towarzystwie wiernego Brudzińskiego rusza przez Niemcy do Francji, stamtąd do Hiszpanii i Portugalii, w drodze powrotnej zwiedza Włochy.

W Paryżu stoi zadumany przed zniszczoną w pożarze katedrą Notre-Dame, a potem odwiedza Luwr, gdzie długo mierzy się na spojrzenia z Mona Lisą i pędzi do Musée d’Orsay, gdzie rozczula się, oglądając kolekcję impresjonistów i postimpresjonistów – Cézanne’a, Gauguina, Degasa, Renoira. Dziwi go trochę brak Kossaka, Styki i Brandta, każe dzwonić do Glińskiego, by ten Francuzom przysłał parę polskich obrazów batalistycznych, ale generalnie mu się podoba. Oglądając „Błękitne tancerki”, nawet chichra się sprośnie.

Na koniec dnia Brudziński prowadzi go legendarnymi katakumbami pod Paryżem, gdzie znajdują się miliony szkieletów przeniesionych tu ze starych cmentarzy – Kaczyński jest wstrząśnięty i myśli o tym, że w Polsce, światowej stolicy śmierci, jednak czegoś takiego nie mamy; przerażenie miesza się u niego z zazdrością.

W Rzymie Kaczyński może zwiedza Watykan, a może nie, bo skoro nie ma tam polskiego papieża, to tak jakby nie było żadnego. Oczywiście podziwia Panteon, Forum Romanum, Koloseum, moczy strudzone wędrówką nogi w Fontannie di Trevi, objada się na Zatybrzu płynnym tiramisu w kieliszku, a na finał Brudziński zabiera go do dzielnicy EUR zbudowanej przez Mussoliniego. Kaczyński wpada w podziw i gdyby nie to, że to architektura faszystowska, to chciałby mieć coś takiego w Warszawie. Siedziba na Nowogrodzkiej jest taka brzydka! – uświadamia sobie wreszcie. Następnego dnia Kaczyński każe się prowadzić do najlepszego sklepu z włoskimi butami, gdzie kupuje eleganckie pantofle i sztyblety, obie pary podwyższające.

W Lizbonie chadza śladami Fernando Pessoi, gubi się w wąskich uliczkach Alfamy, jeździ, zaśmiewając się z uciechy, starutkim tramwajem linii 28, a wieczorami wsłuchuje się ze wzruszeniem w rozdzierające dźwięki fado, popijając vinho verde, wprowadzające go w nastrój melancholijny, ale wesoły zarazem. W Barcelonie zwiedza Sagradę Familię i Ogrody Gaudiego, a w Madrycie w Muzeum Prado długo wpatruje się w „Ogród ziemskich rozkoszy” Hieronima Boscha. W czasie całej podróży po Europie dowiaduje się wiele o historii demokracji europejskiej i parlamentaryzmu, a zarazem poszerza swą wiedzę z historii kultury i sztuki. Zaczyna uczyć się języków: angielskiego, francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego. Chłonie malarstwo i architekturę, czyta poetów, słucha chorałów gregoriańskich, madrygałów i oratoriów.

Z wyprawy tej wraca Kaczyński odmieniony, wyszczuplony, opalony i uśmiechnięty. W towarzystwie Sasina i Suskiego rzuca francuskimi bon motami, Terleckiemu z podnieceniem opowiada o upojnych imprezach w Berlinie, Julii Przyłębskiej przynosi naręcze przepisów kuchni włoskiej i każe sobie przyrządzić Saltimbocca alla romana, a na deser cannoli z pistacjami. I kiedy pani Julia krząta się po kuchni, szykując eskalopki, czyta jej w oryginale „Dekamerona” na zmianę z sonetami Petrarki. Potem odwiedza ministra Glińskiego, któremu referuje z podnieceniem francuskie i niemieckie rozwiązania z dziedziny zarządzania instytucjami kultury, a gdy ten podsypia, budzi go, śpiewając piosenki Serge’a Gainsbourga oraz wygwizdując precyzyjnie „Odę do radości” ze słynnej dziewiątej symfonii Beethovena. Premiera Morawieckiego nieustannie odrywa od pracy nad kolejnymi punktami Polskiego Ładu, opowiadając o Brukseli i Amsterdamie, którymi był zachwycony, i namawiając go na weekendowy wypad do Beneluksu, szczególnie że w Brukseli Kaczyński zupełnie odleciał na punkcie tamtejszych pralinek. O piciu przesławnego belgijskiego piwa nic nie wiadomo (podobnie jak o paleniu trawki w Amsterdamie), ale że objadał się z rozkoszą mulami, to bezsprzeczna prawda. Powiedział tylko, że zamiast frytek wolałby gotowanie ziemniaki albo nasz polski chleb, ale poza tym prima sort i délicieux. W stolicy Europy dłużej postał też przed figurką sikającego chłopca, bo słynny Manneken Pis wydał mu się do kogoś nadzwyczaj podobny, ale szybko puścił się w pląsy po pobliskim Grand Place, pokrzykując ekstatycznie: „Europa! Kocham Europę!”.

– Za rok pojedziemy do Ameryki! – Kaczyński, szczęśliwy jak dziecko, rzuca się na szyję Brudzińskiemu.

O ile wizy nie zostaną przywrócone i nie będziemy na czarnej liście, myśli Brudziński, ale nic nie mówi.

Czytaj też: Kaczyński nie wie, co robić. Na razie wybrał oszustwo

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZagadka arcydzieła Rembrandta
Następny artykułPorażeni