„Skull Echo” opowiada o tęsknocie za drugim człowiekiem. Mam wrażenie, że jesteśmy zamknięci we własnych bańkach i tylko się od siebie odbijamy – mówi Julia Marcell. Właśnie ukazał się jej piąty album.
1. „Ekstaza intelektualna”
Jako student archeologii odkryłem skarb. Trudno opisać uczucie, gdy natrafiasz na blisko 600 rzymskich monet, które przeleżały pod ziemią prawie 2 tys. lat. Niemal dekadę temu poczułem się podobnie. Po raz pierwszy usłyszałem utwór „Echo” i miałem wrażenie, że znalazłem perełkę. Album „June” brzmiał świeżo i radośnie. Czuć w nim było swobodę Berlina, z którym jego autorka Julia Marcell była związana już od pewnego czasu.
Artystka z każdym krążkiem zabiera w nieco inny rejon świata. Na „Skull Echo” – piąty album w jej dorobku, który miał premierę 24 stycznia – czekałem jak Indiana Jones na kolejną eskapadę. Julia opowiedziała „Polityce” o kulisach pracy nad płytą i planach na przyszłość. W swoim antycelebryckim stylu uchyliła lekko drzwi do prywatnego świata. Opowieść ułożyła się w listę utworów ze „Skull Echo”, choć zbieżność z nimi jest absolutnie niezamierzona. Numer pierwszy – „Ekstaza intelektualna” – mamy za sobą.
2. „Moment i wieczność”
„Chcesz wszystko na raz, do dechy gaz, gaz, gaz” – śpiewa na premierowym singlu. Pachnie nieco 2011 r. i nominacją do Paszportu „Polityki”, który wtedy zdobyła. Jedno z uzasadnień brzmiało: „Paszport jej się przyda, bo na podbój świata ruszyła na wariackich papierach”. Julia doskonale pamięta tamten czas i nagrodę, która należy do najważniejszych w jej karierze. – Ponieważ jestem raczej typem, który lubi się długo namyślać i analizować wszelkie za i przeciw, myślę, że z tym wariactwem chodziło bardziej o to, że nie poszłam tradycyjną drogą, czyli nie zaniosłam demówek do wytwórni. Zamiast tego zdecydowałam się na crowdfounding. Udostępniłam utwory na portalu Sellaband i może to było w jakimś sensie szalone – przypuszcza.
Udało jej się wtedy zebrać 50 tys. dol. na wydanie krążka „It Might Like You”, którym zrobiła pierwszy śmiały krok w świecie muzyki. Potem weszła w bardziej tradycyjny nurt pracy. – Dzisiaj mam ze sobą całą drużynę, grupę zaufanych ludzi, którzy mnie wspierają i pracują ze mną – mówi.
Czytaj też: Julia Marcell w stylu berlińskim
3. „Czas”
Nikt z tej drużyny nie przekonuje jej ani tym bardziej nie narzuca, aby tekstowo czy muzycznie wpisała się w aktualne trendy. – Moje piosenki powstają z osobistej potrzeby, są kalejdoskopem tego, co aktualnie przeżywam, oraz okoliczności, w jakich się znajduję – tłumaczy.
Dowodem jest „Skull Echo”. Gdy kultura przesiąka coraz odważniejszymi manifestami, Julia tylko z rzadka przemyca na nowym krążku coś, co nazywa „momentami społecznymi”. – Inni artyści manifestują o wiele lepiej niż ja – uśmiecha się. – Zresztą jeśli chciałam kogoś otrzeźwić, to na poprzednim albumie, na „Proxy”. Przyglądałam się wtedy m.in. mediom społecznościowym czy programom typu talent show. Pozwoliłam sobie na wiele igraszek słownych i ironię, których nie ma na obecnej płycie. Trochę mnie to zmęczyło, a trochę osaczyło. Poczułam, że muszę zajrzeć bardziej do wnętrza i odkopać, co się tam ukryło w środku, bo jestem zaklejona wiadomościami, milionem plotek i informacji.
– Dlatego płyta „Skull Echo” jest prostolinijna i skupiona na emocjach. Dotyka rozległych tematów, jak absolut, o których trudno się pisze, dlatego starałam się pisać prosto. Dominująca jest samotność – kontynuuje Julia – ale nie ta przyjemna, której chcesz zaznać, gdy zaszywasz się na jakiś czas w głuszy, żeby od wszystkiego uciec. Tylko ta druga. Płyta jest o tęsknocie za drugim człowiekiem, o chęci dotarcia do niego, ale tak naprawdę, bo mam wrażenie, że jesteśmy na co dzień zamknięci we własnych bańkach i tylko się od siebie odbijamy.
Czytaj też: Delikatniejsza od Masłowskiej, konkretniejsza niż Koteluk
4. „Nostalgia”
Na kształt jej albumu spory wpływ wywarł solipsyzm. To pogląd filozoficzny, który zakłada, że to my, każdy z osobna, kreujemy rzeczywistość za pomocą wrażeń. – Na etapie pisania płyty czytałam o percepcji. Zafascynowało mnie, jak bardzo ograniczony jest ludzki obraz rzeczywistości w kontekście informacji, które odbiera ze świata nasz mózg, jak światło czy dźwięk, jak bardzo plastycznie są potem te informacje przetwarzane, jak budujemy swoją tożsamość z powybieranych z życia scen, nie wszystkich nawet w pełni zapamiętanych, bo mamy w zwyczaju luki w pamięci wypełniać wyobraźnią. Jesteśmy twórcami swojej rzeczywistości w pełnym tego słowa znaczeniu. Istnieje więc ryzyko, że przeżyjemy nasze życie do cna sami. Z tej perspektywy wartość związków z ludźmi rośnie, dogadanie się z drugim człowiekiem okazuje się trudniejsze, być może nawet nie w pełni możliwe, ale też warte wszelkich wysiłków. A huragan zdarzeń, który nam w tym przeszkadza, staje się mały i nieważny.
Podkast: Paszporty Polityki 2019, czyli efekt Tokarczuk
5. „Prawdopodobieństwo”
Do kategorii huraganu zdarzeń Marcell zalicza medialny szum, od którego stroni. W temacie portali społecznościowych pozostaje sceptyczna, a na myśl o pozowaniu na tle ścianki lub gotowaniu w telewizji śniadaniowej oblewa ją zimny pot. Zamiast tego woli pracować, ale akceptuje, że tryby machiny promocyjnej w jakimś stopniu trzeba wprawić w ruch. – Zależy mi, żeby dotrzeć do ludzi z tym, co robię. Poza tym pracuję z osobami, które mi zaufały, zainwestowały w płytę czas, pracę, pieniądze, chcę być wobec nich fair. Biorę więc udział w promocji, ale staram się to robić na tyle, by nie ucierpiała na tym twórczość – przedstawia swoją definicję popularności.
Poza tym sława to jej zdaniem bardzo dziwna materia, tylko czasem idąca w parze z pracą. Dużo zależy od szczęścia – niektórzy publikują teledysk wyłącznie w sieci i licznik odsłon kręci się jak szalony, a inni na próżno chodzą po wszystkich audycjach radiowych czy telewizjach. Tym bardziej nie pozwoli się osaczyć i w tej sferze nadal operować będzie w trybie ekonomicznym, który pozwoli się jej rozwijać.
Czytaj też: Depeche Mode przypominają, jak dobrze być fanem
6. „Którędy do teraz?”
Nowym kierunkiem rozwoju Julii Marcell jest film długometrażowy. Artystka ma już na koncie całkiem spory dorobek w kinematografii. Pisała scenariusze i reżyserowała teledyski (według niej to doskonała szkoła filmowa), skomponowała muzykę do filmu Przemysława Wojcieszka „Jak całkowicie zniknąć?” (2015), a w 2018 r. wspólnie z berlińską reżyserką Julią Sausen stworzyła 15-minutowy „Night Herald”. Pora na pełnokrwistą produkcję. Scenariusz Julia wyciąga z żółtej teczki. Maszynopis ma 113 stron. – Po naszej rozmowie mam spotkanie w sprawie filmu, który jest przypisany do płyty „Skull Echo”. To będzie spełnienie moich filmowych ambicji i planów. Zawsze ciągnęło mnie do filmu. Pamiętam, że w latach 90. kupowałam magazyny komputerowe tylko po to, żeby zdobyć darmowe programy do produkcji filmowej, które dołączali do nich na CD. Ale na początku nie stać mnie było na kamerę, która pozwoliłaby mi poważniej się tym zająć, dlatego zaczęłam robić animacje. Rysowałam to, czego nie mogłam nagrać, i tak powstały moje pierwsze krótkie metraże – wspomina.
Film, w którym Marcell zadebiutuje jako reżyserka z krwi i kości, ukaże się prawdopodobnie w okolicach 2023 r. Będzie to produkcja science fiction, gatunek, który od zawsze ją fascynował. Nie ma złudzeń, że praca nad obrazem ją pochłonie, dlatego uprzedza, że po trasie koncertowej towarzyszącej płycie „Skull Echo” w dużych, a potem w mniejszych miastach może na pewien czas zniknąć. Do muzyki na pewno jednak wróci.
Czytaj też: Biologiczny sens muzyki
7. „Domy ze szkła”
Zanim zniknie, pozostało do omówienia kilka wątków dotyczących nowej płyty. Ot, choćby Michael Haves, niemiecki producent i basista zespołu Super700, który prowadzi w Berlinie studio nagraniowe The Cop Shop. To on nadał płycie ostateczne brzmienie. Julia zna się z nim od lat i już wcześniej myślała o współpracy, jednak przez długi czas rozmijali się zawodowo. Pierwszy wspólny projekt – cover szlagierowego utworu Boba Dylana „Like a Rolling Stone” – zrealizowali w 2018 r. Rok później pracowali razem już na pełnych obrotach. Artystka zmieniła przy tym podejście do nagrywania płyty, a właściwie wróciła do metody, którą stosowała na wszystkich krążkach poprzedzających „Proxy”. Przed 2016 r. do studia wchodziła z utworami, których aranżacje były zaawansowane. – Można powiedzieć, że to były wersje podprodukowane, zgodne z tym, jak sobie wyobrażałam ich brzmienie. Na „Proxy” o wiele większy udział w powstawaniu płyty miał jej współproducent i perkusista Thomas Fietz oraz biorący udział w nagraniach muzycy: Thomsen Slowey Merkel i Ania Prokopczuk. Oddałam w ich ręce dość spory kawałek obowiązków. Przy płycie „Skull Echo” uznałam, że muszę wrócić do poprzedniego stylu, bo o ile praca w zespole była wielką przyjemnością, o tyle nowa płyta jest o samotności, więc musiała w samotności mieć swój początek.
– Nie powiedziałabym jednak, że zachowałam się jak dyktator. Pokazałam Michaelowi swoje wersje i poprosiłam, żeby pomógł mi je ulepszyć. Michael ma niesamowite ucho, jest magikiem brzmieniowym. Wspólnie przekopywaliśmy się przez materiał, wprowadzając do niego żywe instrumenty, które nadały mu wspaniałe brzmienie. Michael dodał też wiele świetnych pomysłów aranżacyjnych – zdradza.
Czytaj też: Siedem grzechów głównych muzyki rozrywkowej
8. „Otwórz głowę”
Pomysłów przy „Skull Echo” nie brakowało od początku. Spod pióra Julii wyszło tyle piosenek, że wystarczyłoby na trzy krążki. Po selekcji i wyborze jedenastki w szufladzie zostało 20. Zdaniem autorki klucz wyboru był banalnie prosty – wspólnie z Michaelem Havesem wybrała te, które najbardziej do nich przemówiły. A reszta? – Na razie spokojnie czekają – nie rozstrzyga Julia.
9. „Mamo”
W większości wywiadów z Julią przewija się wątek Berlina. Często dołącza do niego Warszawa, jako druga noga, na której opiera się świat artystki. Właściwie zbyt często, dlatego po raz pierwszy się buntuje i o żadnej ze stolic wolałaby nie mówić. Chętnie opowie za to o Olsztynie. – Olsztyn to mój azyl. Mieszkają w nim moi rodzice, spędzam tam święta i wpadam, kiedy tylko mogę. To naprawdę piękne i spokojne miasto, ale najbardziej cenię to, co znajduje się dookoła niego – ogromne połacie jezior i lasów. Jeśli chcesz się właśnie zaszyć w głuszy, to jest to idealne miejsce – opowiada.
10. „Life is on Television”
Język, w którym śpiewa Julia, to kolejny po Berlinie wątek wracający od lat. Gdy pisała po angielsku, pytano, dlaczego nie po polsku. Gdy „Proxy” nagrała w całości w ojczystym języku, to jej polskość znalazła się na świeczniku. Na „Skull Echo” jest jeden utwór zaśpiewany po angielsku. W pełni angielskojęzyczna wersja krążka ukaże się za granicą nakładem niemieckiej wytwórni Long Branch Records. – Mam nadzieję, że teraz wszyscy będą zadowoleni – mówi. – A tak naprawdę bardzo chciałam, żeby osoby, z którymi nagrałam płytę, oraz moi zagraniczni przyjaciele, a przede wszystkim fani rozumieli, o czym ona jest.
Czytaj też: Jak się układa współczesne radiowe playlisty
11. „Echo w głowie”
– Nie było kierunków inspiracyjnych przy tej płycie. Robiliśmy to, co nam się wydawało dobre dla piosenek, szliśmy za głosem serca – dodaje Julia. – Jedną z takich rzeczy była rozpiętość dynamiczna: są utwory intensywne, w których dzieje się dużo na raz, są też takie, które po prostu płyną.
„Skull Echo” faluje jak góry i doliny. Są dwa utwory chóralne, tylko na wokal, i jeden numer właściwie bez tekstu. W połączeniu ze zdecydowanie bardziej elektronicznym brzmieniem Julia znowu odkrywa nieznane lądy.
Czytaj też: O czym śpiewają polscy artyści pop
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS