Na ogół uważa się, iż USA nie prowadzi żadnej polityki kulturalnej, a przemysł czasu wolnego, jak Amerykanie nazywają szeroko rozumianą kulturę masową, kieruje się tylko bodźcem popytu i podaży. W rzeczywistości nic bardziej mylnego. Amerykanie dużo wcześniej niż Anatol Łunaczarski odkryli, że „film jest najważniejszą ze sztuk” z punktu widzenia propagandy, co po nim powtarzał Lenin. Już David Wark Griffith najwybitniejszy reżyser filmowy USA i światowej kinematografii dostrzegł, że tylko film jest w stanie organizować wielkie grupy społeczne, narody lub federacje narodów. W swoich dwóch najważniejszych filmach – „Narodziny Narodu” 1914 – 1915 oraz „Nietolerancji” 1916 stworzył imaginarium narodowe Amerykanów, które w istocie do dziś jest obowiązujące. Problem amerykańskiego zarządzania kulturą narodową USA bardzo dokładnie opisał Frederick Martel w swojej pracy „De la culture en Amerique” ujawniając, że w USA prowadzi się bardzo przemyślaną i wielopłaszczyznową politykę kulturalną od początku XX wieku. Podsumowując można powiedzieć, że razem z powstaniem filmu Amerykanie zrozumieli potrzebę budowania mitologii narodowej w celu konsolidacji społeczeństwa. W efekcie największy nacisk położono na film. W sztuce filmowej, zwłaszcza w filmie, który opowiada historię USA, czyli w westernie, najważniejszym stało się wykreowanie wzorca nie tylko historycznego, ale i współczesnego Amerykanina. Palmę pierwszeństwa w stworzeniu wzorca Amerykanina ma oczywiście John Wayne, który przez lata czterdzieste, pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte dwudziestego wieku tworzył wzorcowy wizerunek Amerykanina.
Nic dziwnego, że obecnie śmiertelni wrogowie USA, a więc demokracji i wolności jednostki – socjaliści i komuniści, którzy w Unii Republik Amerykańskich tworzą piątą kolumnę Imperialistycznej Rosji i komunistycznego Pekinu, dziś chcą ów wizerunek za wszelką cenę zniszczyć, mając nadzieję, że w ten sposób zniszczą demokrację i wolność jednostki, a ich brygady śmierci, które udają uczelnie wyższe, a w istocie są jaczejkami terroru socjalistyczno – komunistycznego, zaatakowały z typową dla każdego totalitarysty hucpą i wściekłością, postać tego genialnego aktora, którego dorobek artystyczny jest archetypem amerykańskości, czyli kwintesencją wolności jednostki. Atak na Johna Wayne’a obnaża prawdziwy cel socjalistów i komunistów – zniszczyć wolność jednostki, a tym samym człowieka, jako istotę autonomiczną. Przyjrzyjmy się twórczości owego artysty, zrozumiemy wówczas, że obecnie celem V kolumny totalitarystów w USA jest zamordowanie jednostki i stworzenie poprzez terror fizyczny i intelektualny niewolnika absolutnego z każdego z nas.
Nim John Wayne – zwany słusznie w Hollywood księciem z powodu takich cech swojego charakteru, jak: prawość, solidność, indywidualizm, geniusz twórczy i gorący amerykański patriotyzm – stał się znanym całemu światu Johnem Waynem, urodził się 24 maja 1907 roku w rodzinie aptekarza w stanie Iowa, jako Marion Mitchell Morrison. Z powodu warunków fizycznych – wzrost 193 cm i świetna kondycja fizyczna – był zawodnikiem futbolu amerykańskiego Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Początkowo w filmie pracował w pionie scenografii i był asystentem rekwizytora. Z czasem zaczął się specjalizować w bardziej rozbudowanym statystowaniu, aż zauważył go wybitny reżyser – John Ford. Spotkanie się dwóch genialnych osobowości zaowocowało w konsekwencji złotym okresem dla kina historycznego USA, czyli westernu. John Ford jest dla kina amerykańskiego tym, czym dla malarstwa włoskiego jest Leonardo Da Vinci. Bez Johna Forda film amerykański nie stałby się sztuką dla ludzi dorosłych. Bez Johna Wayne’a kinematografia USA nie dorobiłaby się archetypu prawdziwego mężczyzny, który zawsze wbrew przeciwnościom walczy o prawo do swojego zdania i stylu życia. Po śmierci księcia Prezydent USA Jimmy Carter stwierdził: „W czasach niewielu bohaterów, był nim naprawdę.”
John Wayne statystował w filmach Johna Forda, który bardzo uważnie przyglądał się młodemu adeptowi sztuki aktorskiej. W końcu polecił go reżyserowi Raoulowi Walsh do głównej roli w filmie „Droga Olbrzymów” (1930 rok). Produkcja była realizowana w siedmiu stanach i główna rola w tym filmie miała zapewnić Johnowi Wayne pozycję gwiazdy. Film był kręcony zarówno na 35 mm, jak i specjalnej taśmie w systemie Fox Grandeur, która była elementem wczesnego kina panoramicznego. Za radą reżysera filmu, Wayne przybrał pseudonim artystyczny, pod którym zna go cały świat. Niestety, film w zakresie komercyjnym okazał się klęską i zarówno reżyser, jak i główny aktor wylądowali w niszowych produkcjach filmowych. John Wayne trafił do małej wytwórni filmowej „Poverty Row”, produkującej niskonakładowe westerny, które wyświetlano przed topowymi produkcjami. Czyściec Ringo Kida trwał dziewięć lat nim John Ford dał mu główną rolę, w najważniejszym westernie w historii klasycznego filmu historycznego USA, czyli w „Dyliżansie” (1939 rok). Tu należy zaznaczyć, że opowieść o grupie podróżnych przemierzających Dziki Zachód w nader niewygodnej budzie ciągnionej przez konie po wertepach prerii dla każdego reżysera na świecie jest lekturą obowiązkową. Sam obejrzałem to dzieło pierwszy raz w wieku 6 lat i od tego czasu oglądałem ów film 36 razy i nie jestem w tym wypadku rekordzistą. Wszyscy najwybitniejsi reżyserzy świata podają w swoich biografiach, że „Dyliżans” był dla nich zarówno objawieniem geniuszu filmowego Forda, jak i Wayne’a, ale jednocześnie film ten pokazał, jak spójna i jednocześnie pełna ukrytych tropów jest narracja filmowa w rękach mistrza. Film Johna Forda „Dyliżans” jest nie tylko prekursorem filmów drogi i archetypem amerykańskiego mierzenia się z przestrzenią, ale przede wszystkim stanowi dowód, że film jest odrębnym zarówno od teatru, jak i literatury dziełem sztuki. Praca aktorów, szwenkiera, operatora, oświetleniowców, scenografów i na końcu dyrygentura mistrza Forda czyni owo dzieło niedoścignionym wzorem sztuki filmowej. Błacha i trywialna historia uwikłanego poprzez młodość Ringo Kida w konflikt z prawem dzięki Fordowi i pracy całej ekipy nabiera wymiaru greckiej tragedii oraz zmusza widza do stawiania sobie pytań ostatecznych. „Dyliżans” jest dziełem, które na równi z tragediami greckimi i szekspirowskimi tworzy kanon wrażliwości artystycznej i egzystencjalnej współczesnego człowieka. John Ford realizując „Dyliżans” zaangażował całą plejadę najwybitniejszych aktorów amerykańskich. Historycy sztuki filmowej zachwycają się grą Johna Wayne’a i podkreślają, że potrafił sprostać takim tuzom aktorskim jak: Thomas Mitchell, Andy Devine, Donald Meek, że ograniczę się do tych mistrzów. Frank S. Nugent w recenzji w NYT napisał: „John Ford zerwał z dekadą sztuczności i udawania, i zrobił film, który jest śpiewem kamery”. Film otrzymał osiem nominacji do Oskara, a Thomas Mitchell otrzymał nagrodę Akademii za najlepszą drugoplanową rolę – Doca. Ford pracując na planie „Dyliżansu” prowadził wobec Johna Wayne’a i reszty trupy bardzo sprytną taktykę. Otóż w trakcie realizacji ujęć wymyślał Johnowi, poniżał go wobec innych aktorów, etc. W ten sposób pozostali aktorzy współczuli Johnowi i starali się pomagać mu w trakcie zdjęć, przez co ich gra nabrała walorów silnego naturalizmu. Ford tworzył podwaliny pod współczesną grę aktorów filmowych, a opartą na fundamencie metody Stanisławskiego. Dziś oglądając „Dyliżans” warto porównać go z absolutnie pokraczną grą polskich przedwojennych aktorów filmowych oraz absolutnie nieudolną reżyserią polskich realizatorów z lat trzydziestych. Można śmiało powiedzieć, że „Dyliżans” stworzył Johna Wayne.
Film ugruntowujący pozycję Johna Wayne’a, jako nowej gwiazdy filmowej to utwór zrealizowany ponownie we współpracy z Raulem Walshem, pod tytułem „Czarny Odział”, film wyprodukowano w rok po „Dyliżansie”. Oparty jest na prawdziwej historii konfederackiego partyzanta Williama Quantrillo. Dziś ten film nabiera nowego znaczenia w sytuacji, gdy komuniści poprzez terror chcą narzucić Amerykanom narrację na temat ich własnej historii. „Czarny Oddział” cieszył się szczególną popularnością na Południu USA. Od 1940 roku John Wayne stał się bardzo zapracowanym aktorem w przemyśle filmowym USA. Warto odnotować film „Zdradzieckie Skały”, zrealizowany w 1942 w Charleston i na Key West, którego akcja toczy się na Florydzie w 1840 roku, a więc na pięć lat przed przyjęciem tego państwa do Unii. John Wayne gra w tym obrazie bohatera negatywnego, ale jego fani już są na tyle dojrzali, że akceptują swojego idola bez zastrzeżeń. Również w 1942 roku zrealizowano film „Zdobywcy”, na planie którego został zapoczątkowany romans Marleny Dietrych kreującej tam rolę Cherry Malollote z jej partnerem i w życiu prywatnym kochankiem, Johnem Wayne. Ciekawostką jest tu, że film kończy się sześciominutową bójką – którą realizowano dziesięć dni – pomiędzy Wayne a Randolphe Scottem. Film również, jak większość filmów Wayne’a, jest sukcesem kasowym.
John Wayne grywał role kowbojów, rewolwerowców, żołnierzy, marynarzy. Jego kreacje zarówno u krytyków, historyków jak i przeciętnych widzów budziły żywy oddźwięk i spotykały się z uznaniem. Lata czterdzieste były więc ugruntowywaniem pozycji Johna Wayne’a, jako bohatera, który zawsze chodzi swoimi drogami i nikomu nie daje narzucić obcego mu sposobu życia lub ideologii. John Wayne tworząc magiczny obraz bohaterskiego Amerykanina tworzył światowy wizerunek Amerykanina i wyobrażeń o samej Ameryce.
W roku 1948 w filmie Howarda Hawksa „Czerwona Rzeka” Wayne rolą Toma Dunsona potwierdził swój kunszt aktorski i uzyskał trwałe miejsce w dziejach sztuki filmowej świata. Realizacja „Rzeki Czerwonej” to bardzo ciekawa historia. Nowelę filmową napisał doskonały scenarzysta Borden Chase a scenariusz ten sam autor wraz z Charlesem Schenee – zdobywcą Oskara za „Piękny i Zły” w 1953 roku. Początkowo rolę Toma Dunsona miał grać Gary Cooper, ale aktor przeraził się roli antypatycznego południowca. John Wayne, jak przystało na prawdziwego aktora, chętnie przyjął rolę. Warto podkreślić, że jest to pierwszy film z serii pięciu, jakie razem zrealizują Hawks i Wayne. Ewenementem w filmie jest pierwszy występ na srebrnym ekranie Montgomery’ego Clifta w roli Matthew Garth. Clift wcześniej nigdy nie grał w filmie, nie umiał jeździć konno i nie umiał strzelać. Poza tym, jako aktor teatralny obciążony był manieryzmem scenicznym. W życiu prywatnym pasywny homoseksualista, czuł się niepewnie w świecie twardych mężczyzn, jakimi byli Wayne i Hawks. Niemniej John po obejrzeniu pierwszych zdjęć z planu uznał, że Clift ma zadatki na dobrego aktora i nauczył go jeździć konno, strzelać oraz jak pozbyć się teatralnego manieryzmu. Clift, zakompleksiony neurastenik, odwdzięczył się Wayne’owi ubliżając mu w wywiadach prasowych, gdy film odniósł niebywały sukces zarówno wśród widzów jak i krytyki. Wayne bardzo poważnie traktował swoją profesję i w czasie realizacji filmu nauczył Hawksa jak filmować spęd bydła tak, by stado rzeczywiście wyglądało na 10 tysięcy krów. Poza tym sam wykreował postać Toma. Reżyser filmu obawiając się, że Wayne nie będzie umiał zagrać starszego od siebie człowieka poprosił Waltera Brennana, aby pokazał trzydziestodziewięcioletniemu Wayne, jak grać mężczyznę, który przekroczył już smugę cienia. John był przerażony. Jak sam mówi: „(…) miałem garbić się i powłóczyć nogami. Wówczas przywołałem w pamięci obraz kowbojów twardzieli z mojego dzieciństwa w Lancaster i po kilku scysjach z Howardem zostałem uznany za specjalistę.” „Rzeka Czerwona” została wpisana w 1990 roku do Narodowego Rejestru Filmowego, a w 2008 zajęła piąte miejsce w Narodowym Plebiscycie Najlepszych Westernów. Gdyby dzisiejsi Amerykanie mieli siłę charakteru postaci kreowanych przez Wayne’a, powinni socjalistom i komuchom amerykańskim usiłującym zniszczyć USA powiedzieć to, co Tom Dunson mówi Matthew Garth – (…) teraz ja zabiję ciebie. Dogonię cię. Nie wiem kiedy, ale cię dogonię. Spodziewaj się mnie za każdym razem, kiedy się obrócisz. Zabiję cię (…)”.
Kariera Johna Wayne’a rozwijała się doskonale i sam aktor stał się na świecie znakiem firmowym USA.
W 1952 roku komunista Fred Zinnemann zrealizował komunistyczną agitkę pod tytułem – „W Samo Południe”, film usiłowano przedstawiać, jako obraz wzywający do walki z komunistycznym zagrożeniem, ale John Wayne nie dał nabrać się cwanemu komuchowi i określił „W Samo Południe”: – „najbardziej nieamerykański kawałek, jaki widziałem”. Z kolei Howard Hawks stwierdził: „W Samo Południe” jest sztuczne. Ten facet ma być dobry, ma być tym dobrym z bronią, a tymczasem lata wkoło jak zmokły kurczak, próbując skłonić ludzi do pomocy. W końcu jego żona kwakierka ratuje mu tyłek. Powiedziałem: – To śmieszne! Ten człowiek to nie był profesjonalista.”
W tej sytuacji obaj filmowcy postanowili zrealizować ripostę i tak powstał jeden z najlepszych westernów w historii kina – „Rio Bravo” w 1959 roku. Film zebrał bardzo dobre recenzje. Zarobił w USA i na świecie ogromne pieniądze… ale kryptokomuna, która przysiadła na zadzie w owym czasie, utyskiwała, że „uważny widz nie będzie zaskoczony rozwojem akcji”. Jednak z biegiem lat „Rio Bravo”, jako prawdziwe dzieło sztuki, jest coraz bardziej doceniane. Przykładowo – papież kina europejskiego lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku Jean – Luc Godard, nazwał film Howarda Hawksa – „dziełem niezwykle wnikliwym psychologicznie, o dużej wrażliwości estetycznej (…) jest to również najbardziej optymistyczne dzieło, protestujące przeciw upadkowi człowieka”. Warto zaznaczyć, że Godard, gdy wypowiadał się o filmie Hawksa był wojującym maoistą.
W 1962 roku John Wayne znów spotkał się z Johnem Fordem i razem zrealizowali film „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a”. W dziele tym Ford pokazuje, że gdy mamy do wyboru fakt i legendę – wybieramy legendę, bo to łatwiejsze i przyjemniejsze. Reżyser konstatuje, że hipokryzja jest budulcem każdego społeczeństwa. John Wayne, jako Tom Doniphon kolejny raz stawia milowy krok w dojrzewaniu sztuki filmowej USA, jak i samego społeczeństwa amerykańskiego. Rolą rozsądnego rewolwerowca potwierdza, że jest najbardziej dojrzałym aktorem ówczesnego kina amerykańskiego. Musimy pamiętać, że kinematografia amerykańska ma pewne schematyzmy, które potrafią przezwyciężać tylko naprawdę najlepsi. Tacy jak John Wayne.
W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku okazało się, że Duke nie pokonał raka, mimo, że w latach sześćdziesiątych wyglądało, iż wszystko jest dobrze. Okazuje się, że to kancer tym razem wygrywa. John Wayne decyduje się grać do końca. Jego ostatnim filmem jest świetnie, jak zwykle, wyreżyserowany film Dona Siegel’a „Rewolwerowiec” z 1976 roku. Wówczas film nie został doceniony tak, jak na to zasługuje. Publiczność była zafascynowana takimi filmami jak: „Rocky”, „Sieć”, czy komunistyczna agitka „Wszyscy Ludzie Prezydenta”. Dziś te komercyjne pierdoły tylko śmieszą swoją pretensjonalnością. Ostatnio próbowałem kilka razy obejrzeć „Sieć”, ale nie dałem rady. Film jest żałosny niczym nowelki polskich pozytywistów. O kłamstwach komunistycznych w ogóle nie ma co mówić. Może tylko o Robercie Redfordzie, które w komunistycznej agitce wspina się na wyżyny komunistycznego agitatorstwa i mógłby starać się o rolę w „Jasnych Łanach”, tak jest przekonywujący w roli sterowanego głupka. Tymczasem „Rewolwerowiec” jest dziełem doskonałym, w którym talent umierającego aktora skrzy się jak diament „Wielki jak Góra”. A archetypiczność samego filmu oraz postaci kreowanej przez Johna Wayne’a jest wspaniała.
Ameryka, która jest młodym państwem, ma ogromne szczęście, że ich monumentalne dzieła kultury zostały utrwalone i przyszłe pokolenia będą mogły oglądać i przeglądać się w swojej legendzie. John Wayne umiera 11 października 1979 roku, ale postać, którą stworzył cały czas istnieje w świadomości i podświadomości, co ważniejsze i Amerykanów, i światowej opinii publicznej. W swoim ostatnim filmie John Wayne mówi: „Nie pozwolę się oszukiwać. Nie pozwolę się obrażać i nie pozwolę się do niczego zmuszać. Nic nie robię innym ludziom i tego samego oczekuję od nich.” W istocie jest to kredo USA, które temu państwu zapewnia szacunek i uznanie w świecie. Zatem atak komunistów i socjalistów z V kolumny wrogów demokracji na podstawowy archetyp amerykański – Johna Wayne, jest atakiem na USA i w ogóle kolejnym atakiem wrogów człowieka na wolność i prawa jednostki. Tak naprawdę obecnie w USA mamy do czynienia z odrodzeniem się demona kambodżańskiego – Pol Pota w czystej postaci. Od Amerykanów obecnie zależy, czy dochowają wierności samym sobie i ze spokojną determinacją szeryfa z „Rio Bravo” unicestwią zło, czy utoną w odmętach zła immanentnego zapomniawszy to, co w „Rewolwerowcu” mówi John Wayne o woli zwycięstwa: „Nie zawsze chodzi o to, aby być szybkim, czy nawet celnym. Liczy się wola. Wcześnie odkryłem, że większość ludzi bez względu na sprawę, czy potrzebę nie ma woli. Mrużą oko, albo wciągają oddech przed strzałem. Ja nie.”
Najbliższe miesiące pokażą, czy Amerykanie są godni Johna Wayne’a.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS