Sztuki Jerzego Szaniawskiego nie są wystawiane w Polsce zbyt często. Tym bardziej więc warto wybrać się na „Lekkoducha”, którym płocki teatr rozpoczyna nowy sezon. Szaniawski jest tam opowiedziany lekko, podany w atrakcyjnej formie, a jednocześnie daje sporo do myślenia. Także w kontekście czasów, w których teraz żyjemy.
„Lekkoduch” to jedna z wczesnych sztuk patrona płockiego teatru. Napisana i wystawiona po raz pierwszy 100 lat temu w warszawskim teatru Reduta Juliusza Osterwy, który później wyreżyserował ją raz jeszcze we Lwowie. W powojennej Polsce im dalej, tym sztuki Szaniawskiego wystawiane były co raz rzadziej. Dość powiedzieć, że „Lekkoducha” nie wystawił do tej pory nikt. Swego rodzaju „odejście” od Szaniawskiego to temat na oddzielne rozważania, a może nawet poważną pracę naukową dla teoretyków teatru, w kontekście autorów niesłusznie zapomnianych. Dobrze więc się dzieje, że po Szaniawskiego po raz kolejny sięgnięto w Płocku. Od zawsze prowokował on liczne spory i polemiki, ale w sztuce znaczy to tylko to, że trafiał w sedno.
„Lekkoducha” w płockim teatrze przygotowała „sprawdzona” ekipa z Gorzowa Wielkopolskiego (nomen omen z teatru im. Juliusza Osterwy). Sprawdzona, bo odpowiadała także za udaną „Historię Ziemi. Epokę Chaotycką” Stanisława Lema. Jak słusznie zauważa we wstępie do teatralnego programu reżyser tych spektakli, Jan Tomaszewicz – obaj autorzy byli wizjonerami. Lem skupiał się na tym, co technologie mogą zrobić z życiem człowieka, Szaniawski pisał o tym, co ludzie mogą zrobić sami ze sobą. I właśnie dlatego ich dzieła się nie zestarzały. Wymagają tylko znalezienia dla siebie odpowiedniego pomysłu i dostosowanej do niego formy. I to się w Płocku udało.
Mamy oto bowiem miasteczko, jakich wiele. Ktoś dzierży władzę, ktoś kogoś wykorzystuje, jedni kochają, ale nie spełniają oczekiwań, drudzy marzą o lepszym życiu i oszukują, jeszcze inni się do tego wszystkiego… adaptują. Pokazane są zarówno stosunki międzyludzkie, korporacyjne w firmach, jak i klasowe (nie łudźmy się, że dzisiaj ich nie ma). Samo życie. I nagle do tego świata przybywa ktoś, kto sieje zamęt, wszystko burzy. A może tylko ożywia i wyśmiewa? Może tylko wydobywa z ludzi to, co i tak w nich siedzi?
Tytułowy lekkoduch to postać niejednoznaczna. Tak, jak niejednoznaczna staje się dziś popkulturowa ikona Jokera. Świetny film Todda Philipsa z 2019 roku stawiał mocne pytanie o genezę i narodziny zła. Kim zatem jest ucharakteryzowany na Jokera lekkoduch w dużo lżejszej, płockiej inscenizacji Tomaszewicza? Bon vivantem i bawidamkiem uwodzącym cudze kobiety, spin doctorem kreującym rzeczywistość, szarą eminencją manipulującą spokojnym miasteczkiem, a może aktywistą – rewolucjonistą, ratującym drzewa, świat i ludzi? A może każdym po trochu? Może tylko postacią, która urealnia nasze mniej lub bardziej ukryte, ale jednak prawdziwe, nie zawsze szlachetne, potrzeby?
Jokera przybywającego skądś aeroplanem możemy łatwo rozpoznać, zwalić na niego winy, pozbyć się lub… zaadoptować. Trudniej jest zobaczyć i pokonać Jokera wewnątrz nas. Mamy problem z rozpoznaniem co jest dobre, a co złe. Spece od manipulacji zmieniają znaczenie słów. Ba, tworzą nawet alternatywne rzeczywistości, „bańki”, w które chętnie wskakujemy i w których dobrze się czujemy. Tylko czy to wszystko nam rzeczywiście służy? Czy nie realizujemy wtedy czyjegoś planu napisanego gdzie indziej?
Aleksander Maciejczyk gra tytułowego lekkoducha na zupełnie innej nucie, niż ostatnio Broniewskiego (nota bene, którego przecież w jakimś stopniu lekkoduchem także można nazwać). Pokazuje tym samym, że mimo młodego wieku, dysponuje sporym wachlarzem możliwości. Udany spektakl (oczywiście z pominięciem monodramu) zawsze jest zasługą całego zespołu aktorskiego, w „Lekkoduchu” warto jednak zwrócić uwagę także na rolę Dariusza Poleszaka – Hassa w roli Hrabiego De Vevey. Wyniosłość swojej postaci potrafi on zagrać nawet bez słów – wystarczy sposób, w jaki o lasce schodzi, a raczej „płynie” ze sceny. Również z takich detali (przygotowanych pewnie wraz z odpowiedzialnym za choreografię Bartoszem Bandurą), utkane jest w tym spektaklu dobre aktorstwo.
Pisałem wcześniej, że siłą przedstawienia jest odpowiednio dobrana forma. Duża w tym zasługa, oprócz reżysera i aktorów, także scenografii i kostiumów przygotowanych przez cały zespół pracowników pod okiem Krzysztofa Małachowskiego (do sukcesów w Płocku zdążył nas już przyzwyczaić, tym większy więc podziw, że nie obniża sobie poprzeczki). Dzięki kostiumom, aktorzy zyskują dodatkowe środki wyrazu, które same „grają” (nie będę ich tu zdradzał, żeby nie psuć zabawy, trzeba to zobaczyć samemu). Także muzyka Marka Zalewskiego i teksty piosenek autorstwa Andrzeja Ozgi, tworzą klimat tego spektaklu. Czujemy się wtedy trochę jak w przedwojennym kabarecie. Muzyka stawia właściwe akcenty tam gdzie trzeba, a teksty piosenek stanowią trafny komentarz do rzeczywiści – także tej wyborczej, w której przecież, nie tylko teraz, żyjemy. Jak śpiewa Hrabia: historia się zatacza, tacza się, stacza…
W ciekawym mini eseju umieszczonym w programie teatralnym, znawczyni twórczości Szaniawskiego – prof. Jagoda Jakubowska-Opalińska pisze, że Szaniawski w „Lekkoduchu” zaprasza nad do pewnej gry. Tomaszewicz umiejętnie i z lekkością ubiera tę grę w atrakcyjną dla widza formę. Warto z tego skorzystać i wybrać się na „Lekkoducha”, by jednocześnie pobawić i zastanowić się przy Szaniawskim. To teatr, którego dawno w Płocku nie było. Sztuka Szaniawskiego pełna jest półprawd, aluzji i niedopowiedzeń. Można je sobie samemu w tym spektaklu wyszukiwać. Dla każdego mogą być one inne. To świat codziennej szarzyzny i kolorowej fantazji zarazem. Ale czy właśnie z tego nie składa się nasze życie?
Jakub Moryc
autor jest członkiem Płockiego Towarzystwa Przyjaciół Teatru
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS