Urszula Chowaniec: Nie mam zapisanej daty, ale to już było, kiedy prowadziłam bloga. Na samym początku pisałam o sobie „plus size”, czyli tak trochę eufemistycznie. Dopiero z czasem, razem z coraz śmielszym pisaniem o grubości dojrzałam do tego, żeby używać tego słowa wobec siebie.
Próbuję odzyskać dla siebie przymiotnik „gruba”, on przecież opisuje stan faktyczny. I z założenia powinien być pozbawiony emocjonalnych konotacji, nie powinien być wartościujący. Nikt się nie obraża, gdy ktoś mu powie, że jest rudy albo wysoki. Więc tak, jestem gruba.
Trudno było zacząć tak o sobie mówić?
– Tak. Kiedy odkryłam grubopozytywny internet, głównie z USA, zobaczyłam osoby wspaniale używające wobec siebie słowa „fat”. I pomyślałam: kurczę, dlatego my tak nie mówimy w Polsce, tylko nazywamy kogoś puszystą albo pulchną czy przy kości. Dlaczego nie używamy takiego prostego, pięknego słowa jak „gruba”. A jeśli już, to jako obelgi. Ale kiedy człowiek żyje w przekonaniu, że być grubym to jest najgorzej jak się da, to na początku ciężko się z tym zmierzyć. Pamiętam sytuacje, gdy koleżanki, które dłużej ode mnie blogowały na temat bycia „plus size”, doradzały mi, żebym zrezygnowała z tej „grubej”.
Bo to jest wystawienie się na strzał?
– Prawdę mówiąc, dla mnie to była próba rozbrojenia strzelającego. Używanie słów „gruby”, „gruba” jako deskryptorów pewnego parametru fizycznego jest próbą odzyskania tych słów dla siebie. Wytrącenia ludziom broni z ręki. Bo często zdarza się, że jak już ktoś nie wie, co ma powiedzieć, to mówi: „ty gruba jesteś”.
Nie wierzę.
– Zdarzyło mi się to nawet w sklepie. Osoba, której zwróciłam uwagę, odwróciła się i powiedziała: „Ja to przynajmniej gruba nie jestem”. Bez żadnego związku z sytuacją.
Bolało?
– Nie dotyka mnie to osobiście, bo przecież ta kobieta nie mówiła o mnie, tylko o sobie, o tym, co ma w głowie. Bardziej boli mnie chamstwo. I to, że ludzie są wobec siebie tacy niegrzeczni. Tacy obcesowi i pozbawieni delikatności i empatii. Poza tym fakt, że mnie to nie dotyka, nie oznacza, że nie dotyka innych osób. Nie wiadomo, w jakiej sytuacji i na jakim etapie życia jest osoba, która coś takiego usłyszy. Przecież to jest próba walnięcia w czułe miejsce, żeby zrobić dużą przykrość. I to jest najboleśniejszy aspekt takiej sytuacji, że nie myśli się o konsekwencjach. Przecież były takie momenty w życiu, gdy w odpowiedzi na coś takiego zaczęłabym kolejną dietę-cud i jeszcze bardziej zniszczyłabym sobie zdrowie.
Urszula Chowaniec, aktywistka i ciałopozytywna blogerka Galanta Lala.
Fot.: arch. prywatne
Wiele razy stosowała pani takie diety?
– Oczywiście. Ja swoją figurę zawdzięczam przede wszystkim odchudzaniu. To były czasy kiedy nie mówiło się o szkodliwości odchudzania. Kiedy zaczynałam, królowała dieta kopenhaska. Ona trwała chyba 13 dni i przez ten cały czas jadło się gotowanego kurczaka, sałatę z sokiem z cytryny i marchewkę. Poziom kaloryczny takiej diety wynosił jakieś 800 kalorii i to było ekstremalnie wyczerpujące doświadczenie, z omdleniami włącznie. Chudło się na tym spektakularnie i ja wielokrotnie dokonałam takich „metamorfoz”, chudłam po kilkanaście kilogramów. Ale to nie powinno się nazywać dietą odchudzającą, tylko dietą upośledzającą metabolizm. Przerzuciłam tych planów dietetycznych wiele, pracowałam też z dietetykami i oprócz figury, którą mam, zawdzięczam im zaburzenia odżywiania.
A kiedy zaczęła pani akceptować to, że nigdy nie będzie chuda jak modelka?
– To był proces. Zaczął się nieco przed tym, jak wystartowałam z moim blogiem. Ale to nie jest tak, że raz siebie zaakceptujemy i już tak będzie. Nie ma takiej cezury. W naszej kulturze nie mówi się o tym, że ciało z czasem się zmienia, że się starzeje. Na szczęście coraz częściej widzimy osoby, które starzeją się publicznie, nie udają młodszych niż są. Ja dopiero po trzydziestce zrozumiałam, że moje ciało się zmienia i że to nie są żarty. Byłam akurat w kolejnym procesie odchudzania i okazało się, że nie przynosi już takich efektów jak wcześniej. Zaczęłam wtedy regularnie ćwiczyć, znalazłam trenera, który potrafił uszanować to, że nie chodzi mi o uzyskanie jakiegoś konkretnego efektu: ćwiczę, bo lubię być sprawna i mam z tego frajdę. Dotarło do mnie, że moja waga może się już nie zmienić. I co? Będę przez resztę życia udawała, że jest inaczej?
Jak sobie pani z tą myślą poradziła?
– Ruch fizyczny pomógł mi docenić to, co potrafi zrobić moje ciało. Zmieniłam optykę, przeniosłam uwagę z tego, jak moje ciało wygląda i czy spełnia standardy, na to, co ono może, czego dzięki niemu mogę doświadczać. Nauczyłam się też szanować swoje ograniczenia. Akceptować pewne rzeczy, na przykład to, że w wieku 36 lat nie nauczę się już robić szpagatu. To mi bardzo pomogło. Krótko potem zaczęłam tańczyć i trafiłam do środowiska, w którym tańczy się z odsłoniętym brzuchem. To był dla mnie przełomowy moment, kiedy się na to odważyłam. Okazało się, że nikt się nie przewrócił z wrażenia.
Co to jest grubancypacja?
– Bardzo piękne polskie tłumaczenie nazwy ruchu, który po angielsku nazywa się „fat acceptance”, a wcześniej „fat pride” czy „fat liberation”. Chodzi przede wszystkim o walkę z dyskryminacją systemową, której doświadczają grube ciała. O zapewnienie równego dostępu do jakościowej opieki medycznej dla grubych osób.
A nie ma równego dostępu?
– Nie. Kiedy ja idę do gabinetu lekarskiego, to niestety w ośmiu na dziesięć przypadków wizyta sprowadza się do tego, że lekarz nie leczy mnie, tylko mój wygląd. Niezależnie od tego czy przyszłam z wysypką, czy z bólem gardła, czy na badania okresowe, w pierwszej kolejności słyszę, że powinnam schudnąć. Ja mam problemy endokrynologiczne i bardzo często przy pierwszym kontakcie z lekarzem słyszę: pani tak ma, bo jest pani gruba. I to sprawia, że diagnoza zatrzymuje się na etapie wagi. Nie szuka się przyczyn, bo za przyczynę uznaje się to, że jestem gruba. A przecież jest jeszcze cały szereg dyskryminacji wynikających z niedostępności sprzętu medycznego. Czyli za krótkie rękawy ciśnieniomierzy w gabinetach, sprzęt niedostosowany do badania dużych i ciężkich ciał. To i obcesowe traktowanie grubych osób sprawia, że często rezygnują one z opieki lekarskiej. Kiedy trafiają wreszcie do szpitala, są już w ciężkim stanie z powodu zaniedbanej profilaktyki.
Zdarzyła się pani taka sytuacja?
– Tak. Leżałam na fotelu przed zabiegiem ginekologicznym, obnażona od pasa w dół, a anestezjolog robił komentarze na temat mojej wagi. Pytał, jak ma mnie znieczulić. Miałam dość wysokie ciśnienie, a on mnie zapytał, czy uważam, że to jest zdrowe. Powiedziałam, że jestem ciekawa, jakie on miałby ciśnienie leżąc z gołym tyłkiem wśród obcych ludzi, czekając na pierwszy w życiu zabieg ze znieczuleniem. Nie odezwał się.
Ale przecież kiedy lekarz mówi, że należy schudnąć, to jest rozsądna rada. Dlaczego uważa pani, że to dyskryminacja?
– Z kilku powodów. Po pierwsze, nie mamy jeszcze skutecznego sposobu, by schudnąć i utrzymać ten efekt w czasie. Nasz mózg jest tak zorganizowany, że kiedy nie dostaje jedzenia, włącza tzw. odpowiedź głodową. Metabolizm się zmienia po to, żeby kiedy dostawy żywienia wracają, przygotować się na następny okres głodu. To jest tzw. efekt jojo – waga po dietach wraca, często wyższa. Taki tryb odchudzania się i tycia jest szkodliwy dla zdrowia. A lekarz mi mówi: proszę schudnąć, mniej jeść i więcej się ruszać. Nie spotkałam się jeszcze w swoim 36-letnim życiu z lekarzem, który by mnie zapytał, jak wygląda moja aktywność fizyczna, jak jem i czy choruję na zaburzenia odżywania. Więc ten lekarz nie odnosi się do mojego życia, nawet o to nie pyta, ale przenosi na mnie odpowiedzialność za moje zdrowie i wagę. A przecież wiemy, że mamy wpływ tylko na część czynników dotyczących mojego zdrowia. Bo to nie są tylko moje decyzje, ale też czynniki społeczne, ekonomiczne, psychologiczne, system, w którym żyjemy. Na te wszystkie rzeczy nie mamy wpływu.
I to pani ma na myśli mówiąc o fałszywej trosce o pani zdrowie?
– To się nazywa concern trolling, czyli udawanie, że komuś zależy na moim zdrowiu. Ja czasami zadaję takie pytanie: jak często, kiedy wrzuca pani do internetu swoje zdjęcie, dostaje pani komentarz, że powinna zrobić coś ze swoim zdrowiem? Podjąć jakiś rodzaj leczenia.
Tylko gdy wyjątkowo zajadli hejterzy mówią mi, że jestem nienormalna, mam niewłaściwe poglądy i powinnam się leczyć.
– A ja doświadczam tego codziennie. Nie ma dnia, by w którym z moich mediów społecznościowych nie pojawił się taki komentarz. Poziom hejtu, bezczelność tych rad, z którymi stykają się osoby grube publikujące swoje zdjęcia w sieci, jest po prostu niewyobrażalny dla ludzi, którzy tego nie doświadczają. Bardzo szybko musiałam zacząć moderować komentarze na swoim blogu, być czujną i najgorsze usuwać, ale wciąż nie ma dnia, żebym nie usłyszała, że zaraz umrę na cukrzycę, miażdżycę, nadciśnienie czy cokolwiek. Dochodzi do takich kuriozalnych sytuacji, że ludzie przychodzą do moich mediów społecznościowych, które są o grubości i żądają, żebym się publicznie podzieliła wynikami swoich badań.
Ale jakim prawem?
– No właśnie, jakim prawem? Jakim prawem ktoś patrząc na mnie a priori zakłada, że mam problem ze zdrowiem? Dlatego nie publikuję informacji, ile dokładnie ćwiczę, choć nigdy nie byłam bardziej aktywna fizycznie i mogłabym co chwilę wrzucać zdjęcie za zdjęciem z moich treningów. Ale ja nie chcę, bo nie potrzebuję niczyich rad. I nie życzę sobie, by ktoś mnie legitymował z wyników moich badań. Przecież to się w głowie nie mieści!
Dlaczego ciałopozytywność jest w Polsce tak strasznie wyśmiewana?
– To jest głębokie pytanie o naturę Polaków. Dużo idei, które za naszą zachodnią granicą uchodzą za normalne, nikt ich nie kwestionuje, w Polsce spotyka się za takim zdumieniem, jakbyśmy przebrali węża w strój klauna i kazali mu jeździć na rowerze. Ludzie ich nie rozumieją. A z drugiej strony mamy raporty, z których wynika, jak strasznie niską samoocenę mają Polki i polskie nastolatki. Doprowadziliśmy do sytuacji, w której ludzie boją się być sobą. Boją się być w swoim ciele. Mamy gigantyczny kryzys w psychiatrii dziecięcej, a dla nas ważne jest, że ktoś ma, za przeproszeniem, grubą dupę?! W publicznych wypowiedziach na temat ciałopozytywności słychać kompletny brak zrozumienia, czym ona jest. Jest za to dużo cynizmu i reklamowania swoich produktów i usług w kontrze do ciałopozytywności, która jest z gruntu dobra. Bo przecież nie chodzi o to, że mówimy: dobra, już teraz nic nie musisz robić.
A co mówicie?
– To jest twój wybór. My w ciałopozytywności chcemy, żeby każda osoba miała wokół siebie przestrzeń swobody na przyjęcie, że jej ciało jest, jakie jest, a mimo to może zrobić cokolwiek zechce. Jak mają ochotę, mogą iść na basen, leżeć na kanapie, aplikować do pracy, którą sobie wymarzyły. O tym jest ciałopozytywność. Jeśli ktoś tak się wstydzi swojego ciała, że nie potrafi założyć legginsów i iść na trening, bo został tak zastraszony, że mu się wydaje, że nie ma prawa uczestniczyć we własnym życiu, to chyba potrzebuje dozy szacunku i wyrozumiałości dla siebie, żeby móc robić rzeczy, które kocha. To jest właśnie ciałopozytywność.
Co pani czuje, gdy serialowa aktorka mówi publicznie, że nie należy promować brzydoty?
– Najpierw się zirytowałam, bo to nie jest pierwsza osoba, która to robi. To już jest trend, takie deprecjonowanie ciałopozytywności zyskuje na popularności. Albo się mówi, że to jest zachęta, by nic nie robić, albo że to jest jakiś nowy rodzaj presji, że każdy musi kochać siebie. Ale myślę sobie, że osoba, która napisała, że nie należy promować brzydoty, nigdy w życiu nie doświadczyła żadnego rodzaju dyskryminacji. Jest perfekcyjnie normatywna. Szczupła, młoda, pod każdym względem wpasowuje się w kanon. Myślę, że po prostu zabrakło jej wrażliwości i empatii. Zabrakło refleksji, jak mogą odebrać jej post ludzie, którzy mają jakieś problemy. Osoby, które są grube i nie mogą znaleźć w sklepach ubrań w swoim rozmiarze. Osoby z niepełnosprawnościami, osoby żyjące z chorobami, z których się nigdy nie wyleczą. Więc tej aktorce zabrakło świadomości, że nie każdy ma tak samo łatwo w życiu i jakim przywilejem jest pasowanie do normy. Ale chciałabym też podkreślić, że bardzo zaskoczyła mnie reakcja w internecie na jej wypowiedź.
Dlaczego?
– Bo z jednej strony ludzie pisali: jestem taki, jaki jestem i nie chcę udawać. Ale z drugiej strony sposób, w jaki odnoszono się do tej aktorki, był pełen pogardy i niegrzecznych, obcesowych komentarzy. Kiedy je czytałam, pomyślałam, że ona niczego w ten sposób nie zrozumie. Może co najwyżej przestraszyć się, a ludzi nie uczy się zastraszając ich czy ośmieszając. Każdy potrzebuje bezpiecznej przestrzeni, by się czegoś nauczyć. Mamy prawo popełniać błędy, każdemu się one zdarzają, traf chciał, że ta aktorka ma kilkaset tysięcy obserwujących. Byłoby zupełnie inaczej, gdyby powiedziała, że przeprasza, palnęła głupstwo, głupio wyszło. Ale ona zrobiła gorzej, zaczęła udzielać wywiadów, w których przekonywała, że ma rację. Więc straciliśmy szansę na to, żeby czegoś się z tej sprawy nauczyć.
Pani uważa się za edukatorkę?
– Tak, oczywiście. Właściwie z tego powodu zaczęłam się udzielać w internecie. Bo gdyby nie ta potrzeba pokazania ludziom, że są alternatywne sposoby życia, że na świecie jest mnóstwo osób, które patrzą na sprawy fizyczności inaczej, to nie wystawiałabym się na to, co spotyka mnie czasem w internecie. Czasem myślę, że można żyć spokojniej, bez stresu wywołanego tym, że ciągle ktoś ma potrzebę pognębienia kogoś, dowalenia komuś tylko dlatego, że wygląda inaczej i realizuje ją przy pomocy mojego wizerunku. Chętnie bym sobie tego wszystkiego oszczędziła, ale jednak mam poczucie misji przekonywania świata, że grube osoby nie są kosmitami.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS