A A+ A++

Od kilku dni media belgijskie oraz polskie grzały temat transferu Jona Flanagana do Jagiellonii. Angielski lewy obrońca miał trafić do Białegostoku po kompletnie nieudanej przygodzie w Charleroi. Ostatecznie jednak nie wyszło, 28-latek nie przeszedł testów medycznych i z transakcji nici. Wbrew obiecującym początkom kariery tego piłkarza, możemy śmiało powiedzieć: całe szczęście. 

W 2014 roku był blisko zdobycia mistrzostwa Anglii i to jako piłkarz podstawowego składu. Miał na koncie ponad 20 występów, a Liverpool do końca bił się z Manchesterem City. Zadebiutował w angielskiej reprezentacji. Wróżono wówczas, że Flanagan zrobi dużą karierę. Ostatecznie nie było ani tytułu, ani wielkiego uznania. Anglik co prawda stał się medialny, lecz uczynił to w najgorszy możliwy sposób.

W 2017 roku Flanagan popełnił przestępstwo w samym centrum Liverpoolu. Znajdował się wówczas pod bardzo silnym wpływem alkoholu, sam przed sądem zeznawał, że nie pamięta wydarzeń, które zaprowadziły go przed wymiar sprawiedliwości. Na szczęście miejskie kamery doskonale wszystko zarejestrowały.

Flanagan szedł chodnikiem razem ze swoją dziewczyną, Rachael Wall. Nagle ówczesny zawodnik The Reds zagrodził partnerce drogę, a gdy ta próbowała go ominąć, złapał ją za gardło i popchnął na ścianę. Kobieta potknęła się, próbowała podnieść torebkę i odejść, ale 24-letni wówczas zawodnik ponownie chwycił za krtań i ponownie rzucił o mur. Tym razem Rachael wylądowała na ziemi. Znowu podjęła próbę podniesienia się, lecz tym razem Flanagan poszedł o krok dalej – kopnął ją w brzuch.

Jakby sama sytuacja była zbyt mało przerażająca, chwilę po tym ataku, para odeszła razem, znikając z pola widzenia kamery, która stała się niemym świadkiem tego zdarzenia. Wydawało się wówczas, że kariera Flanagana wisi na bardzo cienkim włosku i umówmy się – nikt by po nim w takiej sytuacji nie płakał.

Wychowanek Liverpoolu miał jednak szczęście. Sprawa co prawda trafiła do sądu, ale Anglik został skazany na raptem dwanaście miesięcy prac społecznych. Sędzina, która prowadziła postępowanie, powiedziała wówczas: „Jesteś młodym mężczyzną, wcześniej nie popełniłeś żadnego wykroczenia i dlatego to bardzo przygnębiające, że musisz tutaj dzisiaj stać. Wszystko jest kwestią tego, że popchnąłeś ją na ścianę dwukrotnie, upadła, a ty ją kopnąłeś. Miała widoczne obrażenia, ale oczywiście nie chciała ich przypisać tobie„.

Oczywiście wina Flanagana nie ulegała wątpliwości i zawodnik The Reds musiał odpracować wyrok. Co w tej kwestii zrobił Liverpool? Klub zdecydował się nie rozwiązywać z piłkarzem kontraktu. Po prostu wsadził lewego obrońcę do zamrażarki. Odbębnił wypożyczenie do drugoligowego wówczas Boltonu i tam doczekał końca umowy wiążącej go z przyszłym mistrzem Anglii, który nadszedł chwilę po wydaniu wyroku.

Niemniej nie był to koniec jego przygody z piłką. Chwilę po fatalnym końcu współpracy z Liverpoolem, po Anglika zgłosili się Rangersi. Świeżo upieczonym szkoleniowcem szkockiego klubu był Steven Gerrard, były kolega Flanagana z szatni The Reds. Kapitan, który widział, jak młody piłkarz wchodzi na swój szczyt, a później spada z niego prosto na nieosłoniętą twarz.

Legenda The Reds chciała wówczas pomóc wychowankowi ukochanego klubu, który znalazł się na dotychczas największym życiowym zakręcie. Czy było to podejście słuszne? Z moralnego punktu widzenia jest to teza kontrowersyjna, ale szybko okazało się, że tego ruchu nie broni nawet kwestia sportowa. A przecież Flanagan miał być następcą Cafu.

Krok od legendy

W Liverpoolu debiutował jako osiemnastolatek. Był jednym z produktów akademii, mającym rozświetlić mrok tamtych czasów, w których The Reds bili się nie o mistrzostwo Anglii, czy nawet miejsce w Lidze Mistrzów, ale byli po prostu ligowym średniakiem, myślącym o grze w Lidze Europy. Na coś więcej nie dojeżdżała ani kadra, ani sztab trenerski.

Dość powiedzieć, że w sezonie 2010/11 klub prowadził Roy Hodgson, a swoje minuty łapały takie tuzy jak Jack Robinson i Danny Wilson, zaś istotną rolę odgrywał Martin Kelly, a także Jamie Carragher i Sotirios Kyrgiakos. Daleko od ekskluzywności, daleko od dawnej potęgi. Rozgrywki Liverpool kończył na i tak całkiem niezłym szóstym miejscu, po tym jak sezon ratował Kenny Dalglish. Flanagan zaliczył wówczas osiem występów w lidze i trzeba uczciwie przyznać, że spokojnie znalazło się kilku gorszych od niego zawodników.

Niemniej, na poważną szansę musiał poczekać aż do rozgrywek 2013/14. Na przestrzeni dwóch poprzednich lat zdołał tylko dziesięć razy założyć barwy The Reds w oficjalnym spotkaniu. Paradoksalnie jednak, cierpliwe oczekiwanie mogło zostać wynagrodzone. Wychowanek był blisko stania się historycznym mistrzem Premier League. Liverpool grał olśniewająco, liderował w tabeli, wydawało się, że wreszcie przełamie klątwę.

Flanagan radził sobie całkiem nieźle, a precyzyjnie mówiąc lepiej niż Aly Cissokho, jego główny konkurent na lewej stronie boiska. Nie było to wyzwanie z gatunku zdobycia K2 bez użycia tlenu, ale i tak warto docenić ówczesną dyspozycję Anglika, bo gdyby utrzymał ją do 2021 roku, pewnie nie musiałby przechodzić testów w klubie Ekstraklasy. Prawdę mówiąc, wokół scousera zrobił się wówczas niezły szum – był wychowankiem klubu, bił się o mistrzostwo Premier League, a co więcej, jego grę doceniały legendy futbolu.

I nie chodzi tutaj o Stevena Gerrarda czy Kenny’ego Dalglisha, ale o Cafu. Jakkolwiek irracjonalnie by to nie zabrzmiało, Brazylijczyk wybrał się na Anfield właśnie z powodu tego obrońcy. Były piłkarz AC Milan znajdował się pod tak silnym wpływem umiejętności 22-letniego wówczas zawodnika, że rzucił frazes, który będzie prześladował Jona do końca życia: – „Ma wszystko, by zostać najlepszym obrońcą na świecie„.

Naznaczony przez legendę Flanagan musiał mierzyć się z dużą presją i koniec końców nie podołał, tak jak cały klub. Balonik pękł z dużym hukiem. Liverpool koncertowo spartolił sprawę mistrzostwa w sezonie 2013/14, w dużej mierze przez dyspozycję obrońców. O ile bowiem trudno przyczepić się do ataku The Reds, o tyle blok defensywny doprowadził do straty 50 bramek w Premier League. Jak na kandydata do lauru zwycięzcy było to bardzo dużo. Lepszą organizacją w tyłach mogło się pochwalić aż siedem innych zespołów.

Problemy, problemy, problemy

Mimo to uważano wówczas, że Flanagan z powodzeniem mógłby zabezpieczyć lewą flankę. Z perspektywy czasu i faktu, że teraz gra tam Andy Robertson, teza ta brzmi absurdalnie, ale wtedy mogła mieć jakąś rację bytu. Szkopuł w tym, że zanim wychowanek Liverpoolu okazał się być damskim bokserem, dał się jeszcze poznać jako szklany zawodnik.

Nigdy później Anglik nie wszedł na tak wysoki poziom jak w kampanii, która mogła sprawić, że przeszedłby on do historii klubu z Anfield.

W sezonie 2014/15 nie zaliczył ani jednego występu, czy to w Premier League, czy to w pucharach. Był niedyspozycyjny dla Brendana Rodgersa. Wszystko z powodu poważnych problemów z kolanem, które w połączeniu z wydarzeniami z grudnia 2017 roku, zrujnowały lewemu obrońcy karierę.

Na boisko zdołał wrócić dopiero w 2016 roku, co oznacza, że na rehabilitacji spędził grubo ponad dwanaście miesięcy. W futbolu oznacza to wieczność, a Liverpool nie mógł czekać. Nowy szkoleniowiec The Reds – Juergen Klopp – dysponował szeregiem innych zawodników, którzy byli przystosowani do występów na pozycji Flanagana. Swoje szanse otrzymywali Alberto Moreno, a także Brad Smith i James Milner. Skończyło się na tym, że nowy Cafu został wysłany na wypożyczenie do Burnley, gdzie przepadł.

Zaledwie sześć meczów w lidze, z czego jedynie trzy w pierwszym składzie. Chłopak, który niedawno walczył o mistrzostwo Anglii, nie potrafił teraz wygrać konkurencji ze Stephenem Wardem, typowym rzemieślnikiem drużyny bijącej się o utrzymanie. Nie było zatem zaskoczenia, gdy The Clarets nie zdecydowali się na zatrzymanie Flanagana na Turf Moor. Lewy obrońca wrócił na Anfield, ale nie było tam dla niego miejsca.

Koło ratunkowe

Mimo ostatecznego niepowodzenia w Liverpoolu, Burnley, Boltonie i reprezentacji Anglii, Steven Gerrard wstawił się za swoim byłym kumplem z szatni. Flanagan był wówczas wolnym zawodnikiem, a były kapitan The Reds szukał doświadczonego obrońcy, który wspomógłby klub w powrocie na szczyt szkockiej ligi.

Okoliczności rzecz jasna nie były sprzyjające – przewlekłe kontuzje, słaba forma, afera z pobiciem dziewczyny. Wszystko to sprawiało, że na ruch ze strony Gerrarda trudno było patrzeć w racjonalny sposób. A jednak zawodnik jakoś się bronił, grając przede wszystkim w pucharach. W debiutanckim sezonie 2018/19 zaliczył imponujące 30 występów. Tak wiele meczów nie zagrał nigdy w swojej karierze. Co więcej, były to spotkania całkiem udane. Utrzymał pozycję w składzie, a Rangersi przebili się przez eliminacje Ligi Europy, zaś sezon ligowy zakończyli na drugiej pozycji. Zdecydowanie mogło być gorzej.

Gerrard rzucił Flanaganowi koło ratunkowe, a ten wydawał się je pewnie trzymać i dryfować do suchego brzegu. Obrońca napotkał jednak potężne fale morskie, które ponownie zatopiły jego karierę.

Nim sezon 2019/20 został przerwany przez COVID, zawodnik ten tylko dziewięć razy założył koszulkę klubu z Ibrox Stadium. Na drodze stanęła przepuklina, która wyłączyła go z walki o miejsce w składzie na długie tygodnie. Nieszczęśliwie dla niego, w doskonałej formie znaleźli się James Tavenier oraz Borna Barisić, a cięcia budżetowe spowodowały, że Rangersi nie byli w stanie zaoferować mu nowego kontraktu. Pożegnali się przez telefon, o czym Flanagan wspomina w rozmowie dla The Athletic:

„Spodziewałem się uczciwości i ją otrzymałem. Trener zadzwonił do mnie i powiedział, że żałuje, ale nie mogą załatwić tej sprawy twarzą w twarz. Razem z zarządem uznali, że nie zaproponują mi nowej umowy. Nie żywiłem urazy. W moim wieku muszę grać regularnie, a wiedziałem, że nie ma na to szansy. Zamiast tego byłem wdzięczny, bo Gerrard pomógł mi i spędziłem w Szkocji świetne dwa lata”. 

W poszukiwaniu straconego czasu, Flanagan wybrał się nie do prozy Marcela Prousta, lecz do Belgii. W listopadzie minionego roku – po tym jak Anglik pozostawał przez niemal pół roku bez klubu – podpisał kontrakt z Charleroi. No właśnie, od tamtego momentu minęło nieco ponad dwa miesiące, a on już szukał nowego klubu, przebierając w ofertach z Ekstraklasy. Czerwona lampka powinna wyć niczym syrena przeciwpożarowa.

Ruch zupełnie bez sensu

Ujmiemy to w ten sposób – jeśli Flanagan przeszedłby testy i wypalił, bylibyśmy w wielkim szoku w dużym szoku. Duma Podlasia chciała ściągnąć do siebie gościa, który – abstrahując od jego przeszłości – nie grał w piłkę od 26 stycznia 2020 roku. Prawie dwanaście miesięcy od momentu, gdy Flanagan ostatni raz kopnął futbolówkę w oficjalnym meczu. Co więcej, zagrał wtedy tylko 45 minut, a rywalem Rangersów było Hearts. Jeśli bowiem chcemy się cofnąć do spotkania, w którym wychowanek The Reds biegał po boisku przez ponad godzinę, kalendarze wskażą 4 grudnia 2019. Dawno. Bardzo dawno.

Tak się bowiem złożyło, że Flanagan nie zdążył nawet w Charleroi zadebiutować. Spędził tam kilka tygodni, zgarnął wypłatę i odszedł, nie pozostawiając po sobie jakiegokolwiek wspomnienia. Ekspert od futbolu z Beneluksu – Mariusz Moński – tak wspomina ten epizod angielskiego obrońcy:

„Podpisał kontrakt, okazało się że fizycznie nie dojeżdża i się go po dwóch miesiącach pozbyli. Nikt się nim nie interesował. Jeżeli coś odstawił, to nie pisano zbytnio o tym. Ot, cały jego pobyt w Belgii”.

Niezbyt pochlebna recenzja jak dla gościa, któremu Jagiellonia – według informacji Piotra Koźmińskiego – oferowała 10 tysięcy euro miesięcznie. Niby nie jest to powalająca kwota, więcej ma chociażby Ivan Runje, ale to wciąż więcej, niż Flanagan zarabiał w Belgii.

Na całe szczęście nie wypaliło. Transfer, który nie był brawurowy, a po prostu nie trzymał się kupy, wywalił się na ostatniej prostej. Lewy obrońca nie przeszedł testów medycznych i to zwiastuje koniec jego potencjalnej przygody w Białymstoku. Nie ma co z tego powodu ronić łez.

Szanse, że Flanagan odpaliłby pod względem sportowym, były nikłe. Rok nie grał w piłkę, dobrze szło mu ponad dwa lata temu, prześladują go kontuzje, a z ostatniego klubu wypchnięto go po dwóch miesiącach. Również PR-owo Jagiellonia nie zyskałaby dużo, w końcu sprawa z 2017 roku ciągnie się – zupełnie słusznie – za 28-latkiem aż do teraz.

Fot. FotoPyk

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPerez z wizytą w Red Bull Racing
Następny artykułIlu stulatków mieszka na terenie Gliwic? Miasto podsumowało dane dotyczące ewidencji ludności