„Wytrzymałam” a raczej zrobiłam to, co dla mnie było najlepsze i odeszłam z Akademii Teatralnej w Warszawie po pierwszym semestrze. W tym krótkim czasie byłam świadkiem wielu sytuacji poniżania, nękania, a nawet molestowania studentów przez część profesorów. Podkreślam „część”, ponieważ mam bardzo dobre zdanie zwłaszcza na temat opiekuna mojego roku Andrzeja Domalika, który był bardzo wspierający i traktował studentów podmiotowo.
Ale pamiętam chociażby zajęcia z impostacji z profesorem G., który po latach został zwolniony, ale zanim to się stało, zajęciom z nim towarzyszyło wieczne dotykanie, masaże, przytulanie. Na moich oczach w geście aprobaty za wykonane zadanie przytulił mocno jedną z koleżanek i pocałował w twarz, blisko ust, tak, że mnie zmroziło. Myślałam, że zwymiotuję i do teraz żałuję, że się nie odezwałam, zresztą nikt nic nie zrobił.
Byłam zła na siebie długi czas, ale wtedy nie umiałam zareagować. Byłam za młoda, odebrało mi głos. A w szkole panowała atmosfera, żeby się nie wychylać, bo można wylecieć. Pamiętam jak koleżanka z roku – teraz świetnie radzi sobie zawodowo – została zmieszana z błotem na zajęciach. Pomyślałam w tamtym momencie, że nie wiem czy, po takich słowach, sama bym się dźwignęła. Mogła zostać złamana słysząc: „nigdy nic nie osiągniesz, jesteś chujowa, jesteś gównem”. Na szczęście doszła do świetnych rzeczy, gra w filmach. Nie każdemu się to udaje, wiele osób nie potrafi wyjść ze spowodowanego tym załamania i kręgu przemocy. Jest na pewno procent ludzi, którzy przeżywają to tragicznie i to ich łamie, a są dopiero na początku drogi. Jestem zdania, że młodych, wrażliwych ludzi trzeba rozwijać i wzmacniać, zamiast podcinać i łamać im skrzydła. Z każdym spędzonym tam tygodniem i miesiącem stawałam się słabsza, bardziej zalękniona, rozwinęły mi się zaburzenia odżywiania. Miałam stany lękowe, depresyjne i wiedziałam, że muszę się ratować, że zdrowie psychiczne jest ważniejsze niż dyplom czy skończone studia. Zawalczyłam o siebie odchodząc z tej przemocowej instytucji i wiem, że była to decyzja najlepsza z możliwych.
Eliza Rycembel (29), aktorka, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie:
Nie zapomnę pierwszego roku. Na jednych z zajęć stałam na środku sali przed moją grupą. Miałam powiedzieć tekst. Nie byłam aniołem, pewnie mogłam się lepiej przygotować, ale strach związany z samym pójściem na te zajęcia sprawiał, że często nie byłam w stanie powiedzieć tekstu bez pomyłki. I tak też się wtedy stało. Czułam się sparaliżowana, nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa.
Wtedy pani profesor zaczęła mi mówić, że jestem głupia, że jej zdaniem nie powinnam być w szkole, że nie zasługuję na role, które dostałam przed szkołą i zagrałam je źle. Jedyne, co mam, to ładne oczy i buźkę, ale z tym mogę robić karierę w innym zawodzie. Czułam się upokorzona i całkowicie bezradna jedyne, co mogłam zrobić, to wyjść z sali.
Ta sama kobieta mówiła podobne rzeczy do moich innych koleżanek, między innymi do Vanessy Alexander. Co chwilę słyszałam od różnych profesorów, że jestem zagrożona i w każdej chwili mogą mnie wyrzucić. Na pierwszym roku miałam włosy ścięte na jeża. Co chwilę słyszałam, że muszę je zapuścić bo wyglądam jak chłopak.
Byłam świadkiem przemocy fizycznej na moich kolegach z roku. I chociaż zawsze profesor obracał to w żart, to zdarzało się, że moi koledzy mieli siniaki. Wtedy wydawało nam się, że tak to powinno wyglądać. Ale to jest nieprawda.
Nikt nie ma prawa podnieść na drugą osobę ręki. Miałam fantastycznych ludzi na roku. Zawsze się wspieraliśmy. Miałam też profesorów, którzy we mnie wierzyli i mnie wspierali. Ale niestety miałam też styczność z ludźmi, którzy sprawiali, że czułam się mała i niewystarczająca. Wydaje mi się, że argument niektórych wykładowców, że trzeba łamać studentów, bo spotkają się później z podobnym problemem w przyszłym zawodzie, jest naganny.
Czytaj również: Molestowanie w teatrze. „Kiedy opowiadała, jak bardzo czuła się przez niego zeszmacona, mówił, że chciał tylko robić piękną sztukę”
Agnieszka Przepiórska (41), aktorka Teatru Słowackiego w Krakowie:
Po roku Szkoły Teatralnej w Warszawie zostałam z niej usunięta. Pierwszy rok jest tzw. „selekcyjny”. Każdy dzień to sprawdzian, mogą wyrzucić cię za wszystko, najczęściej za „brak postępów”.
To niepotrzebna trauma. Przyjmują nas po dwóch tygodniach egzaminów, po co zakładać, że ktoś musi zostać wyrzucony? I co znaczą te postępy, bo przecież niektórzy najbardziej rozwiną się na III, lub IV roku! Jeśli ktoś ma kłopot z poczuciem odrzucenia, od razu będzie się bał, że padnie na niego. Ja przez ten cholerny stres związany z selekcją przytyłam na pierwszym roku. Pamiętam zarzut „nieproporcjonalności głowy do szyi”, słyszałam, że nie mam warunków, że coś jest ze mną nie tak. To mówiły kobiety, profesorki.
A teraz wyobraź sobie samą selekcję: trwa zebranie pedagogów, razem z resztą rocznika siedzisz w kącie, rozdygotany. Wychodzi profesor, szuka wzrokiem tych, którzy odpadną. Idzie w twoją stronę, robi ci się słabo, uginają ci się nogi, prawie mdlejesz. Z sali wychodzą inni profesorowie. próbujesz patrzeć im w oczy, ale oni odwracają wzrok.
Kiedy odpadałam, opiekun roku powiedział, że indywidualności powinny być w Krakowie i powinnam próbować dostać się do Krakowa. Nie podali mi powodu. Być może byłam już w takim szoku, że nie pamiętam. Opiekun zaprosił mnie do gabinetu, nalał mi whisky i tyle, koniec. Przybrałam po tym maskę. Przez lata w wywiadach pytana o szkołę opowiadałam to jako anegdotę, śmieszno-przykrą, ale właściwie nigdy nie skonfrontowałam się z tym, co czułam, jaki był tego koszt. Otrzepałam się i skończyłam szkołę w Petersburgu. Dopiero teraz, gdy kolejne pokolenia zaczynają głośno mówić o swoich traumach, poczułam, że muszę zacząć być szczera.
Irena Melcer (30), aktorka, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie:
Omijam szkołę i ulicę Miodową szerokim łukiem. Samo przechodzenie obok jest stresem. Rozpoczynając studia miałam 20 lat. Myślałam, że liczy się wrażliwość. Na starcie zostałam ściągnięta na ziemię. Szkoła „podarowała” mi kompleksy dotyczące fizyczności, ciała. Na zajęcia założyłam obcisłe spodnie – profesor mówiła, że wyglądam jak parówa. Z niesmakiem pytała, czy nie wstyd mi, mając tak grube nogi, chodzić w takich getrach. Pewnego razu spytała, czy oglądam telewizję. Gdybym oglądała, to wiedziałabym, jak wyglądają aktorki. A na pewno nie wyglądają tak jak ja. I nie taką przyjmowała mnie do szkoły. Mówiła to w taki sposób, jakbym ją zawiodła. Przeżywałam to bardzo mocno, bo mówiła przed całą grupą.
Któregoś razu jeden z kolegów powiedział głośno, że pani profesor się myli. Ostatecznie wyleciał z tej szkoły. Z innych powodów, ale oni zawsze coś wymyślą, jeśli chcą kogoś wyrzucić. Wystarczą dwa niezaliczenia bez poprawek i wylatujesz. Czułam się winna, bo stanął w mojej obronie. Jako jedyny.
Przed inną koleżanką na minutę przed egzaminem stanęła pani profesorka i zapytała: „co ty masz z brwiami?”. Jakby to był dramat! I ona później na egzaminie potrafiła myśleć już tylko o tym. Jeden profesor, który słynął z tego, że męczył się i strasznie nudził patrząc na studentów, powiedział mi taki „komplement”, że wszystkim wstawi tróję, ale mi czwórkę „za dobre warunki”. Na tym samym egzaminie zaproponował, żebym rozebrała się do stanika. Czułam ciągłe zagrożenie wyrzucenia ze względu na dykcję, wpajano mi, że mam jakieś ogromne problemy, niemalże wadę wymowy. A przecież nie umiałam i nie mogłam natychmiast tego zmienić! Nie mogłam też zmienić swojego wzrostu, bo słyszałam, że aktorka powinna być wysoka. Ta ciągła groźba, że zaraz mnie wyrzucą, była straszna. Zawsze czułam się tam niepewnie, oglądana i oceniana.
Dzisiaj wypieram wspomnienia o szkole, umniejszam odruchowo ich wpływ na siebie, wmawiam sobie, że wyleczyłam się z tej traumy, ale szkoła do dzisiaj we mnie tkwi. Odbija się echem w tym, jak myślę o sobie. Nikt nam tam nie dał narzędzi, żeby być asertywnym, żeby umieć powiedzieć nie. Zawsze kiedy próbowaliśmy mówić „nie”, kazali nam przekraczać własne granice. To dotyczyło zwłaszcza dziewczyn. Ciągle słyszałyśmy, że musimy się przygotować na najgorsze i ciągle ktoś nas będzie kopać po tyłku. Po szkole, w zawodzie, miały miejsce przykre sytuacje, ale wydaje mi się, że nic gorszego niż szkoła mnie nie spotkało.
Magdalena Osińska (27), aktorka, absolwentka Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie:
Moim najbardziej traumatycznym spotkaniem w szkole Teatralnej były zajęcia z profesorką, nazwę ją BF. Podczas zajęć z piosenki usłyszałam, że kiedyś byłam zdolna, ale to wszystko się skończyło i nic z tego nie zostało. Innym razem usłyszałam bardzo nieprzyjemny komentarz odnoszący się do mojej sytuacji prywatnej. Używała intymnych spraw, trudnych dla mnie w tamtym czasie, jako amunicji przeciwko mnie, żeby mnie obrazić, potrząsnąć mną.
Kiedy ćwiczyłam piosenkę w duecie, komentowała, że nikt na mnie nie patrzy, muszę coś z tym zrobić, muszę „to” skądś wyciągnąć. Speszona odpowiedziałam, że najwyraźniej „tego” nie mam, więc nasza piosenka została usunięta z egzaminu, a profesor zaczęła krzyczeć: „Kurwa, właśnie przez takich jak wy było Auschwitz”. Po czym odwróciła się do mnie: „Czemu masz kurwa suwak przy tej sukience”? Miałyśmy mieć wszystkie takie same czarne sukienki, ja przed tą próbą zgłosiłam jej, że nie zdążyłam zaszyć suwaka. Wyszłam z tamtej próby, zaczęłam płakać i wtedy chciałam to rzucić, wrócić do domu. Ale nie chciałam też zostawić grupy, byliśmy tuż przed egzaminem, więc wróciłam do sali, gdzie zaczęli już ćwiczyć piosenkę grupową..
Profesorka podeszła do i powiedziała: „Nie manipuluj mną. Płacz, płacz. Ja lubię jak małe dziewczynki płaczą”. Usłyszałam też, że nie może się doczekać aż skończy się egzamin, bo wtedy będziemy prywatnie i mi „nakopie do dupy”. Nie zostałam uderzona, ale to były słowa, które tuż przed wyjściem na egzamin sprawiły, że bardzo się bałam. Usłyszałam wielokrotnie od innych studentów, że dobrze, że ona tak robi, dobrze, że „po mnie jedzie”, bo to znaczy, że jej na mnie zależy.
To jest chory mechanizm, zwłaszcza, że ona miała w szkole ogromny autorytet. Było takie przeświadczenie, że jak przejdzie się przez jej zajęcia, to przejdzie się przez wszystko. Słyszałam, że im bardziej obraża, tym lepiej, bo to znaczy, że tym lepsza jestem. Jak przestanie krzyczeć i obrażać, to niedobrze. I to jest zupełnie toksyczne odwrócenie porządków. Nie dość, że było nam trudno na to reagować, to jeszcze jeśli nie śmialiśmy się, kiedy kolega był obrażany to słyszeliśmy, że jesteśmy głupi i drętwi. Na szczęście mój rocznik był ostatnim, który uczyła w naszej szkole. Chociaż zaczęła zaraz potem uczyć na wydziale aktorskim innej uczelni
Czytaj również: Bezrobotni aktorzy. Opowiadają, jak to jest: kochać teatr, nie móc z tego wyżyć i nie umieć tego rzucić
Vanessa Aleksander (24), aktorka, absolwentka Akademii Teatralnej w Warszawie:
Zacznę od tego, że wydaje mi się, że szkoła podejmuje kroki w dobrym kierunku i dba się bardziej o zdrowie psychiczne studentów. Dwa lata temu w szkole pojawił się psycholog, widać, że zaufanie studentów do pomocy psychologicznej jest większe, a zapotrzebowanie na nią duże. I na szczęście fuksówka została już zniesiona.
Ja jeszcze, niestety, brałam w niej udział. Starsi koledzy grozili, że jeśli nie podejmę się tej inicjacji, to będę odstającym elementem (tak zwanym „siurem”), nie będę częścią tej szkoły, nigdy nie zrozumiem też czym jest zawód aktora. Ta moja trwała niecały miesiąc i miała miejsce w czasie, kiedy moja babcia umierała na raka. Zmarła dosłownie tydzień po tym kiedy ją kończyłam. I pamiętam moje prośby, żebym mogła się zwolnić z poszczególnych dni lub całkowicie zrezygnować. W odpowiedzi słyszałam od kolegów, którzy byli przecież tylko rok/dwa lata starsi, że przecież w życiu zawodowym, po szkole, też ktoś może mi umrzeć i wtedy będę musiała zagrać spektakl.
Więc właściwie zanim jeszcze szkoła się dla mnie rozpoczęła, poznałam już szantaż i manipulację. Na fuksówce, która jest miejscem, gdzie ludzie bezkarnie mogą robić sobie najgorsze świństwa. Uczestnictwo w tym obrzydliwym tworze było dla mnie traumatyzujące. Słyszałam o wielu osobach, które po fuksówce zastanawiały się nad rezygnacją ze szkoły i przyznaję, że ja sama też miałam wielkie wątpliwości. Próbowałam udawać przez „dyrektorem fuksówki”, że mam chorobę żołądkową, bo tak bardzo bałam się przyjść kolejnego dnia do szkoły i brać udział w tej chorej „zabawie”.
Stoi się tam pod ścianą, boso w świetle reflektorów wiele godzin, jeśli chce się napić lub pójść do łazienki trzeba prosić, czasem błagać starszych studentów o pozwolenie. Do blachy, która ma być twoim przebraniem, trzeba sobie przyczepić plastikowy kubeczek – to do niego studenci nalewają wodę, gdy „fuks” poprosi.
Przezwisko fuks bierze się z tego, że w opinii starszych kolegów i koleżanek mamy „farta”, że dostaliśmy się do szkoły i teraz musimy to odpokutować. Mówiło się nam, że jesteśmy studentami rocznika „zerowego”, bo tym właśnie jesteśmy, zerem. Panowało przekonanie, że mamy być przygotowani do zawodu, w którym będą nami pomiatać, w którym się nie liczymy. Nie jest to jednak wina tych studentów, bardzo młodych, którzy przecież sami to przechodzili, przekonanych, że robią słusznie, bo im też tak robiono. Funkcjonują w atmosferze przyzwolenia, czy wręcz zachęty do takich zachowań i takiego stosunku do młodszych studentów, kolegów, koleżanek. Każdy, kto zgadza się na system, w którym studenci mają czuć się nieistotni, ponosi odpowiedzialność za to co się działo. Całe środowisko, każdy kto się na to zgadza. Ja również, bo nigdy wcześniej nie miałam wystarczająco odwagi, by powiedzieć „nie”, także w obronie własnej. Bardzo się ucieszyłam, że zarówno w szkole warszawskiej, jak i krakowskiej zostały zakazane te formy inicjacji.
Co do studiów, już na pierwszym roku uwzięła się na mnie pewna pani profesorka i demonstrowała to na każdych zajęciach. Wiem, że w tym zawodzie bardzo potrzebna jest krytyka, ale pani profesorka śmiała się w trakcie mojej recytacji, mówiła, że zajęłam czyjeś miejsce w szkole teatralnej, że powinnam pracować na kasie w Biedronce. Mówiła, że nic nie da mi się wytłumaczyć, niczego nie rozumiem i nie robię postępów. Raz, gdy stałam na środku sali i słuchałam tych komentarzy, zobaczyłam, że koleżanka skulona w kącie sali płacze tylko słuchając tego, co było kierowane do mnie. Ta sama profesorka uwzięła się też na Elizę Rycembel, która przecież bardzo dobrze radzi sobie po szkole.
Przed każdymi zajęciami musiałam brać tabletki uspokajające. I mimo, że nasz opiekun roku starał się nam pomagać, to nie mógł nic zrobić, bo profesorka później stała się prodziekanką. Aktualnie jest opiekunką jednego z roczników. I wiem od młodszych kolegów, że do teraz nie zmienił się jej sposób komunikowania ze studentami. Bo niestety w naszym środowisku istnieje określona hierarchiczność i trzeba żyć z tym w zgodzie. Bo przecież jesteśmy „nikim”.
Sandra Drzymalska (27), aktorka, absolwentka Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie:
Skończyłam szkołę cztery lata temu i dopiero niedawno odważyłam się opowiadać o swoich przeżyciach. Wiem, że nie jestem w tym sama. Myślę, że wiele dziewczyn, którą poznałam w szkole przeszło przez zaburzenia odżywiania.
Jesteśmy ciągle porównywane. Na zajęciach z tańca profesor mówił, że mam „podnieść tą ciężką dupę”. Śmialiśmy się, bo myśleliśmy, że tak musi być. Jeśli inni przez to przeszli, to my też. Ale w pewnym momencie orientujesz się, że to cię krzywdzi i rani. I że jesteś młodym człowiekiem, który nie został do tego przygotowany.
Pokutuje w nas myślenie, że nie możemy mówić na głos o tym co nas boli, wstydzimy się tego. Moim zdaniem przemoc zaczynała się już na „fuksówce”, czyli inicjacji pierwszego roku w szkole. Dla jednych to jest zabawa, a dla innych doświadczenie przemocowe. I ja byłam jedną z tych osób, które nie odbierały dobrze stania w nocy w rzędzie w piwnicy, po kilkanaście godzin. Dla mnie to nie miało nic wspólnego z zabawą.
Bardzo bałam się chodzić na zajęcia na pierwszym roku. Pan profesor mówił mi, że jestem beztalenciem i „nie wierzy” mi na scenie. Mówił, że mam za dużo uroku i wdzięku i on takim kobietom nie wierzy. Gdy trafiłam na tekst, który tylko czułam, a nie rozumiałam, zostałam wyśmiana przy grupie. Po zderzeniu z czymś takim bardzo cierpi pewność siebie. W niektórych momentach nie czułam, że posiadam jakąkolwiek wartość. W takich sytuacjach czujesz się bardzo źle, ale boisz się, nie możesz zareagować i nie wiesz, kto mógłby pomóc.
Powiedzenie, że musimy mieć „dupę twardą jak nosorożec, a duszę motylka” jest zdecydowanie nie na miejscu. Przecież jesteśmy tylko ludźmi i możemy się na pewne rzeczy uodpornić, ale nie w taki sposób! Nie powinno się wskazywać na wszystkich profesorów, bo w szkołach teatralnych trafiają się wspaniali ludzie, ale są też tacy, którzy nigdy nie powinni być pedagogami. Ich metody przekraczają jakiekolwiek granice.
Warto powiedzieć, że każdy z nas ma inne te granice i coś, co nie skrzywdzi jednej osoby, może zranić inną bardzo mocno. A do szkoły teatralnej nie przyjmuje się losowo, trafiają tu bardzo wrażliwi młodzi ludzie i nie są tak stabilni emocjonalnie, jak często się od nich oczekuje. A u nas w szkole zajęcia z psychologiem były groteskowe, bo nikt im nie ufał.
Wszyscy czuliśmy, że to, co powiemy, pójdzie dalej. Pozornie istniała przestrzeń do wyrażenia swoich emocji, ale było też niebezpieczeństwo: czuliśmy, że to może być pułapka. I zostawaliśmy z tym sami, bo nie mieliśmy komu zaufać. W Krakowie zaczyna się teraz tworzyć grupa osób, które chcą o tym mówić. Tym bardziej, że to nie dotyczyło tylko mojego rocznika.
Czytaj też: Rząd zamówił raport o przemocy domowej. A potem go ukrył. Dlaczego?
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS